Reklama

Zawsze uważałem, że jak człowiek już prosi o pomoc, to z pełną pokorą. A jak tę pomoc dostanie, to powinien za nią dziękować, a nie wybrzydzać. Tylko że nikt mi nie powiedział, że wdzięczność potrafi się zmienić w zależność, a ta w służalczość. Pożyczyłem pieniądze od teścia w dobrej wierze, bo chciałem utrzymać firmę i rodzinę. Nie sądziłem, że przez to będę musiał codziennie znosić jego humory, rozkazy i przytyki. A że nie miałem za co spłacić długu – coraz trudniej mi było patrzeć w lustro.

Reklama

Pożyczka do rodziny

– Tylko nie idź do niego, błagam – mówiła wtedy Agnieszka, a w oczach miała coś pomiędzy strachem a wstydem. – Wiesz, jaki jest.

– Wiem – odpowiedziałem cicho, wkładając buty. – Ale nie mam wyboru.

Mój zakład remontowy wisiał na włosku. Klienci przestali płacić w terminie, materiał poszedł w górę, a ja miałem na koncie tyle, co kot napłakał. Żeby dopiąć płatności za sprzęt i raty leasingu, potrzebowałem dziesięciu tysięcy. Po bankach nie było sensu chodzić – z zaległościami nie dostanę nawet złotówki. Do przyjaciół się nie zwrócę, bo… nie miałem takich, z którymi by mnie łączyły interesy lub pieniądze. A rodzina? No cóż – został tylko teść.

Nigdy mnie nie lubił. Od początku uważał, że jestem za mało ambitny, za miękki, że nie umiem zadbać o jego córkę. I choć nie mówił tego wprost, w każdej rozmowie czułem, że mnie nie szanuje. Ale to on miał oszczędności. Duże. Były z nim trudne relacje, ale nie był złym człowiekiem… tak myślałem.

– Ile potrzebujesz? – zapytał zimno, gdy usiadłem przy jego stole.

Powiedziałem. Kiwnął głową. Bez emocji, bez złości, bez wyliczania, że powinienem sam to rozwiązać.

– Dobrze. Dam ci. Ale pamiętaj – pożyczka to jedno. A pomoc rodzinie – to drugie.

Jeszcze wtedy nie zrozumiałem, co miał na myśli. Wyszedłem z jego domu z kopertą w kieszeni i dziwnym niepokojem w brzuchu.

Na jego warunkach

Na początku nie było źle. Teść nie dzwonił, nie dopytywał, nie wytykał mi długu. Zajmowałem się pracą, powoli odbudowywałem zlecenia. Myślałem: może po prostu chciał pomóc, a ja się go niesprawiedliwie obawiałem. Ale minął miesiąc, może trochę więcej, gdy Agnieszka wróciła z obiadu u rodziców i rzuciła między słowami:

– Tata pytał, czy możesz mu pomóc w sobotę przy ogrodzie. Coś tam z kostką brukową…

– Jasne – odparłem. – Nie ma sprawy.

Soboty to dla mnie często dni robocze, ale wtedy nie miałem nic ważnego. Pojechałem. Pomogłem, zrobiłem wszystko, co trzeba. Potem znów – jakaś półka w piwnicy, jakaś wymiana kontaktów, koszenie trawy, mycie dachu z mchu. Niby nic wielkiego. Ale to nie była już prośba. To brzmiało jak oczekiwanie. Jak coś, co po prostu muszę zrobić. Bo jestem winien.

– Pożyczka to jedno, a pomoc rodzinie to drugie – przypomniał mi któregoś dnia teść, kiedy po raz trzeci w tym tygodniu przyjechałem z drabiną i skrzynką z narzędziami. – Przecież nie każę ci oddawać pieniędzy od razu.

Nie mówił tego złośliwie. Mówił spokojnie, jakby przypominał mi zasady umowy, którą zawarliśmy bez słów. Ja biorę kasę – on ma mnie na każde zawołanie. Nie mówiłem o tym Agnieszce. Nie chciałem, żeby myślała, że przesadzam. A może już wtedy czułem, że zgodziłem się na więcej, niż powinienem.

Obowiązki zamiast wdzięczności

Wszystko się rozciągnęło jak stara guma. Tydzień w tydzień, czasem dwa, teść znajdował coś nowego. A to podłoga w garażu mu „dziwnie skrzypiała”, a to kosiarka nie chciała odpalić, a to trzeba było zawieźć jego siostrę do lekarza, bo „przecież ty masz busa, to czemu nie”. Nie odmawiałem. Przecież miałem dług.

Ale z czasem zaczęło się robić ciężko. Nie chodziło już o przysługi, tylko o ton. Zmieniał się z prośby w polecenie, z życzliwości w wymaganie.

– Jesteś wolny we wtorek? Mam zaplanowane zakupy w Castoramie – rzucił, nawet nie pytając, czy mi pasuje.

– We wtorek mam robotę na dachu. Z chłopakami…

– No to może ich zostawisz, co? To nie jest robota, którą tylko ty możesz zrobić. A ja czekam z tym już trzeci tydzień.

Patrzyłem na niego, próbując zrozumieć, czy żartuje. Nie żartował. W jego oczach nie było miejsca na kompromis. Agnieszka coś czuła. Parę razy pytała, czemu tak często jeżdżę do ojca. Mówiłem, że pomagam, że to drobiazgi. Wolałem, żeby myślała, że po prostu jestem w porządku, a nie że nie mam odwagi odmówić.

Zdarzało się, że musiałem zrezygnować z drobnych zleceń albo przekładać klientów. Teść nie płacił mi za nic. Bo przecież „spłacam dług”. Coraz trudniej było mi pogodzić się z tym, że stałem się dla niego czymś w rodzaju bezpłatnego fachowca od wszystkiego. A najgorsze było to, że zaczynało mi się to wydawać… normalne.

Rachunek za każdy obiad

Najbardziej bolały mnie te drobne gesty. Takie, które niby nic nie znaczą, ale zostają w pamięci jak drzazgi pod paznokciem. Wpadliśmy raz z Agnieszką i dzieciakami do jej rodziców na obiad. Zwykła niedziela. Barszcz z uszkami, schabowy, sernik. Dom, rodzina, dzieci biegające po salonie. W połowie obiadu teść spojrzał na mnie znad talerza i powiedział:

– No, przynajmniej się jakoś odwdzięczasz. Bo ten barszczyk to chyba też w ramach pożyczki, co?

Zaśmiał się. Reszta przy stole też. Ale mnie zamurowało. Spojrzałem na teściową – próbowała udawać, że nie słyszy. Agnieszka spuściła wzrok. To nie był żart. To było wbicie szpili z uśmiechem. Od tamtej pory każda kawa, każdy kawałek ciasta u nich w domu smakował gorzko. Za każdym razem czułem się jak intruz. Jakby wszystko było podliczane – ile zjadłem, ile czasu siedziałem na kanapie, ile razy podniosłem się z niej, żeby coś im naprawić.

Zaczęliśmy z Agnieszką rzadziej wpadać do jej rodziców. Ale to nic nie zmieniało. Teść i tak dzwonił. Czasem codziennie. A jak nie odebrałem – zaraz był SMS: „Dług się sam nie spłaci, zięciu”. Miałem ochotę go odesłać do diabła. Ale nie miałem pieniędzy, by oddać wszystko na raz. Zresztą – on nie chciał pieniędzy. Chciał mieć mnie pod ręką. Zawsze gotowego, zawsze dostępnego. I co najgorsze – zacząłem się z tym godzić.

Coś więcej niż dług

Pewnego dnia przyjechałem do teścia, bo „pilnie potrzebował pomocy przy remoncie kuchni”. Chłopcy z mojej ekipy mieli wtedy rozgrzebaną robotę na budowie, ale zostawiłem ich samych. Bałem się, że jeśli nie przyjadę, teść uzna, że „olewam swoje zobowiązania”. Wszedłem do mieszkania, a tam – cisza. Nikt nie czekał. Zajrzałem do kuchni – nic się nie działo. W końcu odnalazłem go na tarasie, z kawą i gazetą.

– A, jesteś. No, pomaluj ściany w spiżarni. Farba jest w garażu. I przy okazji zerknij na zawiasy od drzwi wejściowych, bo coś skrzypią.

Nie zapytał, czy mam czas. Nie zapytał, czy coś zjadłem. Stał nade mną z kawą w ręce, jakbym był jego pracownikiem. I wtedy pierwszy raz poczułem, że to już nie chodzi o dług. Że coś tu się popsuło na poziomie relacji, nie rachunków.

Może byśmy spisali jakąś umowę? – rzuciłem półżartem. – Ile godzin za ile złotych. Tak dla jasności.

Popatrzył na mnie długo.

– Umowa? A może fakturę chcesz mi wystawić, co? – prychnął. – Ja ci życie uratowałem, a ty mi będziesz formalności proponował?

Zamilkłem. Co miałem powiedzieć? Że nie czuję się jak człowiek, tylko jak narzędzie? Że nawet jakbym oddał mu teraz wszystko, to i tak już jestem w jego oczach kimś mniej? Po tym dniu długo nie mogłem spać. Wiedziałem, że nie jestem już tylko dłużnikiem. Byłem kimś, kto oddał swoją wolność – i nawet nie zauważył, kiedy.

Cena, której nie przewidziałem

Któregoś wieczoru, po jeszcze jednym zleceniu „dla teścia”, wróciłem do domu późno. Ręce mi się trzęsły ze zmęczenia, a głowa była ciężka jak ołów. Usiadłem w kuchni przy zimnej herbacie. Agnieszka spojrzała na mnie z troską.

Co on tym razem chciał? – zapytała cicho.

– Pomalowałem mu garaż. I poprawiłem instalację. Przypadkiem – bo przecież miała tylko żarówka nie działać.

Milczała chwilę, po czym usiadła naprzeciwko mnie.

– Wiesz, że on cię wykorzystuje, prawda?

Skinąłem głową.

– A wiesz, że ja się go boję? – dodała, jeszcze ciszej. – Boję się mu sprzeciwić. Boję się, że powie coś przy dzieciach. Że zacznie wmawiać, że bez niego jesteśmy nikim.

Zobaczyłem łzy w jej oczach. I wtedy zrozumiałem, że to nie tylko mój problem. Że ta „pożyczka” rozlała się na całą naszą rodzinę. Zatruła relacje, zabiła szacunek, zabrała spokój.

Nie oddałem jeszcze całej kwoty. Ale postanowiłem nie przychodzić już na jego zawołanie. Będę oddawał, ile mogę – pieniędzmi. I tyle. Żadnych więcej usług, żadnych napraw. Chociaż wiem, że łatwo nie będzie. Że będzie miał pretensje, będzie próbował grać nami emocjonalnie. Ale jeśli mam coś jeszcze uratować – muszę się na to zdobyć. Nawet jeśli chwilowo znów zabraknie w lodówce.

Nie wiem, czy odzyskam swoją godność. Ale wiem, że nie chcę już płacić za nią kolejnymi godzinami przy jego dachu, kranie, w ogrodzie. Czas odzyskać siebie.

Kamil, 39 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama