Reklama

Moje życie można by opisać w punktach, jak dobrze posegregowaną dokumentację medyczną. Studia, staż, praca w szpitalu, emerytura. Bez szaleństw. Wszystko poprawne i jak należy. Przez większość życia byłam bardziej głową niż sercem. Może dlatego dziś tak często słyszę: „Taka mądra kobieta, a sama”.

Reklama

Byłam samotna

Nie mam męża – rozwód przyszedł szybciej niż menopauza. Dzieci nie mam, bo nie było czasu. A potem było już za późno. Moje przyjaciółki, te, które zostały w Warszawie, to głównie Irena z czwartego piętra i Basia z osiedlowego chóru. Spotykamy się na kawie, plotkujemy o sąsiadkach i narzekamy na ceny w Biedronce.

Jestem właścicielką ogromnego mieszkania na Pradze. Trochę z nudów, trochę z potrzeby towarzystwa pomyślałam, że zacznę wynajmować jeden pokój. Tak pojawił się Matteo.

Zadzwonił do drzwi punktualnie o siedemnastej. Miał wielką walizkę, lekki akcent i uśmiech, jakiego nie widziałam od lat. Włoch, doktorant, studiował język polski w Neapolu. Formalnie – najemca.

– Włoch w twoim domu? Jeszcze cię rozkocha i będziesz musiała ćwiczyć taniec brzucha! – zaśmiała się Irena, kiedy jej opowiedziałam o nowym lokatorze.

– Przecież on mógłby być moim wnukiem – odparłam, ale w duchu nie byłam taka pewna.

Nie planowałam tego

Matteo kilka razy wspominał, że chciałby spróbować czegoś typowo polskiego, a ja rzuciłam od niechcenia, że mogłabym ugotować mu gołąbki. Trochę mnie to wszystko rozśmieszyło. Ja – emerytka, przygotowująca kolację dla młodego Włocha. Przecież to brzmi jak absurdalna scena z filmu, który ogląda się z lampką wina i popcornem.

Matteo przyniósł butelkę czerwonego wina. Pachniał czymś świeżym, ziołowym. Jak bazylia, mięta i odrobina męskiej wody kolońskiej. Usiadł przy kuchennym stole, przy którym przez ostatnie dziesięć lat siadałam tylko sama. Opowiadałam mu, jak mama nauczyła mnie robić gołąbki – z dodatkiem majeranku i bez jajka, bo ponoć lepiej się trzymają.

Wino dodało nam odwagi. On opowiadał o Neapolu, o tym, jak jego dziadek był partyzantem we włoskim ruchu oporu. Ja o moim wujku, który zginął w Powstaniu Warszawskim. Zorientowałam się, że nie mówiłam o tym od lat. Matteo słuchał z uwagą, jakiej nie doświadczyłam od bardzo dawna. Nie przerywał. Nie zerkał na telefon. Patrzył mi prosto w oczy.

– Pani głos przypomina mi głos mojej babci – powiedział w pewnym momencie. – Ona też opowiadała z taką pasją. I też tak ładnie wymawiała „Rzym”.

Plotki się rozniosły

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Uśmiechnęłam się tylko, trochę zmieszana, a trochę wzruszona. Kiedy ostatni raz czułam się tak potrzebna?

Po kolacji posprzątaliśmy razem. Matteo upierał się, że to on pozmywa, więc siedziałam przy stole z kieliszkiem wina i patrzyłam, jak krząta się po mojej kuchni. Zaskakująco dobrze się w niej odnajdywał.

Kilka dni po tej kolacji spotkałam Irenę na klatce schodowej. Niosła siatki z Biedronki, a jej mina wskazywała, że coś ją cieszy bardziej niż promocja na schab.

– Joanna, no nie wytrzymam. Czy to prawda, że Włoch ci gotuje? – zapytała z tą swoją mieszanką ciekawości i złośliwego rozbawienia.

– Nie gotuje. Po prostu zjedliśmy razem kolację.

– Kolację? Tylko kolację? – Irena uniosła brwi. – On taki przystojny. I taki grzeczny. Może za grzeczny, co?

Pokręciłam głową, nie komentując. Znam ją dobrze. Miała zmysł do wynajdywania sensacji, a ja nie miałam ochoty być bohaterką osiedlowych plotek. A jednak... coś we mnie zadrżało. Nie dlatego, że Irena przesadzała, ale dlatego, że trafiła blisko prawdy.

Zazdrościły mi

Matteo coraz częściej zaglądał do mojej kuchni. Czasem przynosił chleb z włoskiej piekarni na Grochowskiej, czasem zapytał, czy mam sól, a raz po prostu usiadł z książką przy stole. A potem zaczęliśmy słuchać razem muzyki. Włączałam Ewę Demarczyk, on przyniósł jakieś włoskie ballady, z których rozumiałam może dwa słowa, ale melodia mówiła wszystko.

Śmialiśmy się z drobiazgów. Z tego, że nie potrafi powiedzieć „chrząszcz”, że spalił patelnię, bo rozgrzał ją bez oleju, z moich prób ugotowania pasty al dente, które kończyły się zawsze tak samo: za miękkie, ale „z sercem”.

– Joanna, on jest o trzydzieści lat młodszy. Co on może chcieć od ciebie? – zapytała mnie Irena, gdy przyszła pewnego popołudnia na kawę.

– Ja naprawdę nie wiem – odpowiedziałam jej. – Ale jest mi dobrze. Pierwszy raz od bardzo dawna.

Wieczorem leżałam w łóżku i wpatrywałam się w sufit. „Czy to możliwe, że jeszcze coś we mnie się tli?” – zapytałam siebie. I nie potrafiłam odpowiedzieć.

Zaskoczył mnie

To on zaproponował teatr. „Polski, klasyczny. Chcę zobaczyć coś, co pani lubi”. Zwykle młodzi wolą seriale niż Mickiewicza na scenie. A jednak kupił bilety. Ubrał się elegancko, w marynarkę. Nie był chłopcem – był mężczyzną.

Sztuka była dobra, ale to nie miało znaczenia. Patrzyłam ukradkiem na jego profil, na skupienie, z jakim słuchał. Później długo spacerowaliśmy po Starówce. I wtedy to zrobił. Chwycił mnie za rękę. Cicho, spokojnie, bez żadnej nachalności.

– Kiedy patrzę na panią, mam wrażenie, że życie może być pełniejsze… – powiedział szeptem.

– Nie mów takich rzeczy – odpowiedziałam, śmiejąc się nerwowo. – To nie wypada.

Pożegnaliśmy się pod drzwiami mojego pokoju. I wtedy się pochylił. Pocałował mnie lekko, nieśmiało, w usta. Moje serce zamarło na sekundę, a potem zaczęło bić szybciej niż przez całe ostatnie dwadzieścia lat.

Zaczęłam się wycofywać

Odmawiałam wspólnych posiłków, mówiłam, że jestem zmęczona, że boli mnie głowa. Matteo nie nalegał, ale widziałam, że nie rozumie. A ja nie wiedziałam, jak mu to wyjaśnić. Że boję się, że to nie miłość, tylko jakaś jego romantyczna iluzja. Że może szuka we mnie cienia swojej babci.

Zaczęliśmy się sprzeczać. Drobnostki urastały do niepotrzebnych spięć. Raz powiedziałam:

– Nie jestem twoją opiekunką!

A on rzucił ze złością:

– A ja nie jestem twoją fantazją!

Po tej kłótni nie rozmawialiśmy przez dwa dni. I wtedy Matteo zaproponował coś, co wstrząsnęło mną do głębi:

– Pojedźmy razem do Neapolu. Na kilka dni. Chcę ci pokazać moje miasto.

Zamarłam. Słońce, cyprysy, kamienne schody. Miałam to przed oczami, a jednocześnie… panikowałam. Jak miałabym tam pojechać? Z nim? W jakiej roli?

– Nie mogę. Nie teraz – powiedziałam szorstko. – To wszystko poszło za daleko.

Matteo tylko skinął głową. Ale w jego oczach zobaczyłam ból, którego nie potrafił ukryć.

Wahałam się

Wiedziałam, że jeśli go teraz odepchnę, to już po wszystkim. Nie miał w sobie tej natarczywości, którą mają młodzi mężczyźni, gdy czegoś chcą. Matteo miał cierpliwość. Ale i ona miała swoje granice. Czekał. Dzwonił. Pisał. Z coraz większym dystansem, coraz mniej śmiało. W końcu wyjechał do Włoch.

Pewnego popołudnia, gdy przeszłam przez most Śląsko-Dąbrowski i patrzyłam na zmierzch nad Wisłą, nagle dotarło do mnie coś prostego: że już nie chcę być sama. Że przez całe życie byłam ostrożna i rozważna, i że właśnie to ostrożne życie doprowadziło mnie do miejsca, gdzie ściany milczały, a telefon nie dzwonił. Tęskniłam za nim tak, że aż bolało.

Wróciłam do domu i napisałam mu jednego SMS-a: „Jeśli twoja propozycja Neapolu jest nadal aktualna… chcę”. Odpisał po pięciu minutach: „Zawsze była”.

Neapol pachniał inaczej niż Warszawa. Winem, kawą, kamieniem rozgrzanym słońcem. Matteo trzymał mnie za rękę, oprowadzając po miejscach, które znał z dzieciństwa – ciasne uliczki, kawiarnie, gdzie starsi mężczyźni grali w karty, niewielki placyk z drzewem cytrynowym. Czułam się lekka. Młodsza. Ale nie dlatego, że on był młodszy ode mnie – tylko dlatego, że patrzył na mnie, jakby wiek nie miał znaczenia.

Podjęłam decyzję

Wieczorami siadaliśmy na dachu domu jego przyjaciela, popijaliśmy czerwone wino i słuchaliśmy rozmów po włosku, które nie zawsze rozumiałam. Ale Matteo tłumaczył mi wszystko. A ja śmiałam się – tak prawdziwie, aż do bólu brzucha. I patrzyłam na niego, jak opowiadał o swoim życiu, swojej rodzinie, o tym, że zawsze bał się miłości, aż do czasu, kiedy poznał mnie.

Nie rozmawialiśmy o przyszłości. Ani razu nie zapytałam, co dalej. Nie planowaliśmy, nie snuliśmy wizji. Po prostu byliśmy. A ja po raz pierwszy od dawna czułam się dobrze tam, gdzie byłam – tu i teraz.

– Gdyby ktoś powiedział ci rok temu, że będziesz tu ze mną…?

– Powiedziałabym, że to niemożliwe – odpowiedziałam.

– A teraz?

– Teraz nie chcę wracać.

Uśmiechnął się i pocałował mnie w czoło. A ja pomyślałam, że to chyba jest właśnie miłość – nie jak z książek, nie spektakularna, ale cicha, spokojna i dobra. Taka, która przychodzi późno, ale zostaje.

Joanna, 65 lat

Reklama

Czytaj także:
„Jej mąż nie dokładał się do domowego budżetu, ale obiadki chciał mieć pod nosem. To kpina, a nie rodzina”
„Na starość chciałam posmakować życia, więc sprzedałam dom. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, w co się wpakowałam”
„Mąż wydaje na gry komputerowe, a ja nie mam na buty dla dzieci na wiosnę. Wstyd mi, że wyszłam za takiego darmozjada”

Reklama
Reklama
Reklama