Na oparciu fotela siedzi mój mąż, obejmuje mnie ramieniem i jak ja przygląda się zdjęciom. Pierwszą część albumu oboje znamy na pamięć. Są tam zdjęcia z naszego pierwszego ślubu. Te dalsze nasze dzieci zrobiły zaledwie tydzień temu…. Jest na nich uwieczniony nasz drugi ślub.
Tak, dzieci mają rację. Takiego albumu chyba nikt nie ma, bo my z Witkiem pobraliśmy się ponownie po dwunastu latach rozłąki.
Poznaliśmy się na studiach i niemal od pierwszego spotkania oboje wiedzieliśmy, że jesteśmy dla siebie stworzeni. Dzieliliśmy pasje, mieliśmy podobne plany na przyszłość. Różnił nas jedynie temperament: ja – przebojowa ekstrawertyczka, Witek – wyważony pragmatyk ze skłonnością do refleksji. Podobno przeciwności się przyciągają, czy więc można lepiej się dopasować?
Ślub wzięliśmy zaraz po obronie dyplomu, a nasze pierwsze wspólne gniazdko uwiliśmy w kawalerce odziedziczonej po ciotecznej babce Witka. Można powiedzieć, że jak na tamte czasy byliśmy wybrańcami losu.
Poszczęściło nam się też z pracą. Mąż został na uczelni i mógł robić swój wymarzony doktorat. Ja trafiłam do laboratorium analitycznego w jednej z pierwszych prywatnych lecznic w Polsce. Wszystko układało się po naszej myśli.
Trzy lata po ślubie urodziły się nam bliźniaki, Karolina i młodszy od niej o dziesięć minut Karol. Co tu dużo mówić, dzieci przewróciły nasz uporządkowany świat do góry nogami, ale dopiero wypadek, któremu uległa teściowa, zmienił nasze życie w istny koszmar.
Pamiętam doskonale ten telefon ze szpitala i przerażenie, jakie wymalowało się na twarzy męża:
– Pana matka spadła ze schodów. Ma złamaną kość udową, nadgarstek i liczne stłuczenia. Prosi, żeby pan jak najszybciej przyjechał.
Był późny wieczór. Kąpaliśmy właśnie bliźniaki, które z powodu ząbkowania płakały na zmianę. Witek ułożył je w łóżeczkach, a ja skompletowałam najpotrzebniejsze drobiazgi dla teściowej.
Mąż wychodząc, rzucił tylko:
– Teraz to się dopiero zacznie…
Wtedy nie wiedziałam, co mogą znaczyć te słowa. Szybko jednak przekonałam się, że choroba i niepełnosprawność matki Witka rujnują nam życie.
Dopóki była w szpitalu, dawaliśmy sobie jakoś radę, chociaż Witek obowiązkowo musiał odwiedzać ją codziennie i przesiadywać przy jej łóżku po kilka godzin. Potem teściowa trafiła na rehabilitację do Konstancina. Nie znaczyło to jednak, że mój mąż został zwolniony z codziennych odwiedzin u matki. Przeciwnie. Był jej potrzebny jeszcze bardziej, bo po ćwiczeniach babcia Lusia uwielbiała być wożona wózkiem do tężni i po całej okolicy.
Wyjazdy za miasto po pracy, godziny spędzane w autobusach, niewyspanie… To wszystko sprawiło, że po dwóch miesiącach mój mąż padał ze zmęczenia, mimo że zaczęły się wakacje i zajęć na uczelni miał zdecydowanie mniej niż w ciągu roku akademickiego.
Naiwnie sądziłam, że powrót matki Witka do domu, kiedy już całkiem dobrze zrosła się jej noga i znakomicie radziła sobie z jedną kulą, będzie oznaczał także powrót do naszej codziennej normalności. Niestety – pomyliłam się. Teściowa zażądała bowiem, aby Witek na jakiś czas z nią zamieszkał.
Moje argumenty, że wystarczy, jeśli będziemy odwiedzać ją dwa, trzy razy w tygodniu, robić jej zakupy, a nawet gotować posiłki, żeby nie musiała nadwerężać nogi, stojąc przy kuchni, nie spotkały się ze zrozumieniem teściowej. Szantażowała męża, że jeśli jej się coś stanie, to on będzie za to ponosił winę.
Tak więc to mnie Witek pomagał z doskoku: przyjeżdżał do domu dwa, trzy razy w tygodniu, nigdy nie nocował. Zabierał dzieci na spacer, pomagał mi zrobić zakupy, a potem pędem ruszał przez miasto do matki. Czasem nie zdążał dotrzeć do naszego domu w ogóle… A czasem po prostu widziałam, że słania się na nogach, więc zwalniałam go z domowych obowiązków.
Praktycznie zostałam sama z dwójką maluchów i ogromnym balastem całkowitej odpowiedzialności za nie. Coraz rzadsze wizyty męża przestały sprawiać mi radość. Zaczęły się pretensje. Moje do niego, że zostawił mnie samą, jego do mnie, że byłam obojętna na czułe gesty, że nie chciałam natychmiast wskakiwać z nim do łóżka, gdy tylko jakimś cudem bliźniaki zasnęły w ciągu dnia.
Po roku szarpaniny teściowa łaskawie pozwoliła Witkowi wrócić do domu. Był mi bardzo potrzebny. Dzieci nauczyły się już chodzić i pełno ich było wszędzie. Trudno było mi okiełznać to towarzystwo. Tym bardziej, że starając się jakoś podreperować domowy budżet, przyjęłam trójkę uczniów na korepetycje z chemii. Nasze problemy finansowe były zresztą poważniejsze, niż myślałam, bo okazało się, że mój mąż, aby podołać wszystkim obowiązkom: opiece nad matką, pisaniu pracy doktorskiej i prowadzeniu zajęć ze studentami, musiał zrezygnować z dodatkowych godzin na innej uczelni, co dawało mu przyzwoity grosz.
Nasze marzenia o spokojnym, szczęśliwym domu, o dzieciach wychowywanych w atmosferze ciepła i serdeczności legły w gruzach. Każdy dzień zaczynał się i kończył nerwowym pośpiechem. Wszystko było podporządkowane potrzebom teściowej, od wizyty u lekarza, przez zwyczajne pranie, sprzątanie, gotowanie, aż po zakup butów, płaszcza i stu innych rzeczy.
Nie wiem, jak przetrwałam kolejne lata, zanim dzieci poszły do szkoły. Wiem tylko, że nasze małżeństwo chwiało się wtedy strasznie. Nie umiałam zaakceptować faktu, że mąż rzucał wszystko, gdy tylko dzwoniła jego matka i żądała, aby stawił się u niej niezwłocznie. W końcu zaczęłam myśleć, że Witkowi wcale na mnie nie zależy, że jest ze mną i dziećmi tylko z poczucia obowiązku. Dopiero wiele lat później dotarło do mnie, że nie miałam racji.
Dziesiąte urodziny bliźniaków odbywały się już w atmosferze otwartej wojny między nami. Mimo, że mieliśmy lepsze warunki – zmarł mój ojciec i wprowadziliśmy się do mieszkania po moich rodzicach – moje życie nadal dalekie było od marzeń. Owszem, widziałam, że i mojemu mężowi nie jest wcale dobrze, że miota się między matką a domem. Liczyłam, że wreszcie się postawi, tymczasem on zrobił coś odwrotnego.
Gdy nadeszły wakacje, zamiast jechać z dziećmi i ze mną na dwa tygodnie w Bieszczady, mąż zdecydował, że „dla świętego spokoju” odnowi mieszkanie teściowej. Na pewno nie o takim spokoju myślał, bo wtedy ja powiedziałam „Dosyć!”, i po powrocie złożyłam pozew o rozwód. Witek wyprowadził się jesienią do matki.
W następne wakacje podzieliliśmy się dziećmi. Karol pojechał z ojcem na Mazury, Karolina ze mną nad morze. Nasze wspólne życie całkiem przestało istnieć.
Zbliżałam się do czterdziestki, kiedy poznałam Jerzego. Nasze pierwsze kontakty miały służbowy charakter. Dopiero po roku znajomości Jerzy zaprosił mnie na kolację.
Znów uwierzyłam, że życie może być piękne. Ktoś mnie adorował, otwierał drzwi przede mną, podawał płaszcz. Zabierał autem na wycieczki za miasto, dawał kwiaty…
Spotykaliśmy się z Jerzym prawie dwa lata. Podobał mi się: szarmancki, zaradny, stanowczy… Czar prysł jednak jak bańka mydlana, gdy mój partner poprosił mnie o rękę i zaproponował, żebyśmy zamieszkali z jego matką. Zdziwiła go moja odmowa, a ja nawet nie chciałam tłumaczyć się ze swojej decyzji. Zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę nic do niego nie czułam. To było wciąż tylko powierzchowne zauroczenie, na którym nie dałoby się zbudować nic trwałego.
Rozstając się z Jerzym, po raz pierwszy od rozwodu pomyślałam, że nigdy nie przestałam kochać Witolda. Że żaden inny mężczyzna nie był dla mnie choćby w części tak ważny, jak ojciec moich dzieci.
Od córki dowiedziałam się, że Witold miał przelotny romans. Zdarzały mu się noce poza domem, ale nie myślał chyba o żadnym trwałym związku. Bliźniaki cieszyły się z takiego obrotu sprawy, bo w chwilach szczerości przyznawały, że boją się „osób” trzecich w naszej rodzinie. Dzieci uważały bowiem, że nadal jesteśmy jedną rodziną.
– Mamo, babcia Lusia umarła – usłyszałam pewnego wieczoru. – Dzwonił tata i prosił, żebyśmy z Karolą przyjechali do niego – Karol wciąż trzymał słuchawkę telefonu.
– Oczywiście. Trzeba mu pomóc… – zawahałam się, bo przez chwilę pomyślałam nawet, że to ja powinnam pomóc Witkowi pozałatwiać formalności, wybrać ubranie dla matki… Dopiero potem dotarło do mnie, że to nie jest już mój obowiązek.
Następnego dnia przestałam się jednak zastanawiać, co jest moim obowiązkiem, a co nie, i włączyłam się w sprawy pogrzebu. Za trumną teściowej szliśmy oboje. Mój były mąż przez całą drogę trzymał mnie za rękę. Potem spotkaliśmy się w domu jego matki. Widziałam, że Witold był rozbity, ale starał się zachować spokój. Z Karoliną przygotowałyśmy obiad. Wieczorem syn odwiózł mnie do domu.
– Mamo, ojciec jest strasznie samotny, wiesz? – kiwnęłam głową. – Ale nie dlatego, że babcia umarła. On w ogóle… nie może się pozbierać. Tęskni za tobą…
– Karolowi drżał głos.
– Tak dziecko, rozumiem. Wracaj do niego. Nie martw się o mnie – poprosiłam syna, dając mu do zrozumienia, że ja oswoiłam się z samotnością.
Wiedziałam jednak, że to nieprawda. Odkąd sąd dał nam rozwód, bałam się, że przez resztę życia zostanę sama. Teraz, słysząc wyznanie syna, poczułam, jak bardzo przez te wszystkie lata tęskniłam za Witoldem. To prawda, miałam do niego żal, że nie okazał się dość silny, aby przeciwstawić się teściowej. Że mniejszym złem było dla niego zostawienie rodziny niż przerwanie pępowiny łączącej go z matką. Nigdy jednak nie pogodziłam się z naszym rozstaniem.
Jak dobrze, że rozumiały to nasze dzieci. Bez nich trudno by mi było pokonać niepewność, uwierzyć, że wciąż warto walczyć o szczęście. Niedługo po śmierci teściowej zorganizowały imieniny męża, na które zostałam zaproszona. W lipcu pojechaliśmy w czwórkę na wycieczkę za miasto świętować moje urodziny. Wiedziałam, że potrzeba czasu, aby wszystko naprawić, ale pragnęłam tego z całego serca. Czułam, że mój były mąż też tego pragnie.
Zaczął regularnie dzwonić do mnie z pytaniami o zdrowie, albo czy czegoś nie potrzebuję. Widywaliśmy się w czwórkę z okazji świąt, urodzin, imienin. W końcu, jakiś rok temu zaproponował kino.
– Chętnie pójdę. To podobno świetny film – ucieszyłam się.
Witek wybrał miejsca w ostatnim rzędzie. Film był o miłości, ale raczej nudny… W pewnej chwili, gdy na ekranie on całował ją, mój były mąż wziął mnie za rękę, pocałował w policzek, potem w usta i wyszeptał:
– Wyjdź za mnie.
I wyszłam… Nasz drugi ślub był kameralny. Tylko my, kilkoro przyjaciół, i dzieci jako nasi świadkowie. Szkoda, że przez zaborczość teściowej straciliśmy tyle czasu. Teraz nie mamy chwili do stracenia…
Więcej prawdziwych historii:
„Doniosłam na własnego męża do skarbówki. W więzieniu nie miał okazji, by mnie zdradzić”
„Na rodzinne wakacje z dzieciakami zamiast żony zabrałem kochankę. Od dawna chciałem skończyć to małżeństwo”
„Gdy żeniłem się z Izą, była szczupła i zadbana. Dziś przypomina ogromnego wieloryba i mnie odrzuca”