„Moja żona chorowała na raka, a ja baraszkowałem z koleżanką z pracy. Nigdy nie wybaczę sobie tego, że tak ją zraniłem”

mężczyzna, który zdradził żonę fot. Adobe Stock, SB Arts Media
„Nie wiem, jak to możliwe, jednak Ola wszystkiego się domyśliła. Nie powiedziała ani słowa komentarza, ale widziałem to w jej smutnym spojrzeniu, w zrezygnowanych westchnieniach, opuszczonych bezsilnie ramionach. Czułem się jak ostatni drań”.
/ 12.04.2022 05:48
mężczyzna, który zdradził żonę fot. Adobe Stock, SB Arts Media

– Przestań się już dąsać, okej? Wpadnij do mnie po pracy, zrobię kolację – rzuciła od niechcenia Marzena, kiedy spotkaliśmy się na korytarzu redakcji.

Zawsze w jej obecności zachowywałem się jak królik zaglądający w ślepia nadlatującego sokoła: na chwilę zastygałem w bezruchu. Była pewna siebie, co ocierało się o arogancję, silna i władcza. Ale co ja poradzę, że uwielbiam takie babki? Podziwiam je tak, jak koneser podziwia dzieła sztuki. Jednak teraz na ten „piękny obraz” patrzyłem z niechęcią. A może była to awersja do samego siebie?

– Lepiej napij się kawy, ja wracam do roboty – uciąłem rozmowę.

Próbowała protestować, coś tam mówiła, ale nie słuchałem. Miałem dość. „Dlaczego niektórzy ludzie nie przyjmują odmowy, nie potrafią odpuścić? – rozmyślałem, gapiąc się w komputer. – Słyszą „nie” i zamiast zrezygnować, szykują się do walki…

Przyznaję, krótko bo krótko, ale byliśmy z Marzeną kochankamiWszystko grało, dopóki chodziło wyłącznie o seks, choć nawet wtedy nie było zupełnie dobrze. Ale jakieś dwa miesiące temu Marzena stwierdziła, że skoro jest nam tak fajnie łóżku, to będzie równie bajecznie w życiu. Nie powiedziała mi tego wprost – o nie, tylko coraz częściej, niby przypadkiem, spotykałem ją w różnych miejscach.

Nie powiem, trochę to łechtało moją męską próżność, ale do czasu. Na własnej skórze przekonałem się, czym jest potężny kac moralny po zdradzie ukochanej osoby. Jak to jest, gdy nie można tej jedynej spojrzeć w oczy; gdy jej zwykłe poranne: „Kocham cię, miłego dnia” pali człowieka niby woda święcona wampira…

Poszła do szpitala i wtedy...

Miarka się przebrała, gdy Marzena wpakowała się z brudnymi buciorami do mojego domu, do sanktuarium, które sobie stworzyliśmy z Olą. Wiem, wiem, jestem hipokrytą. Najpierw znajduję sobie babkę na boku, a potem truję o jakichś świętościach. Jednak zanim kogoś się oceni, trzeba poznać całą prawdę, która rzadko bywa czarno-biała. 

Z początkiem zimy zwyczajnie się przeziębiłem i musiałem spędzić kilka dni w łóżku. Łeb mi pękał, więc wyłączyłem telefony i zakopałem się pod ciepłą kołdrą. Dzwonek do drzwi z trudem przebił się przez moje majaki. Nie próbowałem nawet wstać, normalnie nie miałem siły.

– Olu, otworzysz? – wychrypiałem.

– Już idę, leż… – krzyknęła żona.

Ostatnio schudła i nie wyglądała kwitnąco, ale kto by wyglądał po mastektomii, trzech chemioterapiach i naświetlaniu? Jej rak piersi był dla nas wszystkich zaskoczeniem. Niespełna rok temu, po rutynowym badaniu przesiewowym, Oleńka przyszła jakaś taka dziwnie milcząca. Wieczorem wypaliła:

– Grzesiu, chyba mam nowotwór.

Niby wszyscy wiemy, że wokół ludzie chorują i umierają, ale dopóki nas to nie dotknie, mamy takie wewnętrzne irracjonalne przekonanie, że nas to nie dotyczy, że wystarczy nie zauważać, nie rozmawiać i problem zniknie. Taka strusia taktyka. Kolejne dni to było czekanie na potwierdzenie wyniku, płacz, bezradność i żal do całego świata. Jednak w końcu wspólnie zaczęliśmy walkę z chorobą.

Choć małżeństwem byliśmy od dwunastu lat, nie mieliśmy dzieci. Planowaliśmy, jak najbardziej, ale jeszcze nie teraz. Jakoś tak się składało, że zawsze coś było ważniejsze: a to studia, nowa praca, a to kolejna podyplomówka, kurs gotowania, wymarzone wakacje. I właśnie gdy nadszedł ten czas, gdy mieliśmy warunki i chęci, nowotwór zacienił okna naszego życia. Co nie znaczy, że się poddaliśmy.

Uwielbiam silne kobiety, a Oleńka – choć tak krucha fizycznie – zawsze była silna za dwoje. Po odjęciu obu piersi śmiała się, że teraz będzie dobierała biust do sukienek, a nie odwrotnie. Potem przyszły rutynowe chemioterapie, które miały za zadanie zapobiec rozsiewaniu się po organizmie komórek rakowych. Jedna, po kilku tygodniach druga, następnie trzecia.

Moja żona źle znosiła leki, wymiotowała, słabo jadła. Czasem gdy przychodził wieczór, słyszałem, jak z sypialni dochodzą jej ciche, zduszone komentarze, kiedy w poczuciu bezradności bezradna ganiła samą siebie:

– Weź się w garść, głupia kobieto! Walcz! Jedz, żeby mieć siłę do życia!

Jednak nikła w oczach… Widząc, co się dzieje, profesor zmienił jej zestaw leków. Pomogło. Niestety po kilku miesiącach tej bitwy, gdy chciano wysłać ją na kolejne tury chemii, okazało się, że ma dramatycznie niski poziom białych ciałek krwi – zachodziła obawa, że to nie rak ją zabije, a lekarstwo. Wtedy dostała skierowanie na radioterapię. Pobyt w szpitalu na Pradze miał trwać półtora miesiąca.

Właśnie w trakcie jej nieobecności poznałem Marzenę. To znaczy, znałem ją od dawna, ale wtedy poznałem bliżej. Asystentka prezesa na skinienie palca mogła mieć każdego faceta; zresztą zmieniała ich jak chirurg rękawiczki. Nawet się nie domyślam, dlaczego zainteresowała się mną – szefem działu literatury w naszej gazecie, mało znaczącego działu, co trzeba uczciwie przyznać.

W każdym razie po jednym z przyjęć, które nasza redakcja cyklicznie organizowała dla kluczowych klientów, wylądowaliśmy z Marzeną w łóżkuOd roku nie sypiałem z Olą. Czy mnie to tłumaczy? Nie, ale to, że człowiek jest słaby, nie oznacza od razu, że jest zły. Ja wówczas byłem słaby. Potrzebowałem kogoś do łóżka, żeby sobie przypomnieć, jak to jest być fizycznie z kobietą, jak to jest być facetem. Miałem przecież czterdzieści lat, a nie siedemdziesiąt! Głupie pierdoły frustrata, teraz to wiem.

Jednak otrząsnąłem się, zakończyłem romans z Marzeną, a przynajmniej tak mi się wydawało. Do tamtego cholernego dnia, gdy leżałem w łóżku złożony tamtym cholernym przeziębieniem.

– Ktoś z pracy do ciebie – w głosie Oleńki usłyszałem zmęczenie, miała jeden z tych gorszych dni.

– Dzień dobry, panie kierowniku…

Marzena zdjęła czapkę i potrząsnęła wdzięcznie głową, rozsypując na boki długie pukle włosów.

– Marzena?

Mniej bym się zdziwił, gdybym zobaczył za oknem diabła lecącego z aniołem pod rękę niż tę kobietę w moim domu…

– Nie ma cię od kilku dni w pracy, więc wysłali umyślną, żeby sprawdziła, jak się czujesz – uśmiechała się promiennie.

– Jak widzisz, kiepsko – burknąłem ciągle jeszcze zaskoczony. – Lepiej idź już, bo to cholerstwo jest zaraźliwe.

– Spokojnie – powiedziała Ola, która wyszła z kuchni, niosąc dwie filiżanki parującej, aromatycznej (chyba, bo nic nie czułem) kawy. – Objawy są jak przy grypie, ale jak mnie zapewnił lekarz, idzie ku dobremu. Napijmy się kawy, a temu rozczochranemu pacanowi niech cieknie ślinka.

Postawiła tacę na stole, podeszła do mnie i delikatnie pocałowała w czoło.

Rozmawialiśmy o niczym, po piętnastu minutach Marzena wyszła.

Zwolniłem się z pracy, by przy niej być

Nie wiem, jak to możliwe, jednak Ola… wiedziała. Nie powiedziała ani słowa komentarza, ale widziałem to w jej smutnym spojrzeniu, w zrezygnowanych westchnieniach, opuszczonych bezsilnie ramionach. W końcu – gdy po kilku dniach poczułem się lepiej i szykowałem się rano do pracy – przy śniadaniu zagadnęła mnie tak, jak rozmawia się o pogodzie czy zakupach, które trzeba zrobić w markecie:

– Spałeś z nią…

Jadłem właśnie chleb z dżemem i mało się nie udławiłem. Truskawkowy kleks kapnął mi na spodnie.

– O czym ty mówisz, Oleńko?

Zerwałem się z krzesła, by sięgnąć po papierowy ręcznik. Tak naprawdę chciałem mieć chwilę na pozbieranie myśli.

– Nie udawaj, Grzegorz. Chociaż na tyle mniej odwagi – stwierdziła rzeczowo.

Nic nie powiedziałem, bo nie miałem pojęcia, co mówić. Zaprzeczać? Bez sensu! Przyznać się i boleśnie zranić Olę?

– Porozmawiamy, jak wrócę z pracy – wykręciłem się i wybiegłem z domu, jakby mnie stado diabłów goniło.

Gdy znalazłem się już na dworze, otworzyło się okno od naszego mieszkania i wychyliła się z niego moja żona.

– Grześ, twoja czapka i szalik! Przecież jest mróz, a ty ledwo co wyzdrowiałeś! – krzyknęła i rzuciła mi zawiniątko.

– Dziękuję, kochanie – burknąłem i teraz już naprawdę uciekłem.

Czułem się jak największy drań, jak bydlak, który zawiódł kogoś, kto jest – ach... Kopnąłem pryzmę zmarzniętego śniegu, który rozsypał się dokoła tysiącami drobinek. Nie wiem, jak doszedłem do siedziby redakcji. Nie pamiętałem drogi… Ale wciąż dźwięczało mi w uszach, jak Marzena powiedziała, żebym się już nie dąsał i wpadł do niej na kolację. Nie mogła wybrać gorszej chwili. Zrozumiawszy tę prawdę, wstałem z krzesła i poszedłem do naczelnego złożyć wypowiedzenie.

Zdziwiony aż wyszedł zza biurka.

– Ale co pan, panie Grzegorzu?!

Nie chciałem tłumaczyć prawdziwych powodów mojej decyzji, choć to, co powiedziałem, nie było kłamstwem.

– Wie pan, szefie, że mam chorą żonę. Ona teraz potrzebuje mnie najbardziej i muszę przy niej być.

– Tak, tak, słyszałem, ale może zgodzi się pan na urlop bezpłatny, a gdy małżonka wyzdrowieje, wróci pan do nas?

– Dziękuję, szefie, jednak już podjąłem decyzję. Do widzenia.

Byłem z Oleńką jeszcze dwa lata, zanim nowotwór pokonał jej silną wolę. Dwa cudowne i okrutne lata, a dokładnie siedemset dwanaście dni, z których każdy był jak dar ofiarowany przez los i dzięki temu bezcenny. Poza dwoma zdaniami tamtego feralnego dnia moja żona nie wspomniała więcej o Marzenie. Nie musiała. Chyba mi wybaczyła te chwile słabości.

– Wybaczyłaś mi, Oleńko? – pytam po raz nie wiem już który, patrząc w błękitne niebo, jakby szukając potwierdzenia, ale odpowiada mi tylko cisza.

Czytaj także:
„Przyszłam do kontrahenta podpisać umowę handlową, ale on chciał czegoś więcej. Przechytrzyłam dziada i dopięłam swego”
„Rodzina traktowała dom mamy jak darmowy hotel. Z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach, teraz to wiemy”
„Kilka tanich bajerów wystarczało, żeby upolować kobiece serce. Żyłem jak pączek w maśle, aż trafiła kosa na kamień”

Redakcja poleca

REKLAMA