Reklama

Od jakiegoś czasu czułam się jak statystka w cudzym filmie. Mój mąż, Wojtek, pracował w agencji reklamowej, miał swoje projekty, „deadline’y” i „klientów wymagających poprawek w nocy”. Ja – nauczycielka polskiego, od lat na etacie w liceum, z coraz mniejszą wiarą, że moja praca ma jakikolwiek sens.

Reklama

Mamy córkę, Julię, która przestała rozmawiać z nami dawno temu, a może po prostu nigdy naprawdę nie zaczęła. Siedzi z nosem w telefonie i od czasu do czasu rzuca jakieś półsłówka.

Mieszkanie – niby zadbane, ale ciche jak kościół po mszy. Codzienność – przewidywalna aż do bólu: szkoła, zakupy, sprzątanie, kolacja, znowu samotny wieczór. Z mężem mijaliśmy się bardziej niż rozmawialiśmy. Czasem jego ręka dotknęła mojej, ale bez czułości. Jakby przez przypadek.

Zdarzyło mi się patrzeć w lustro i nie wiedzieć, kto na mnie patrzy. Matka? Żona? Kobieta? Wszystkiego po trochu, a może już nic z tego. Żyłam jak echo – powtarzałam gesty, słowa, rytuały, które kiedyś coś znaczyły. A teraz? Cisza.

Wiedziałam, że się oddalamy. Ale nie sądziłam, że echo, które zostanie po nas, będzie aż tak puste.

– Sylwia, nie czekaj z kolacją. Mam jeszcze spotkanie z klientem – powiedział Wojtek przez telefon pewnego wieczoru.

– Jasne, nie ma sprawy – odpowiedziałam spokojnie, choć serce miałam ściśnięte jak pięść. – Będę z Julią.

– Super, buziaki – rzucił i się rozłączył.

Uśmiechnęłam się do telefonu, jakbym nadal wierzyła, że buziaki znaczą cokolwiek.

A tego wieczoru, idąc do sklepu po śmietanę, spotkałam go. Człowieka, którego wcześniej znałam tylko z widzenia. I wtedy jeszcze nie wiedziałam, że nie śmietana, a to przypadkowe spotkanie zmieni wszystko.

Coś mnie do niego przyciągało

Stał przy dziale z pieczywem, trzymając w ręku bochenek razowca. Wysoki, z kilkudniowym zarostem, ubrany niedbale – dżinsy, sweter, kurtka na wpół rozpięta. Od razu go rozpoznałam. Mieszkał klatkę dalej, często widywałam go z psem, czarnym labradorem, który zresztą zawsze najpierw obwąchiwał moje buty, zanim raczył odejść dalej. Nigdy wcześniej nie rozmawialiśmy.

Tym razem spojrzał na mnie i skinął głową.

Dobry wieczór – powiedział. Głos miał ciepły, głęboki, taki… spokojny.

– Dobry. Widzę, że razowiec się kończy – odpowiedziałam, nawet nie wiem dlaczego. Pewnie z nerwów.

Uśmiechnął się i podał mi jeden z dwóch bochenków.

– Mam dwa, proszę. Dzielę się w imię sąsiedzkiej solidarności – rzucił żartobliwie.

– Dzięki… – wzięłam chleb do ręki i poczułam, że się rumienię. Jak nastolatka. – Jestem Sylwia. Mieszkam przy numerze trzy.

– Michał. Z czwórki. Wiem. Czasem mijamy się z panią na podwórku.

– Nie trzeba mi paniować – odparłam szybko, żeby zatuszować zawstydzenie.

Przez chwilę staliśmy niezręcznie w tej samej alejce. Ja trzymałam śmietanę, on chleb i karton mleka.

– Wie pani… – Michał zawahał się. – Wiem, że to może dziwne, ale może ma pani ochotę kiedyś napić się herbaty? Takiej sąsiedzkiej, bez podtekstów. Po prostu. Czasem człowiekowi brakuje rozmowy.

Zaskoczył mnie. Poczułam, jak coś drgnęło mi w środku. Nie flirtował. Nie podrywał. Po prostu spojrzał mi w oczy i zaproponował coś, czego od dawna nikt mi nie proponował – obecność.

Może… może kiedyś – wymamrotałam. – Zobaczymy.

Wróciłam do domu z chlebem, śmietaną i zamętem w głowie.

W kuchni Julia siedziała z nosem w telefonie.

– Byłaś długo. Coś się stało?

– Nie… Spotkałam sąsiada.

– Tego z psem?

– Mhm.

– Fajny. Ma smutne oczy.

Spojrzałam na córkę z zaskoczeniem. Czasem dzieci widzą więcej niż dorośli. Tego wieczoru długo nie mogłam zasnąć. I wcale nie przez Wojtka.

Po prostu się zgodziłam

Zaczęło się od herbaty. Dwa dni po naszym spotkaniu czekał pod klatką z tym swoim wielkim psem – Borysem – i gdy tylko mnie zobaczył, uśmiechnął się tak, jakby się naprawdę ucieszył.

– Dzień dobry, Sylwio. Może dziś? Ta herbata?

– Dziś? – zaskoczył mnie. Ale coś we mnie, coś głęboko stłumionego, powiedziało: „Czemu nie?”. – Dobrze. Tylko pójdę najpierw na górę odłożyć zakupy.

– Drzwi będą otwarte. Czwarte piętro, ostatnie mieszkanie po lewej, szesnastka.

Nie przebierałam się. Nie robiłam makijażu. Absolutnie nie traktowałam tego jako randki. Przyszłam do sąsiada napić się herbaty. Tylko tyle.

Mieszkanie pachniało drewnem i czymś przypominającym lawendę. Cicho grała muzyka – jazz. Michał zaprosił mnie do kuchni. Na stole stał czajnik, dwie filiżanki i mała miseczka z piernikami.

– Wiem, że jest czerwiec, ale robię pierniki cały rok – powiedział, jakby chciał mnie czymś zająć. – To po babci.

Usiedliśmy. Pies położył się przy moich nogach, jakby też mnie zaakceptował.

– Masz dzieci? – zapytałam.

– Jednego syna. W Niemczech, z matką. Rozstaliśmy się, jak miał pięć lat. Prawie go nie znam.

Milczeliśmy chwilę. Zauważyłam, że jego dłonie lekko się trzęsą.

– A ty?

– Córka. Piętnastolatka. Ma telefon i własny świat. Mąż… bardziej bywa w domu, niż mieszka. Ale to chyba normalne teraz.

– Nie powinno być.

Popatrzyłam na niego. Prosto, bez uciekania wzrokiem.

Czuję się, jakbym była meblem w jego świecie. Tyle że kurz się zbiera – próbowałam zażartować.

Michał nie odpowiedział. Sięgnął do szafki i wyjął wino.

Może herbatę przełożymy?

Przytaknęłam. I kiedy jego dłoń przypadkiem dotknęła mojej, nie cofnęłam się. Przeszły mnie ciarki. Ciepłe, miękkie, trochę bolesne, jakby coś zapomnianego we mnie się obudziło.

Tego wieczoru wypiliśmy całe wino. Śmiałam się – pierwszy raz od miesięcy – głośno i szczerze. Rozmawialiśmy o wszystkim: książkach, filmach, o tym, jak kiedyś wierzyliśmy, że nasze życie będzie inne.

Kiedy wychodziłam, powiedział tylko:

– Wpadnij, jeśli kiedyś znowu będzie ci za cicho.

Wróciłam do siebie. Julia już spała. Wojtka nie było. I pierwszy raz od bardzo dawna pomyślałam: chcę więcej takich chwil.

Dałam się ponieść uczuciu

Potem wszystko potoczyło się szybko, jakbyśmy oboje wiedzieli, że tej fali nie da się już zatrzymać. Spotykaliśmy się wieczorami – niby przypadkiem, niby „na chwilę”, a potem zostawałam do późna. Czasem przy herbacie, czasem przy winie. Coraz częściej bez słów. Wystarczyły spojrzenia. Dotknięcia dłoni. Drobne gesty.

Wojtek wciąż dużo pracował. Wychodził rano, wracał późno. Julia nie pytała, a ja przestałam udawać, że mnie to obchodzi. Żyłam od jednego spotkania z Michałem do drugiego. Wypełniały mnie. Nadawały sens całym dniom.

Pewnej nocy, gdy mąż był w delegacji, zostałam u Michała. Nie planowaliśmy tego. Po prostu, tak się złożyło. Siedzieliśmy na podłodze w salonie, śmialiśmy się z jakiejś starej piosenki, którą Michał puścił z płyt winylowych. Nagle zapadła cisza. Ciepła, miękka. I wtedy mnie pocałował. Delikatnie, z czułością, jakby pytał, czy może. Nie powiedziałam „nie”.

Obudziłam się tuż przed świtem. Michał jeszcze spał. Jego ramię obejmowało mnie, jakby chronił mnie przed całym światem. Czułam się dziwnie spokojna. Po raz pierwszy od lat nie czułam się sama. Nie czułam się niewidzialna.

Zerwałam się, gdy później zadzwonił telefon. Wojtek.

Sylwia? Gdzie jesteś?

– Na spacerze z psem sąsiadki – odpowiedziałam automatycznie, patrząc na Borysa, który przeciągał się przy oknie.

Wracam dzisiaj wcześniej. Chciałbym, żebyśmy porozmawiali.

– Jasne – powiedziałam i rozłączyłam się.

Pobiegłam do naszego mieszkania, przebrałam się, wypiłam dwie kawy, sprzątnęłam kuchnię. I modliłam się, żeby nie pachnieć innym mężczyzną.

Popołudniu siedzieliśmy z Wojtkiem przy stole. Patrzył na mnie uważnie. Miał siwe pasma we włosach, których wcześniej nie zauważyłam. Albo nie chciałam widzieć.

Co się z nami stało, Sylwia?

– Nie wiem – odpowiedziałam szczerze zaskoczona tym bezpośrednim pytaniem.

Wiem, że cię zawiodłem. Ale wciąż mi zależy. Na tobie. Na Julce.

Chciałam coś powiedzieć. Przysięgam. Ale wtedy spojrzałam na krzesło naprzeciwko i przypomniałam sobie ciepło dłoni Michała. I nie mogłam.

Teraz ci się przypomniało, Wojtek? Proszę cię... – ucięłam rozmowę.

Tego wieczora leżałam obok męża w łóżku. Ale czułam się tak, jakby dzielił nas mur. Zasypiałam myśląc o tym, że w łóżku Michała została jeszcze poduszka z moim zapachem.

Poczułam się oszukana

Następnego dnia po pracy poszłam do Michała jak zwykle. Ale drzwi były uchylone. I usłyszałam śmiech. Kobiecy. Wysoki, trochę piskliwy, niepasujący do spokojnej tonacji tego mieszkania. Poczułam, jak coś zaciska mi się w brzuchu.

Zapukałam lekko. Michał wyjrzał, zaskoczony.

– Sylwia... Nie wiedziałem, że… – przerwał. – To Magda. Z pracy. Wpadła tylko na chwilę.

Zza jego ramienia wyłoniła się dziewczyna. Miała może trzydzieści lat. Blond włosy spięte w niedbały kok, czerwone usta, modna koszula. Uśmiechnęła się do mnie bez zażenowania.

– Cześć! Michał mówił o tobie. Sylwia z sąsiedztwa, tak? Miło w końcu cię poznać.

Cofnęłam się, jakbym się sparzyła.

– Przepraszam, chyba wpadłam w złym momencie – rzuciłam i odwróciłam się na pięcie.

Michał wybiegł za mną, złapał mnie za rękę przy schodach.

– Sylwia, to nie tak. Ona… Ona nie jest nikim ważnym. Po prostu współpracujemy, zna mojego syna, czasem wpada… – tłumaczył się gorączkowo.

Patrzyłam na niego i czułam, jak coś się we mnie zamyka. Może nie chodziło o Magdę. Może o ton, w jakim mówił. Jakby próbował załagodzić sytuację z kimś, kto nie ma prawa się w ogóle unosić.

– Michał… ja nie jestem tylko sąsiadką, która wpada na pierniki. Spałam z tobą. Myślałam, że to coś znaczy.

Zamilkł. Patrzył na mnie, jakby szukał odpowiedzi w mojej twarzy.

– Sylwia… Nie wiem, co znaczy. Naprawdę nie wiem.

– To wiesz co? Jak się dowiesz, to daj mi znać. Albo nie. Nie musisz.

Zostawiłam go na klatce, z rękami w kieszeniach. Wróciłam do swojego mieszkania. Julia siedziała w kuchni, jadła makaron.

Byłaś u sąsiada? – zapytała.

– Nie. Już nie.

– Aha.

W nocy leżałam obok Wojtka. Nie dotknęłam go. On też nie próbował mnie dotknąć. Położyłam głowę na poduszce. I wtedy poczułam – coś się zmieniło. Nawet nie to, że Michał mnie zawiódł. Tylko to, że w ogóle zaczęłam mieć oczekiwania. Że znowu chciałam czuć. Że obudziłam się z letargu. I teraz... nie dało się już cofnąć.

A Wojtek? Zapytał tylko raz:

Wszystko w porządku?

– Tak – skłamałam.

I zgasiliśmy światło.

Znów zostałam sama

Michała spotkałam tydzień później. Na podwórku. Wracał z psem, ja wychodziłam z koszem na śmieci. Nasze spojrzenia spotkały się na chwilę – wystarczająco długo, by znów coś zabolało.

– Sylwia, mogę z tobą porozmawiać?

Zatrzymałam się, ale nie odpowiedziałam. Czekałam. Chciałam usłyszeć, że żałuje. Że byłam ważna. Ale nie usłyszałam tego.

– Przepraszam za tamto. Naprawdę. Nie chciałem, żeby tak wyszło. Ale… nie jestem gotów. Na coś więcej. Na zobowiązania. Na czyjąś obecność codziennie.

– Nie musisz się tłumaczyć – powiedziałam cicho. – I tak już wszystko zrozumiałam.

– Sylwia, ja cię naprawdę… bardzo lubię.

– Wiem. Ale ja nie szukam „lubienia”. Szukałam kogoś, kto nie będzie się mnie bał pokochać.

Milczał. Chciał coś powiedzieć, może mnie zatrzymać. Ale nie powiedział nic. I to było najgłośniejsze z możliwych pożegnań.

Później poszłam na długi spacer. Julia zadzwoniła, że nocuje u koleżanki. Wojtek napisał SMS-a, że jest w delegacji do niedzieli.

Siedziałam na ławce przy placu zabaw. Obok młoda para śmiała się z czegoś na telefonie. Pomyślałam, że w pewnym momencie życia człowiek przestaje się śmiać razem z kimś. Zaczyna się śmiać sam do siebie. Albo wcale.

Po powrocie do domu podjęłam decyzję. Weszłam do mieszkania, usiadłam naprzeciwko pustej kanapy. Zadzwoniłam do Michała.

To już nie dla mnie – powiedziałam tylko. – Nie chcę więcej herbaty. Ani pierników. Ani półsłówek.

Rozłączyłam się.

Następnego dnia dostałam wiadomość od Julki: „Mamo, nie musisz udawać. Wiem, że coś się dzieje. Ale cokolwiek to jest – nie daj się przez to zgubić. Jesteś moją mamą. Potrzebuję cię. Całej ciebie, nie tylko twoich obiadów i pytania o szkołę. Kocham Cię.”

Czytałam ten SMS ze ściśniętym gardłem, wzruszona. Zrozumiałam, że nie jestem sama. Być może Michał był tylko przypomnieniem, że jestem kobietą. Ale to Julia przypomniała mi, że jestem też matką. I że jeszcze jestem potrzebna komuś naprawdę.

Wieczorem znów leżałam obok Wojtka w łóżku. Nie odsunęłam się, kiedy dotknął mojej dłoni. Ale też nie odwzajemniłam gestu. Jeszcze nie wiem, co zrobię. Ale wiem, że już nie pozwolę, żeby ktoś mnie traktował jak cień.

Postawiłam na siebie

Zaczęłam wychodzić na spacery. Sama. Bez konkretnego celu, bez telefonu, bez wymówek. Potrzebowałam świeżego powietrza – dla siebie, nie dla ciała. Zaczęłam zauważać kolory na drzewach, twarze ludzi, zapach piekarni o poranku. Uczyłam się być ze sobą, słuchać siebie.

Wojtek się starał. Naprawdę. Przychodził wcześniej z pracy. Gotował raz w tygodniu. Kupił mi książkę, o której kiedyś wspomniałam. Ale było w tym coś wymuszonego. Jakby próbował odrobić zaległą lekcję z małżeństwa, której nigdy nie zrozumiał.

Ja też się starałam. Ale za każdym razem, gdy go dotykałam, miałam wrażenie, że sięgam przez szybę. Bliskość zamieniła się w grzeczność. A rozmowy? W pytania o rachunki, o córkę, o plan tygodnia. Nie umiałam znaleźć w tym szczerego uczucia.

Michała nie widziałam od tamtej rozmowy. Czasem mijaliśmy się, ale nie patrzyliśmy sobie w oczy. Zrozumiałam, że nie był moją przyszłością. Ale był katalizatorem. Dzięki niemu przestałam żyć w trybie przetrwania.

Julia... zaczęła ze mną rozmawiać. Zaczęłyśmy chodzić razem do kina. W niedzielę gotowałyśmy obiad, nie dla jej ojca – dla siebie. Śmiałyśmy się. Czasem pytała:

– A co z tym sąsiadem?

Odpowiadałam tylko:

Już nie mamy wspólnych tematów.

Nie wiem, co będzie dalej. Nie wiem, czy rozstanę się z Wojtkiem, czy po prostu umrze między nami to, czego już nie potrafimy odbudować. Nie wiem, czy jeszcze kiedyś się zakocham. Ale wiem jedno.

Nie chcę już być echem cudzych słów. Wolę być ciszą, która ma sens. Samotnością, która nie boli. I kobietą, która choćby i sama – stoi prosto.

Sylwia, 42 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama