Partia PPP

Partia PPP
„Seks można sprowadzić do reguły trzech p: prokreacji, przyjemności i powinności.
/ 28.04.2008 11:00
Partia PPP

 W szerokiej perspektywie - którą zawsze musimy uwzględniać - funkcja prokreacyjna jest jak dotąd najbardziej doniosła, bez prokreacji bowiem nie jest możliwe zachowanie gatunku… Zatem kobiecy orgazm jest jedynie prostym odreagowaniem zachowań seksualnych… i jako taki stanowi rodzaj przyjemnościowej nagrody, na podobieństwo kuponu w pudełku fistaszków. Ciesz się, jeżeli dostaniesz nagrodę, jeżeli nie - same orzeszki są wartościowe i pożywne”. Nie ja to napisałam! To ona - Madeline Grey. Na dodatek w książce „Normalna kobieta”, kiedy mnie zawsze bliższe były pozycje w rodzaju „Lot nad kukułczym gniazdem”. Poradnik, który tu cytuję wyszedł w USA w 1967 roku - wcześniej nim pierwszy człowiek stanął na Księżycu, wcześniej niż wymyślono punkt G. Nie jest to oczywiście usprawiedliwienie dla pani Grey, ani sekundujących jej perliczek-wyznawczyń. W 1967 roku w najlepsze hasały już usta Micka Jaggera (gdyby orgazm nie istniał, The Rolling Stones na pewno by go wymyślili), rewolucja seksualna wywołana dostępnością tabletki antykoncepcyjnej, lepiej dopasowane pesarium i nowe systemy opieki społecznej, które pozwoliły na to, by nie harować jak tata z mamą, tylko tarzać się w błocie, albo tarzać się z trawą.

Przyznaję, że w przeciwieństwie do Madeline „nie mam szerokiej perspektywy”, zamiast zasady zachowania gatunku bardziej interesuje mnie prawo zachowania energii. Sęk w tym, że poglądy PPP (prokreacja, przyjemność, powinność), pomimo czterdziestoletnich prądów korozyjnych trzymają się nieźle. Co do „powinności”, to zostawcie ją Emilii Plater. „Prokreacja”,  proszę bardzo, w tym roku rozliczeniowym można sobie odliczyć 1145 PLN od podatku na każde dziecko, pod warunkiem jednak, że się pracuje, a nie w wieku nastu lat pozostaje na garnuszku rodziców bądź przyszłych teściów. „Przyjemność”? Cóż, przyjemność - pomimo deklaracji - partia PPP traktuje po macoszemu. Przyjemność to „kupon w pudełku fistaszków”. Wydaje się jednak, że w życiu chodzi właśnie o ten kupon; w przeciwnym razie - w mikroskali - po co marketingowcy kusiliby klientów tymi bonusami. Fistaszki, czy bardziej na czasie chipsy, nie raz nie dwa kupowałam na imprezę, choć przyznać trzeba, że do poniektórych cieczy jako zagrycha nadal lepsze są kiszone ogórki (dodatkowy bonus: sfermentowany koper). Namiętnie zaś kupuję przekąski dla gadżetów. Ile ja się nażarłam croissantów, żeby znaleźć w paczce nalepkę z cocker spanielem (ciągle te pudle i pudle). Mój facet i facet koleżanki zażerali się chipsami, by ich partnerki w końcu dostały żeton z „Elfem” Orlando Bloomem, choć wiadomo było, że wizerunek będzie służył do potajemnej, babskiej masturbacji. Jedli i płakali. My - dominy - nie chciałyśmy przytyć (dieta!). Grubych facetów wysłaliśmy do parku na jogging, co sprawiło, że mieliśmy wolną chatę do igraszek z Bloomem.

„Fistaszki są wartościowe i pożywne”? Tym gorzej dla fistaszków.

„Wydawało mi się, że mam orgazm, ale mój lekarz mówi, że to nie to” - deklaruje panna w „Manhhatannie” Woodego Allena. Lekarz czy Madeline Grey? Nie wiem jak wy, ale ja zamiast do „PPP” zapisuję się do Partii O. Już planuję pierwszą koalicje z Mią Farrow albo Manuelą G,  która nim powołała własną partię, wymyśliła „orgazm stereo” na dwie łechtaczki (Oooo!)