Pamiętacie te szkolne czasy, gdy to, jakie masz buty lub koszulkę decydowało o przynależności do danej grupy? Jak miałaś markowe adidasy, to należałaś do tej fajnej „kasty”, jak nie, to albo byłaś wytykana palcami albo należałaś do tej drugiej grupy, do tej, do której nikt nie należał z wyboru. Wiele się od tego czasu nie zmieniło. Dziś również bardzo często o tym, czy twoje dziecko jest akceptowane, czy nie, decyduje telefon, 3 paski na stroju na wf, markowe ciuchy i to czy masz Androida, czy iOS.
Co na ten temat mają do powiedzenia Agnieszka - nauczycielka przyrody w warszawskiej publicznej szkole podstawowej, która na pół etatu pracuje też w szkole prywatnej, jak sama mówi „w szkole dla bogaczy”.
„Uwielbiam swoją pracę, a w pracy nauczyciela jest to bardzo ważne, inaczej lepiej nie zabierać się za nauczanie, bo ani dzieci na tym nie skorzystają, ani praca nie będzie sprawiała żadnej przyjemności. W podstawówce uczę już 5 lat. Raz miałam nawet wychowawstwo.
W szkole publicznej da się zauważyć wśród uczniów pewne podziały na grupy, ale nie ma w tym nic dziwnego, to naturalne. Gdy ja chodziłam do szkoły, to też tak przecież było. Ale teraz te podziały nie dotyczą tylko ubrań. Chodzi raczej o posiadanie tabletu, telefonu dotykowego, a nawet o to, jaki zawód wykonują twoi rodzice. W mojej klasie widziałam, że część uczniów z tych lepszych domów trzyma się razem. Mieli markowe telefony, rodzice pracowali w banku, czy urzędzie. No i była grupa tych, których rodzice nie mieli tyle pieniędzy, więc i dzieci nie mogły pozwolić sobie na zbyt wiele luksusów. Oczywiście to nie tak, że dzieci z biednych domów są wytykane, czy szykanowane. Tego na lekcjach czy na godzinie wychowawczej nie zauważyłam nigdy, ale nie wiem, co się działo po lekcjach. Kiedyś jeden rodzic skarżył mi się, że córka jest źle traktowana, bo nie ma telefonu, ale sprawa szybko się wyjaśniła.
Inaczej jest w szkole prywatnej, w tej dla bogaczy. Dzieci z domów prawników, lekarzy, dziennikarzy, polityków. Pamiętam, jak kiedyś dzieci przed lekcją chwaliły się prezentami pod choinkę. Padały marki takie jak Dior, iPhone, Calvin Klein, Schubert i inne.
Ja wtedy pracowałam rok jako nauczycielka. Moje zarobki nie wystarczały mi nawet na wymianę mojego starego telefonu na nowy. A tu dzieci w wieku 10 lat biegają przede mną w stroju od Toma Forda i w Converse'ach. Byłam pewna, że koszt stroju każdego z moich uczniów, był większy niż moja wypłata. Trochę mi się przykro zrobiło. Nie z zazdrości, bo przecież to nie wina dzieci, że ich rodzice zarabiają krocie.
Ale raz faktycznie miałam dość. Syn pana profesora z pewnego uniwersytetu nie odrabiał regularnie prac domowych, dostawał jedynki z klasówek. Szkoła prywatna, więc niewiele mogłam w zasadzie zrobić. Na semestr wystawiłam mu niedostateczny.
Dzieciak przyszedł do mnie po lekcjach i zapytał, czy jak jego tata mi zapłaci 2 tysiące, to czy mu zaliczę. Dzieciak miał 11 lat. Nie wiedziałam, czy to ojciec podsunął mu ten pomysł, czy maluch uznał, że wszystko przecież można kupić.
Miałam też uczennicę, która zawsze spóźniała się na zajęcia. Zawsze 30 minut. Lekcja trwa 45, więc dziewczynka "wpadała" na kwadrans. Dlaczego? Bo jej mama nie była w stanie dowozić ją na 8. Na pytanie o to, co stoi na przeszkodzie, kobieta bez żadnych skrupułów odpowiedziała, że nigdy nie udaje się jej wstać na czas, umalować, ogarnąć. Nie wiedziałam, co mam zrobić. Przecież to nie wina dziecka, że matka nie dowozi jej na czas do szkoły.
Takich sytuacji bywało więcej. Nie zawsze oczywiście, bo w szkole prywatnej też są dzieci bardzo kulturalne, wyjątkowo mądre, uzdolnione. Ale obok takich jest masa arogancji. Nie wiem skąd, ale mogę się domyślać, że jest to wyniesione z domu. Przecież to rodzice są pierwszym wzorcem zachowań... W szkole publicznej te proporcje są inne, nauczyciel jest lepiej traktowany przez uczniów i rodziców”.