„Gdy usłyszałem, że mam 1% szans na zostanie ojcem, załamałem się. Żadna kobieta nie chciałaby mieć takiego męża”

para, która stara się o dziecko fot. Adobe Stock, Prostock-studio
„Patrzyłem, jak żona z przyklejonym do twarzy uśmiechem słucha opowieści przyjaciółek o ich pociechach. Ona milczała. Nie miała się czym z nimi podzielić. Wiedziałem, że pragnie dziecka równie mocno jak ja. Poczułem obezwładniający strach, że mnie zostawi”.
/ 17.05.2022 07:41
para, która stara się o dziecko fot. Adobe Stock, Prostock-studio

Tak bardzo pragnąłem zostać ojcem! Ale okazało się, że jestem niepłodny – lekarz dawał mi tylko jeden procent szans. Nie załamałem się – wykorzystałem go!

Utarło się przekonanie, że tylko kobiety pragną mieć dziecko. Że kiedy pojawiają się problemy z poczęciem, to tylko kobieta cierpi. To nieprawda, ja zawsze pragnąłem mieć dziecko: trzymać je w ramionach, patrzeć, jak dorasta, uczyć je świata. Być jego najlepszym przyjacielem. Chronić. Kochać miłością bezwarunkową.

Julię poznałem w pracy: miałem wtedy 30 lat, ona była o 5 lat młodsza. Po roku pobraliśmy się, ale z dzieckiem postanowiliśmy poczekać, aż zapracujemy sobie na własne gniazdko. W trzecią rocznicę ślubu kochaliśmy się już w pachnącym nowością domu. Bez zabezpieczeń...

Z miesiąca na miesiąc czekaliśmy z radosnym podnieceniem, że może teraz… Na próżno. Pięć lat później od lekarza usłyszałem wyrok: winę ponoszą moje plemniki: nieliczne, słabe, powolne. I że mam mniej niż jeden procent szansy na zapłodnienie.

Julia spojrzała na mnie smutno, po czym objęła mnie i przytuliła. Poczułem nagły lęk, że to początek końca naszego małżeństwa. Jaka kobieta – zwłaszcza moja żona, która równie mocno jak ja chciała mieć dzieci – będzie z niepłodnym facetem?

Próbowałem naprawdę wszystkiego

Zgodziłem się na wszystkie rodzaje proponowanych przez nią działań i kuracji – od pilnowania dnia owulacji i wymuszony poniekąd seks, poprzez jogę, wyjazdy do „cudownych” płodnych miejsc, po wizyty u bioenergoterapeuty, który miał nam przestawić wahadełkiem polaryzację ciała (podobno to ja miałem niewłaściwą). Nie wierzę w takie czary-mary, ale pragnąłem dziecka tak bardzo, że byłem gotów nawet tańczyć przy świetle księżyca do pogańskiej bogini płodności, jeśli miałoby to przynieść pożądany skutek.

Pamiętam, że tamtego dnia wróciliśmy do domu w milczeniu. Usiedliśmy na kanapie, przytuleni. Julia wtedy spytała:

Myślałeś o sztucznym zapłodnieniu… albo o adopcji?

Myślałem. Nie raz. Zwłaszcza, gdy widziałem jak moja żona głodnym wzrokiem wpatruje się w małe dzieci w parkach, na ulicy, w pociechy swoich przyjaciółek. Czułem jednak opór. Gdyby okazało się, że z mojego nasienia nie da się wyłuskać żadnego zdrowego plemnika, żona musiałaby skorzystać z nasienia dawcy... Dzięki temu dziecko byłoby w połowie potomkiem kobiety, którą kochałem. Ale ta druga połowa – geny obcego samca, wywoływały we mnie wrogie odruchy. Może to prymitywne i niedojrzałe, ale na samą myśl o tym czułem się rogaczem. Już chyba wolałbym obce dziecko.

– Lekarz powiedział, że są leki, które mogą pomóc – powiedziałem do Julii. – Jeden procent szansy to nie to samo, co zero…

Tylko westchnęła.

Przez następne dwa lata próbowałem wszystkiego: drogich lekarstw, zastrzyków, ćwiczeń, masaży, diet, ziół polskich, chińskich, tybetańskich. Nikomu nie życzę tej huśtawki nadziei i rozpaczy, kiedy raz w miesiącu Julia patrzyła na mnie i smutno kręciła głową. Ale nie narzekała. Wspomagała mnie, pocieszała, po prostu kochała...

Poddałem się w 34. urodziny mojej żony, podczas przyjęcia. Patrzyłem, jak z przyklejonym do twarzy uśmiechem słucha wesołych opowieści przyjaciółek, dumnych z postępów ich pociech. Ona milczała. Nie miała się czym z nimi podzielić. Wtedy zrozumiałem, jakim jestem egoistą. W pogoni za swoim marzeniem unieszczęśliwiłem kobietę, którą kochałem całym sercem, i która kochała mnie. Poczułem obezwładniający strach, że prędzej czy później mnie zostawi.

Kiedy więc goście już sobie  poszli, powiedziałem:

– Zróbmy to. In vitro lub adopcja. Co wolisz. Zgadzam się na wszystko i przepraszam, że ze mnie taki osioł.

Miała dla mnie niespodziankę

Patrzyła na mnie długo, aż w końcu powiedziała:

– Nie chcę, żebyś robił cokolwiek wbrew sobie. Kocham cię i zależy mi na tobie. Będzie jak ma być. Tylko przestań już walczyć...

Kiwnąłem głową. Będzie jak ma być. Przestaliśmy walczyć i znów zaczęliśmy żyć. Gdzieś w głębi nas z pewnością tkwił smutek i tęsknota za dzieckiem, ale ogarnął nas spokój. Nawet kochaliśmy się częściej niż kiedyś, pewnie dlatego, że znów robiliśmy to z potrzeby serca i ciała, a nie dlatego, że „jest odpowiedni czas”.

Kilka miesięcy później Julia zadzwoniła do mnie na budowę i kazała natychmiast przyjechać do domu. Gnałem przez miasto wystraszony, że coś się stało... Czekała na mnie w sypialni, z małym pudełkiem przewiązanym kokardą. Bez słowa wcisnęła mi je do ręki. Nieufnie patrzyłem na pudełko, ale widząc, że pod maską spokoju Julia aż wrze z niecierpliwości, otworzyłem je. W środku był test ciążowy. PozytywnySerce mi stanęło.

– Wszystkiego najlepszego, tatusiu… – powiedziała Julia, drżącym ze wzruszenia głosem.

Ten test ciążowy zachowaliśmy na pamiątkę. Wkleiliśmy go do albumu poświęconego naszemu synkowi, który ma już roczek. Cud? Możliwe, choć z pewnością przyczyniły się do niego nasze wspólne wysiłki i starania… Ale jak powiedział mądry lekarz: udało się to tylko dlatego, że nasiona padły na glebę pełną nadziei i miłości.

Czytaj także: 
„Siostra okrada swoją córkę. Gdy dałam małej pieniądze na chrzest, urodziny czy komunię, jej matka wydała je na siebie”
„Zaszłam w ciążę, gdy miałam 17 lat. Odtrącałam ojca dziecka, bo nie chciałam, żeby był ze mną z litości”
„Rozwiodłem się po 8 miesiącach małżeństwa. Teraz ta zołza chce 50 tysięcy złotych za wesele, którego nie chciałem”

Redakcja poleca

REKLAMA