Reklama

Codziennie zaczynam od zupy. Ojciec lubi jarzynową. Najlepiej taką jak mama robiła, choć od jej śmierci minęło już prawie dwadzieścia lat. Kroję marchewkę w plasterki, ziemniaki w kostkę, duszę cebulę. Na kuchennym blacie sterta pustych blistrów po lekach i kartki z napisem „9:00 – insulina, 12:00 – moczopędny, 15:00 – drugi obiad (jeśli zje pierwszy)”. Zawsze zostawiam mu dopisek serduszko, choć nie wiem, czy on jeszcze kojarzy, że to ode mnie.

Reklama

Ojciec czasem mnie poznaje, a czasem pyta:

– A ty kto jesteś, siostrzyczko?

Czasem się śmieję. Czasem płaczę później w łazience, kiedy rozbieram go do kąpieli i zmieniam pampersa.

Ma 87 lat. Pół życia palił papierosy i pił herbatę z czterema łyżeczkami cukru. Mówił, że to go konserwuje. No to teraz ma konserwację – na cewniku, bez siły, z jedynym marzeniem, żeby umrzeć w swoim łóżku, w swoim domu.

Zostałam z nim sama

Bożena – moja siostra – wyjechała do Niemiec jeszcze w latach 90. Dzwoni raz w tygodniu, przysyła pieniądze i pisze codzienne SMS-y w stylu „Czy była kąpiel?” albo „Proszę pamiętać o insulinie”. Czasem mam ochotę roztrzaskać ten telefon o kafelki. Bo czy ona wie, jak wygląda zapach starego człowieka w zamkniętym mieszkaniu? Jak to jest podcierać własnego ojca, który kiedyś był postrachem całej ulicy?

Ale najgorsze nie jest to, że on czasem mnie nie poznaje. Najgorsze jest to, że ja zaczynam siebie nie poznawać. Kiedy to się stało, że jestem tylko trybem? Personel pomocniczy, jakby powiedzieli w szpitalu. Obsługa techniczna schyłku życia.

Dziś rano, kiedy wróciłam z apteki, zastałam go, jak wpatruje się w okno.

– Tam była brzoza. Widzisz? – powiedział.

A tam teraz stoi Biedronka. Brzozę wycięli piętnaście lat temu.

– Widzę, tatku – odpowiedziałam. Bo on już i tak widzi swoje.

– Czy była kąpiel? – przeczytałam wiadomość od Bożeny, ściskając telefon w dłoni.

Drugą dłonią mieszałam zupę. Marchewka już się rozpadała. Tak jak ja.

– Czy była kąpiel – powtórzyłam głośno, patrząc w przestrzeń pustej kuchni. – A może jeszcze zapytasz, czy wyprałam mu duszę i wywiesiłam serce na balkon?

Zamknęłam garnek z impetem i przysiadłam na stołku. Telefon trzymałam jak granat. Wybuchłam.

– Bożena, ty masz tupet! – wrzasnęłam do martwej ciszy. – Ty tam masz ładne pościele, ciepłe łóżko i chłopa, który ci płaci za milczenie, a ja tu mam pampersy, insulinę, smród i człowieka, który nie wie, że jestem jego córką! To się chyba nie wyrównuje, co?!

Wbiłam palce w klawiaturę.

„Zamieńmy się. Ty zrób kąpiel, ja pojadę do Niemiec i poczytam sobie książkę w ciszy”.

Skasowałam.

Napisałam znowu:

„Jestem człowiekiem, nie aplikacją do obsługi umierania”.

Skasowałam.

W końcu zadzwoniłam.

– Tak, Ewa? – głos Bożeny, suchy, zadaniowy. Jakby właśnie odhaczała kolejną rzecz z listy.

– Wiesz co? Może ty w końcu przyjedź i zrób coś sama, zamiast wysyłać mi polecenia jak szef personelu! – zaczęłam od razu, bez przywitania.

– Nie mam czasu na sentymenty, Ewa. Ja też pracuję, też mam swoje obowiązki. Nie możesz być wiecznie emocjonalna – powiedziała tak spokojnie, że miałam ochotę cisnąć telefonem w ścianę.

– Ale ja mam czas? Bo jestem tu, nie? Bo jestem jedyną z dwóch córek, która ma czas być człowiekiem?

Milczenie.

– On umiera, Bożena. Codziennie po trochu. I ja razem z nim. Ale ty nie musisz tego widzieć, nie? Wysyłasz kasę i myślisz, że to załatwia wszystko.

Robię, co mogę – usłyszałam jeszcze. I potem sygnał rozłączenia.

Położyłam głowę na stole i pierwszy raz od miesięcy rozpłakałam się jak dziecko. Nie dlatego, że mi ciężko. Tylko dlatego, że nikt nie widzi, że ja też się kończę.

Znalazłam go rano, kiedy jak zwykle przyszłam z miską zupy i gazetą, którą zawsze kładłam mu na kolanach, choć już jej nie czytał. Siedział na fotelu, z głową przekrzywioną do boku. Wyglądał, jakby zasnął w połowie zdania. Podeszłam do niego, dotknęłam ramienia. Był chłodny.

Przez chwilę nic nie zrobiłam. Stałam i patrzyłam na jego twarz, spokojną jak nigdy wcześniej. Bez grymasu bólu, bez lęku. Pomyślałam, że może właśnie tak chciał odejść – niezauważenie, we własnym domu, z twarzą zwróconą w stronę okna, gdzie kiedyś rosła ta jego ukochana brzoza.

Nie płakałam. Usiadłam naprzeciwko i wpatrywałam się w niego, jakby miał zaraz drgnąć, podnieść rękę, chrząknąć. Nic się nie działo. Cisza, jakiej nie znałam od miesięcy. Bez odgłosu oddychania, bez potrzeb, bez przypomnień o lekach.

Zadzwoniłam po lekarza, potem po zakład pogrzebowy. Na końcu do Bożeny. Nie mogłam się dodzwonić, więc napisałam krótką wiadomość: „Tata nie żyje. Zmarł dziś w nocy. Przyjedziesz?”

Odezwała się dopiero po trzech godzinach. „Będę jutro. Chcę wiedzieć, co z testamentem.”

Pojawiła się z walizką na kółkach, ubrana jakby przyjechała na konferencję. Uściskała mnie sztywno i rzuciła krótkie „Przykro mi”, zanim zajęła miejsce przy stole. Ja wciąż byłam w piżamie. Nawet nie zauważyła.

Wieczorem obie płakałyśmy, ale każda osobno

Ona w swoim dawnym pokoju, ja w kuchni, nad czarną herbatą. Była w tym śmierć jak jakieś dziwne uwolnienie – od podawania leków, od rozmów, których nie było, od tego nieustannego czuwania.

Następnego dnia zaczęły się pytania.

– Trzeba to teraz uporządkować – powiedziała, rozkładając papiery.

Zmarł jak chciał – odpowiedziałam. – U siebie.

Bożena kiwnęła głową i rzuciła:

– Płaciłam, więc mam prawo wiedzieć.

Patrzyłam na nią długo, aż w końcu odpowiedziałam:

– Ale nie byłaś z nim.

I wtedy pierwszy raz od dawna zrobiło się naprawdę cicho.

U notariusza siedziałyśmy obie z kamiennymi twarzami. Mężczyzna w okularach odczytywał kolejne akapity z głosem pozbawionym emocji. Mówił o naszej matce, o ojcu, o działce pod lasem, o prawie własności. W końcu padły słowa, których obie się spodziewałyśmy, ale które i tak zabolały.

Dom był zapisany na nas dwie. Po równo. Problem w tym, że nie był wolny od obciążeń. Ojciec zaciągnął kredyt hipoteczny, którego połowa nadal była do spłacenia. Bożena wyprostowała się i poprosiła o powtórzenie fragmentu dotyczącego zadłużenia.

– Co to znaczy, że teraz my jesteśmy odpowiedzialne? – spytała po wyjściu, już w samochodzie. – Ja tego nie biorę na siebie. Przecież mnie tu nie było.

– A mnie było – odpowiedziałam z przekąsem, naśladując jej durny ton. – Więc teraz albo spłacam twoją połowę, albo sprzedajemy.

Milczała. Wiedziałam, co myśli. Że to nie jej sprawa. Że wysyłała pieniądze. Że miała swoje życie, pracę, rodzinę.

Po powrocie do domu wybuchłam.

– Zostałam z jego schorowanym ciałem, ty z kalkulatorem – rzuciłam jej w kuchni, gdzie właśnie rozpakowywała swoją kawę bezkofeinową.

– Wszyscy coś poświęciliśmy. Ja też – odpowiedziała bez cienia emocji.

– Poświęcenie nie polega na przelewach z Niemiec! – krzyknęłam. – To nie były zakupy w sklepie internetowym, tylko człowiek!

Odsunęła się i zamilkła. Patrzyłyśmy na siebie jak dwie obce kobiety, które łączył tylko adres w rubryce „spadkobierczynie”.

Tego dnia po raz pierwszy pomyślałam, że może nie będę w stanie tego domu utrzymać. Że może naprawdę trzeba go sprzedać. Ale razem z nim sprzedam też te wszystkie noce, gdy ojciec zasypiał, trzymając mnie za rękę. Te poranki, kiedy nie wiedział, kim jestem, a ja udawałam, że to nic nie znaczy.

Tylko że testament tego nie uwzględnił. Nie rozliczał czułości, wstydu, zapachu lekarstw, strachu. Liczył się metraż i saldo zadłużenia.

– Ja nie mogę brać kredytu – powiedziała Bożena, patrząc w bok. – Mam już jeden.

– A ja mam tylko ten dom – odpowiedziałam cicho.

I wtedy coś we mnie pękło. Nie z powodu śmierci ojca. Z powodu tego, że właśnie teraz przestaliśmy być rodziną.

Bożena wróciła do siebie

Nie pożegnałyśmy się ciepło, ale nie pokłóciłyśmy się też więcej. Zostawiła po sobie puste opakowanie po kawie, kilka segregatorów z dokumentami i tę nieznośną ciszę, w której musiałam zostać.

Dom znowu należał tylko do mnie i wspomnień, które nie dawały spokoju. Codziennie wstawałam jakby dla porządku. Zrobiłam herbatę, sprawdzałam skrzynkę, podlewałam rośliny. Ale to było puste trwanie. Ojciec zniknął, a razem z nim cała moja rutyna. Nie miałam już komu podać leku, nie miałam na co się złościć.

Zaczęłam grzebać w szufladach. Znalazłam stare zdjęcia – moje pierwsze urodziny, Bożena z warkoczykami, ojciec uśmiechnięty, młody, w białej koszuli, z papierosem w ręce. Oglądałam te zdjęcia, jakby należały do kogoś innego. Potem usiadłam na łóżku i zamknęłam oczy.

Przypomniałam sobie, jak uczył mnie jeździć na rowerze. Trzymał mnie za siodełko i mówił: „Nie patrz pod koła, patrz przed siebie”. Kiedy mama zmarła, nie rozmawialiśmy o tym. Po prostu żyliśmy dalej – on zamknął się w warsztacie, ja w książkach.

Zadzwoniłam do Moniki, starej znajomej z pracy.

– Myślę, żeby sprzedać dom – powiedziałam bez wstępu.

– Może to i dobrze – odpowiedziała. – Tyle lat cię tłamsił. Czas odetchnąć.

– To nie ściany – odpowiedziałam. – To pamięć. Ona też dusi.

– Ale pamięć możesz zabrać ze sobą – powiedziała łagodnie.

Odłożyłam słuchawkę i przez długi czas siedziałam w kuchni. Przed oczami miałam ojca, który siadał tu codziennie, zakładał sweter na ramiona, rozwiązywał krzyżówki. Pomyślałam, że może tak naprawdę nigdy nie chciałam, żeby został w domu. Może po prostu bałam się zmiany. Może to ja nie pozwoliłam mu odejść wcześniej, bo wtedy musiałabym zmierzyć się z pustką.

A teraz ona i tak przyszła.

Ewa, 42 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama