Reklama

Nie jestem typem osoby, która łatwo się zakochuje. Raczej długo obserwuję, analizuję, tłumię wszystko w sobie. Tak było z Bartkiem – kolegą z pracy, z którym przez lata łączyła mnie przyjacielska relacja. Śmialiśmy się, rozmawialiśmy o wszystkim. Gdy wracałam wieczorem do pustego mieszkania, jego wiadomości potrafiły uratować mi dzień. Wystarczył jeden firmowy wyjazd, trochę wina i samotności, żeby stało się coś, co na zawsze zmieniło wszystko. Poszliśmy do łóżka. Tydzień później – dwie kreski na teście. Serce waliło mi jak szalone. Wiedziałam, że muszę mu powiedzieć.

Reklama

Nieplanowane słowa

Spotkaliśmy się w małej kawiarni niedaleko biura. Wybrałam stolik w rogu – tam, gdzie nie rzucalibyśmy się w oczy. W dłoniach ściskałam kubek z herbatą, choć nie mogłam jej przełknąć. Bartek wszedł jak zawsze – pewny siebie, z tym swoim uśmiechem, który rozbrajał mnie od lat. Przez chwilę patrzyłam, jak idzie w moją stronę, i miałam ochotę uciec.

– Cześć, długo czekasz? – zapytał, zdejmując kurtkę.

– Nie… chwilę.

Milczenie zawisło nad nami. Wiedział, że mam mu coś do powiedzenia. Przeszedł od razu do rzeczy.

– Magda, co się dzieje?

Zacięłam się. Wszystkie przygotowane wcześniej zdania nagle uciekły z głowy. Tylko jedno miało sens.

– Jestem w ciąży.

Bartek zesztywniał. Zamarł na ułamek sekundy. Zobaczyłam to wyraźnie – ten błysk paniki w oczach. Ale nie odsunął się. Nie uciekł.

– Magda… – zaczął, ale przerwał. – To na pewno?

Kiwnęłam głową. Podałam mu test. Przez chwilę tylko patrzył.

– To nie jest idealna sytuacja… ale poradzimy sobie – powiedział cicho.

Zrobiło mi się słabo. Te słowa brzmiały jak ratunek.

– Naprawdę tak myślisz?

– Tak. Tylko… daj mi kilka dni, muszę to przemyśleć. Ale nie zostawię cię z tym.

Po tej rozmowie przez kilka tygodni pisaliśmy codziennie. Spotykaliśmy się kilka razy. Zaczął mnie odwozić z pracy, przynosił owoce, pytał, jak się czuję. Powoli zaczynałam wierzyć, że może... jakoś to będzie. Do czasu.

I przyszła cisza...

Zaczęło się niewinnie – od nieodebranego telefonu w piątek wieczorem. „Może coś mu wypadło” – pomyślałam. Napisałam SMS-a. Bez odpowiedzi. Potem sobota i niedziela – cisza. W poniedziałek rano spojrzałam na ekran. Nadal nic.

W pracy go nie było. Ktoś rzucił, że wziął urlop. Dopiero wtorek przyniósł wiadomość. Nie telefon, nie rozmowę – zwykłego, krótkiego SMS-a:

„Nie mogę już z tobą rozmawiać. Moja narzeczona wszystko wie”.

Słucham?! Czytałam to zdanie dziesięć razy, jakby miało zmienić treść. Ale nie zmieniało się. Tyle wystarczyło, żeby wszystko się rozpadło.

Chwyciłam telefon i zaczęłam nagrywać wiadomość głosową. Głos mi drżał.

– Bartek, serio? Po tym wszystkim? Miałeś być przy mnie. Obiecałeś. Co teraz, co mam zrobić? Ty… jesteś tchórzem. Kłamcą. Nie wierzę, że tak po prostu znikasz. A ja… jestem w ciąży, do cholery!

Nagrałam jeszcze jedną. I jeszcze. Potem zaczęłam pisać. Zdania bez ładu, wykrzykniki, pytania. Nic. Zero odpowiedzi.

W głowie kołatało tylko jedno: jak można obiecać wszystko i uciec przy pierwszym zakręcie? Czułam się zdradzona. Nie jak kochanka. Jak idiotka, która uwierzyła, że mężczyzna z narzeczoną naprawdę może zmienić swoje życie.

Patrzyłam w sufit, leżąc na łóżku. Obok mnie leżała miska z niedojedzonymi truskawkami. Mój telefon milczał. A ja coraz głośniej oddychałam, próbując nie wyć.

Podpisałam dokumenty bez słowa

Do biura wróciłam po kilku dniach. Spóźniłam się. Czułam to od progu – spojrzenia, szepty, urwane rozmowy. Nawet sekretarka, z którą zawsze gawędziłam rano przy kawie, teraz odwróciła wzrok.

Usiadłam przy biurku, starając się nie drżeć. Michał, z którym kiedyś chodziłam na lunche, podszedł niepewnie z jakimś dokumentem. Rzucił krótkie:

– Musimy pogadać.

Zgodziłam się. Zeszliśmy na dół, do kantyny. Ledwo usiedliśmy, wypalił:

– Wiesz, co się mówi?

– Że jestem głupia? Że zaszłam w ciążę z zajętym facetem? – przerwałam mu.

– Że próbujesz wrobić Bartka. Że wszystko zmyśliłaś. Magda, ja… nie wiem, co się naprawdę wydarzyło, ale to wszystko źle wygląda – mówił z zakłopotaniem.

Zamrugałam, próbując się nie rozpłakać.

– A co? Nie wyglądam już jak ofiara, tylko jak łatwa lala?

Michał zawiesił wzrok gdzieś obok mnie. Nie zaprzeczył. To bolało nie mniej niż milczenie Bartka.

Wróciłam do góry z podkulonym ogonem. Nikt się nie odezwał. Żadnego „hej”, żadnego „co słychać”. Byłam przezroczysta.

Tydzień później wezwała mnie szefowa. Mówiła o „komfortowej atmosferze pracy”, o „dobru zespołu”. Zaoferowała „czasowe przejście na tryb zdalny”. Uśmiechała się przy tym sztucznie. Rozumiałam: wywalają mnie po cichu.

Podpisałam dokumenty bez słowa.

Wieczorem siedziałam na podłodze w kuchni. Pies sąsiadów ujadał za ścianą. Czułam się tak, jakby cały świat miał jedną opinię: Magda to problem. Lepiej, żeby zniknęła.

Okropna samotność i wszyscy przeciwko mnie

Zamknęłam się w mieszkaniu. Telefon dzwonił rzadziej. Nawet moja mama nie wiedziała, co powiedzieć. Kiedy w końcu się odezwała, od razu przeszła do rzeczy:

– A czego się spodziewałaś? Pchałaś się do zajętego faceta.

– Dzięki, mamo. Naprawdę, to ostatnie, czego potrzebowałam – rzuciłam oschle.

– Nie ja jestem ofiarą, Magdo. Jego narzeczona powinna dostać medal za to, że cię nie zdzieliła torebką po głowie – dodała z goryczą.

– A dziecko? To nie jest kara, to człowiek – wyszeptałam.

– Czasem konsekwencje mają ludzką twarz.

Rozłączyłam się. Było mi duszno. Nie z powodu ciąży, nie z powodu Bartka. Z powodu tej obrzydliwej samotności, która wypełniała każdy kąt mojego mieszkania.

Wieczorami zaczęłam pisać. Zaczęło się od notatek w telefonie, potem przeszłam na zeszyt. Pisałam wszystko: jak bardzo boli mnie cisza po nim, jak nienawidzę spojrzeń ludzi w sklepie, jak brakuje mi zwykłej obecności.

W jednym z wpisów napisałam: „Nie wiem, czy chcę tego dziecka. Nie dlatego, że go nie kocham. Ale dlatego, że nie mam nic, co mogłabym mu dać”.

Potem długo patrzyłam w lustro. Twarz bez wyrazu, cienie pod oczami, niedomyte włosy. Gdybym miała siebie ocenić – wyglądałam jak ktoś, kto dawno się poddał.

Ale nie poddałam się. Jeszcze nie. Coś we mnie pękało, ale jednocześnie coś się budziło – ciche, uparte pragnienie, by chociaż spróbować przetrwać.

Spotkanie z Bartkiem

Zadzwonił tydzień przed moją kolejną wizytą u ginekologa. Numer znałam na pamięć, choć wykreśliłam go ze wszystkiego, co mogłam.

– Magda, musimy się spotkać – powiedział cicho. Głos miał inny. Jakby starszy, zmęczony.

– Po co? – zapytałam sucho.

– Po prostu… proszę.

Zgodziłam się. Sama nie wiem dlaczego. Może chciałam odpowiedzi, a może po prostu potrzebowałam zamknąć to wszystko na własnych warunkach.

Spotkaliśmy się w parku, gdzie kiedyś jedliśmy lody na ławce. On przyszedł pierwszy. Usiadłam naprzeciwko niego, ale nie podałam ręki.

– Wyglądasz… inaczej – rzucił, zerkając na mój brzuch.

– No cóż, jestem w szóstym miesiącu ciąży – powiedziałam z ironią.

Chciał coś powiedzieć, ale uprzedziłam go:

– Oszczędź mi tekstów o tym, jak wszystko się skomplikowało. Przejdź do rzeczy.

Bartek przygryzł wargę. Patrzył wszędzie, tylko nie na mnie.

– Nie chcę, żebyś wpisywała mnie jako ojca. To zniszczy mi życie. Narzeczona… wiesz, ona mi wybaczyła. Ale jeśli to wypłynie, stracę wszystko.

– A ja co straciłam? Godność? Pracę? Przyjaciół? – parsknęłam.

– Magda, to nie jest dobry moment na dziecko. Dla nikogo z nas.

– Dla mnie to jedyny moment. A ty już przegrałeś swoją szansę.

Wstałam i odeszłam. Nie oglądałam się za siebie. Był tylko wiatr i cisza. I to dziwne uczucie, że właśnie po raz pierwszy wybrałam siebie.

Ty jesteś. I to wystarczy

Trzeci trymestr. Czas, gdy powinno się szykować pokoik, prasować ubranka, kupować kremy na rozstępy. Ja... kupiłam dziennik. Leżał na nocnym stoliku i był moją kotwicą. Pisałam do dziecka. Nie o tym, jak bardzo się cieszę, tylko o tym, jak bardzo się boję. O tym, że nie wiem, kim będę, kiedy się pojawi. O tym, że może nie będę dobrą matką, ale spróbuję. Choćby tylko dlatego, że zostało nam już tylko „my”.

Chodzę na terapię. Trafiłam do psycholożki, która nie zaczyna zdania od „musiałaś to przewidzieć”. Uczy mnie oddychać, kiedy w sklepie ktoś patrzy zbyt długo. I mówi, że nie jestem winna temu, że zostałam wybrana tylko na chwilę.

Czasem czuję, że moje życie zmieniło tor – jakby pociąg, którym jechałam, został nagle przerzucony na inną linię. Nie wiem, gdzie jedzie, nie znam przystanków, ale jestem w środku. I już nie próbuję cofać się na poprzedni peron.

Z dziennika, kilka dni temu, zapisałam jedno zdanie: „Nie jestem silna. Ale nie chcę być już tą, która milczy i znika”.

Bartek już się nie odezwał. I dobrze. Nie chcę, żeby moje dziecko rosło w cieniu jego strachu. Kiedy czuję, jak kopie w brzuchu, śmieję się przez łzy. Nikt nie został. Ale Ty jesteś. I to wystarczy.

Magda, 31 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama