Reklama

Nie zapomnę tego dnia, kiedy podpisaliśmy akt notarialny. Stałam w eleganckim, zimnym biurze, Tomek trzymał mnie za rękę, a ja czułam, że to będzie nasz początek. Nasza kawalerka. Nasze dorosłe życie. Mimo że kącik w kuchni bardziej przypominał wnękę w akademiku, a łazienka była tak mała, że prysznic dosłownie ocierał się o muszlę klozetową, byłam dumna. Ale gdzieś w tyle głowy wiedziałam, że wzięliśmy sobie na barki coś większego niż kredyt. Wzięliśmy całą odpowiedzialność świata.

Reklama

– To może makaron z tuńczykiem? Została jeszcze ta puszka z przeceny – rzuciłam, wyciągając z szafki resztki z sobotniego polowania w Biedronce.

– Byle nie znowu z tą przyprawą curry… – skrzywił się Tomek, kładąc laptopa na krześle.

Zaśmiałam się, ale to był ten śmiech, który przeszywa gardło. Włączyłam kolejną świeczkę, bo prąd wciąż drożał. Zgaszenie świateł dawało złudzenie romantyzmu. Jakbyśmy nie oszczędzali, tylko byli tacy nastrojowi.

– Jak już dostanę ten awans, to obiecuję ci – zaczął Tomek z ogniem w oczach – polecimy na Islandię. Wynajmiemy auto, pojedziemy tam, gdzie nie ma ludzi, tylko lawa i woda termalna.

Spojrzał na mnie i przytulił. I w tym uścisku, ciepłym, jak ta świeczka na parapecie, było wszystko: nasza nadzieja, nasz strach, nasze pragnienie, żeby wierzyć, że to się kiedyś zmieni.

Mieliśmy plany

Wróciłam do domu później niż zwykle. Wydawnictwo wpadło w wir zmian, wszyscy chodzili rozdrażnieni, a ja przez cały dzień marzyłam tylko o tym, żeby usiąść z herbatą pod kocem i przez chwilę niczego nie musieć. Kiedy weszłam do mieszkania, zaskoczyło mnie, że jest ciemno. Zazwyczaj Tomek zapalał choć jedną świeczkę, zanim wróciłam.

– Znowu oszczędzasz na świetle? – rzuciłam od progu, rozbierając się w przedpokoju.

Nie odpowiedział. Siedział na wersalce, nieruchomy, w cieniu, jakby go nie było. Podeszłam bliżej, już zaniepokojona.

– Tomek?

– Już nie muszę iść do pracy jutro – powiedział to tak spokojnie, że aż mnie zmroziło.

– Co to znaczy?

– Zwalniają ludzi. Zaczęli od mojego działu. Oficjalnie: restrukturyzacja. Nieoficjalnie: szukają tańszych od nas w Indiach.

Przez chwilę stałam w miejscu. Potem poczułam, jak podnosi się we mnie fala. Złość, która natychmiast zamieniła się w coś gorszego – w panikę.

– I co teraz? Co zamierzasz? – zapytałam ostrzej, niż chciałam.

– Nie wiem. Daj mi chwilę. Dopiero się dowiedziałem.

– Chwilę? My nie mamy chwili, Tomek! Rata kredytu to nie jest coś, co można przesunąć. Nie jesteśmy dziećmi, które mogą przeczekać problemy pod kołdrą!

Wszystko runęło

Widziałam, jak się kurczy. Jakby z każdym moim słowem tracił centymetry. I nagle poczułam się podle. Usiadłam obok niego i zakryłam twarz dłońmi. Powietrze w pokoju było ciężkie.

– Przepraszam. Nie chciałam. Tylko… nie możemy sobie pozwolić na załamanie. Nie teraz – powiedziałam cicho, bardziej do siebie niż do niego.

Tomek nie odpowiedział. Wpatrywał się w ciemność przed sobą. Pomyślałam, że zniknął mi gdzieś ten chłopak, który obiecywał podróże i śmiał się z moich kanapkowych kolacji. Siedziałam obok obcego mężczyzny.

Zaczęłam pracować po nocach. Sprzątanie biur, dwa razy w tygodniu galerie handlowe. Po ośmiu godzinach w wydawnictwie, zamiast wracać do domu, zakładałam rękawiczki i szorowałam kafelki. Czułam w kościach zmęczenie, które nie chciało odpuścić, nawet gdy leżałam już w łóżku.

– Nie możesz tak pracować bez przerwy – powiedział któregoś wieczoru Tomek, nie podnosząc wzroku znad telefonu.

– A kto zapłaci ratę? Świeczki?

Wiem, że to było okrutne. Ale nie mogłam znieść, jak siedział bez ruchu, jakby jego bezsilność miała być dla mnie wystarczającym usprawiedliwieniem.

Harowałam za dwoje

Między nami rosła cisza. Coraz gęstsza. Kiedy pytałam, jak idzie szukanie pracy, tylko wzdychał. Nie chciał „iść na kasę”, jak to określał. Mówił, że potrzebuje czasu. Że nie po to studiował, by teraz skanować produkty.

To było nieuniknione. Czułam, że moje ciało któregoś dnia odmówi posłuszeństwa, ale nie sądziłam, że stanie się to tak nagle. Sprzątałam biuro do późna, wzięłam jeszcze dodatkowy budynek, bo zapłacili za metr kwadratowy. Wróciłam do domu przed trzecią, wypiłam kawę, szybka drzemka i pobiegłam do pracy.

Zasnęłam przy komputerze. Obudził mnie dźwięk upadającej filiżanki i szum wokół. Leżałam na podłodze redakcji, a nade mną stała moja szefowa.

– Może to sygnał, żeby trochę zwolnić? – powiedziała spokojnie.

– Nie ma takiej opcji – odpowiedziałam, z trudem siadając. Nawet nie zapytała, czy dobrze się czuję. Wróciłam do pracy, bo nie mogłam sobie pozwolić na L4.

Ledwo dawałam radę

Wieczorem wróciłam do domu. Tomek siedział jak zwykle na wersalce, w tej samej pozycji. Poczucie niesprawiedliwości zalało mnie jak fala.

– Nie dam rady dłużej! Nie mogę robić za nas dwoje! – krzyknęłam.

– To może odejdź! Zostaw wszystko, niech mnie to zje! – rzucił, nie odrywając wzroku od podłogi.

Nagle nie wiedziałam, czy płaczę z bólu, czy z żalu. Chciałam go przytulić i jednocześnie wyjść, trzaskając drzwiami. Usiadłam w kuchni. Świeczka dogasała. Pachniała wanilią, jakby miała coś jeszcze osłodzić.

Zaczęłam coraz częściej myśleć o odejściu. Może nie na zawsze. Może tylko na chwilę, żeby odzyskać oddech. Po pracy poszłam do kawiarni, której zawsze unikałam, bo kawa kosztowała więcej niż cały mój obiad. Usiadłam przy oknie. Patrzyłam na ludzi, którzy wyglądali na mniej zmęczonych ode mnie. Myślałam o tym, czy wybrałam nieodpowiedniego człowieka, czy po prostu wpadliśmy razem w świat, który nikogo nie oszczędza.

Wróciłam do domu po zmroku. Tomek siedział jak zwykle, bez ruchu. Ściana milczenia między nami była nie do przeskoczenia. Usiadłam naprzeciwko i powiedziałam:

– Nie wiem, czy jeszcze cię kocham.

– Wiem – odpowiedział.

Nie próbował zaprzeczać. Nie walczył. I to bolało bardziej niż wszystko, co wydarzyło się wcześniej.

Aleksandra, 29 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama