Reklama

Zawsze uważałam, że dzieci trzeba trochę „zahartować”. Że nie można ich wiecznie niańczyć i przytulać, bo potem wyrosną z nich takie ciepłe kluchy, co nie umieją sobie w życiu poradzić. Ale wtedy, nad jeziorem, kiedy patrzyłam na moją wnuczkę Zosię skuloną przy mnie na kocu, z misiem w objęciach i tą jej nieśmiałą buźką, zaczęłam się czuć… nieswojo. Jakby coś było nie tak. Nie z nią, tylko… ze mną?

Reklama

To były nasze coroczne, rodzinne wakacje. Domek letniskowy w lesie, drewniany, ze skrzypiącą podłogą i hamakiem rozwieszonym między brzozami. Tuż przy jeziorze, które pachniało trzcinami i dzieciństwem. Wieczorami grille, śmiech sąsiadów, dzieciaki biegające z piłkami, a dorośli popijający wino z plastikowych kubków.

W tym roku domek obok wynajęła rodzina z trójką dzieci – hałasujących, odważnych, takich… „normalnych”. Skakali z pomostu do jeziora, bez żadnych rękawków. Krzyczeli, ganiali się, wdrapywali na drzewa. A Zosia? Moja Zosia siedziała obok mnie, nie odrywając wzroku od misia. Nawet nóżką nie dotknęła wody.

– Tadziu, spójrz tylko na te dzieciaki – powiedziałam mężowi, wskazując na sąsiadów. – Ani chwili wytchnienia. A jak się bawią, jak gadają! Nie to, co nasza…

– Zosia jest po prostu spokojna – mruknął Tadeusz, odchylając się na leżaku.

– Spokojna? Ona się nawet z koca nie ruszy. Przecież to nie jest normalne. W jej wieku moje dzieci już skakały z pomostu jak szalone.

– Bo ty tak chciałaś, Helu – zauważył cicho mąż. – A może Zosia jest po prostu inna?

Inna. To słowo uderzyło mnie jak kamień. A przecież to tylko dziecko. Moja wnuczka. I nie zrobiła nic złego. Po prostu się bała.

Tylko czemu to ja się tego wstydziłam?

Wnuczka była inna niż reszta dzieci

Wieczorem Tadeusz rozpalał grilla, a sąsiedzi już się zbierali ze swoimi kiełbaskami i kolorowymi sałatkami. W powietrzu unosił się zapach dymu i pieczonego mięsa, a dzieciaki znów biegały radośnie wokoło. Zosia siedziała z Agnieszką na kocu, rysowała coś patykiem na ziemi. Cicho, jak zawsze.

– Wiesz – powiedziałam do córki, gdy ta podeszła po papierowy talerz – może powinnaś ją bardziej hartować, bo... no wiesz, wstyd przy ludziach.

Agnieszka zamarła. Widziałam, jak odwróciła głowę w bok, jakby chciała ukryć wyraz twarzy, ale nie zdążyła. W jej oczach coś zgasło, a usta ściągnęły się w cienką linię.

– Mamo – odpowiedziała cicho, ale stanowczo – ona ma dopiero sześć lat. Jeszcze się wszystkiego nauczy.

– Tak, ale zobacz na dzieci sąsiadów – zaczęłam, nie odpuszczając. – Wiek podobny, a jakie rozgadane, jakie odważne. Nasza Zosia to jakby się bała własnego cienia. Ludzie patrzą, myślą sobie różne rzeczy. A ja nie chcę, żebyś potem płakała, że ją ktoś w szkole popycha, bo się boi odezwać.

– Nie wszystko da się wychować hartem, mamo – powiedziała i odeszła z talerzem, zostawiając mnie z niedokończonym zdaniem w gardle.

Nie zauważyłam, że Zosia stała za rogiem domku, przy drzwiach. W różowej piżamce, z tym swoim misiem, którego nigdy nie wypuszczała z rąk. Wpatrywała się we mnie dużymi oczami, jakby próbowała zrozumieć każde słowo, które powiedziałam. Ani drgnęła, tylko potem powoli się odwróciła i weszła z powrotem do środka. Myślałam, że przyszła po kubek wody albo zapytać, kiedy kolacja. Następnego ranka była jakaś inna.

Poranek pełen napięcia

Zazwyczaj Zosia wstawała wcześnie. Już o siódmej potrafiła siedzieć przy stole w kuchni z kredkami i rysować w ciszy, jakby nie chciała nikomu przeszkadzać. Ale tamtego poranka nie zeszła na dół. Tadeusz już był po porannej kawie, a ja właśnie kroiłam chleb na śniadanie, kiedy usłyszałam, że Agnieszka wchodzi do kuchni z niepokojem w oczach.

– Mamo, Zosia mówi, że boli ją brzuch. Nie chce zejść z łóżka.

– Może coś zjadła nie tak – odpowiedziałam, zerkając na męża. – Ale przecież wczoraj jadła to samo, co my. I bawiła się normalnie. Tylko znowu siedziała jak cień.

Agnieszka wzruszyła ramionami i westchnęła ciężko. Tadeusz odłożył gazetę i spojrzał na mnie znacząco.

– Może trzeba z nią porozmawiać – powiedział spokojnie.

– Przesadzasz – ucięłam. – Dzieci czasem coś wymyślają, żeby uniknąć czegoś. Może nie chce iść nad wodę, bo się boi. I teraz wymówka z brzuchem. Nie będziemy przecież całego dnia siedzieć w domku, bo dziecko ma kaprys.

– Ale Helu... może coś usłyszała wczoraj?

– Tadzik, daj spokój – przerwałam mu, choć serce na moment zadrżało. – Dzieci nie rozumieją takich rzeczy. Jakieś jedno zdanie i już dramat? Dziecko jak dziecko. Trochę płaczu, trochę tupania i przejdzie.

Mąż nie odpowiedział, tylko podrapał się po brodzie i wstał od stołu.

– Pójdę się przejść, potem wrócimy nad jezioro. Choć na chwilę.

Zgodziłam się bez przekonania. Pojechaliśmy sami, tylko we dwoje. Nad brzegiem siedziałam, patrząc na pomost, gdzie dzieci sąsiadów znowu robiły zawody na to, kto wyżej skoczy do wody. Patrzyłam na nich i myślałam o Zosi. I coraz trudniej było mi udawać, że wszystko jest w porządku.

Chciałam dobrze, a wyszło jak zwykle

Gdy wróciliśmy z Tadeuszem z plaży, w domku panowała cisza. Słońce już nie świeciło tak mocno, dzień powoli zbliżał się do końca. Agnieszka siedziała na werandzie z kubkiem herbaty w dłoniach, a jej wzrok był nieobecny. Podkrążone oczy, zmarszczone czoło. Coś w niej pękło i nie musiała nic mówić, żeby to było widać.

– Jak Zosia? – zapytałam, zanim jeszcze zdążyłam zdjąć buty.

– Cały poranek płakała – odpowiedziała spokojnie, zbyt spokojnie. – Mówiła, że nie chce tu być. Że chce do domu. Do swojego pokoju. Do przedszkola. Że się boi.

Przecież nic się nie stało – próbowałam ją przekonać. – Zmęczenie, nowe miejsce. Dzieci tak czasem mają.

Agnieszka spojrzała na mnie nagle ostro, jakby wyrwana z transu.

– Mamo, co ty jej powiedziałaś?

Zamilkłam na moment. Poczułam, jak wszystko we mnie ścichło. Próbowałam sobie przypomnieć. Czy coś jej mówiłam? Czy na nią nakrzyczałam? Ale przecież… I wtedy przypomniałam sobie wczorajszą rozmowę. Przy grillu. Te słowa, które wypowiedziałam do Agnieszki. O tym, że to wstyd. O tym, że ją trzeba hartować. Wino, rozbawienie, sąsiedzi, ich dzieci. Powiedziałam to. I Zosia stała wtedy przy drzwiach.

– Ja... mówiłam tylko, że może warto ją trochę... bardziej poprowadzić – zaczęłam się tłumaczyć.

– Przy obcych ludziach. Tak, żeby wszyscy słyszeli – rzuciła z goryczą. – Ona też słyszała. Cały wieczór nie mogłam jej uspokoić. Nawet zasnęła wtulona we mnie, jakby się bała, że zaraz zniknę.

Nie miałam nic na swoją obronę. Tylko to głupie przekonanie, że chciałam dobrze. Że chciałam, żeby Zosia była silniejsza. Żeby się nie bała życia. Ale przecież ona miała dopiero sześć lat. I może to ja się bałam. Nie o nią, tylko o to, jak mnie ocenią. Jak będą patrzeć na moją wnuczkę i po cichu myśleć, że jest dziwna. I że ja też. Poczułam, że coś mnie ściska od środka. To nie był gniew. To był wstyd. Zwyczajny, ludzki wstyd.

Rozmowa z wnuczką

Wieczorem, kiedy słońce już zaszło, a domki wokół powoli pogrążały się w ciszy, usiadłam na schodkach werandy i przez dłuższą chwilę patrzyłam w ciemniejące niebo. W środku czułam coś ciężkiego, czego nie umiałam nazwać. Coś, co zaczęło mnie drapać od środka, odkąd Agnieszka zadała tamto pytanie. W końcu podniosłam się i weszłam do środka. Zosia leżała w łóżku, w swojej piżamce z króliczkami, i tuliła misia, jakby to on miał ją obronić przed wszystkim. Zapukałam cicho w futrynę.

– Zosiu… mogę?

Nie odpowiedziała, ale nie odwróciła się też plecami. Usiadłam ostrożnie na brzegu łóżka. Przez chwilę milczałam, nie wiedząc, od czego zacząć.

– Nie chciałam, żebyś się tak poczuła. Ja tylko… ja się o ciebie martwię. I czasem nie wiem, jak to powiedzieć dobrze.

Zosia spojrzała na mnie, a w jej oczach nie było już dziecięcego rozbawienia. Była tylko niepewność. I coś, co zabolało mnie bardziej, niż cokolwiek innego.

– Szkoda, że się mnie wstydzisz – powiedziała cicho.

Serce mi się zatrzymało. W gardle zawiązał się supeł. Próbowałam coś powiedzieć, ale nie miałam słów. Po prostu siedziałam obok niej, a ona patrzyła na mnie jeszcze chwilę, po czym wtuliła się z powrotem w swojego misia i zamknęła oczy. Nie płakała. Ale ja chciałam. Wyszłam z jej pokoju jak złodziej, bezgłośnie. I dopiero na zewnątrz, na tej samej werandzie, gdzie przed chwilą myślałam, że wiem wszystko o wychowaniu dzieci, poczułam, że może nie wiem nic. Może to ja powinnam się uczyć. Jak być babcią. Jak być człowiekiem.

Czas na refleksje

Ostatnie dni wakacji mijały już spokojniej. Zosia nie wróciła na plażę. Nie chciała, a ja nie nalegałam. Pierwszy raz od dawna nie zmuszałam jej do niczego. Po prostu byłam obok. Zamiast jeziora były książki. Czytałam jej „Dzieci z Bullerbyn”, a ona słuchała z przejęciem, choć co jakiś czas poprawiała misia na kolanach. Potem przyniosła kredki i rozłożyła je na kocu. Zaczęłyśmy rysować razem. Ja – nieudolnie, krzywe domki i niebieskie drzewa. Ona – ostrożnie, kolorując księżniczki z jakiegoś starego zeszytu. Obie w ciszy, która wcale nie była niezręczna. Tadeusz dołączył do nas z kawą. Patrzył na nas przez chwilę, nie mówiąc nic. Usiadł w cieniu i obserwował, jak Zosia przykleja do rysunku kawałki liści.

– No i co, Helu? – zapytał w końcu. – Tak źle być trochę spokojniejszym?

Uśmiechnęłam się smutno, ale bez goryczy.

– Może nie – odpowiedziałam. – Może właśnie dobrze.

Spojrzałam w stronę dzieci sąsiadów. Jak zwykle byli głośni, brudni i w ruchu. Tym razem któryś z chłopców przewrócił drugiego na piasku. Matka krzyknęła, ojciec podbiegł. Zaczęła się awantura, machanie rękami, jedno dziecko w płaczu, drugie z kpiną na twarzy. Patrzyłam na to inaczej niż kilka dni temu. Nie z zazdrością. Z dystansem. Tam też nie było idealnie. Też był krzyk, wstyd, zmęczenie. Może nie trzeba było porównywać. Może Zosia nie musi być jak tamte dzieci. Może ja też nie muszę być jak tamte babcie. Tego dnia po raz pierwszy pomyślałam, że chyba się czegoś uczę. Późno. Ale jeszcze nie za późno.

Helena, 65 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama