140 tysięcy - tyle kobiet chce z Joanną walczyć o zdrowsze i piękniejsze ciało. Ona chce im pokazać własny sposób na szczęśliwe życie. Z Fit Matką Wariatką, rozmawia Dominika Buczak.
- Jak się gromadzi na Facebooku tyle fanów w takim krótkim czasie?
Nie wiem. Ja po prostu założyłam stronę i sami się pojawili.
- Dużo pracy cię to kosztowało?
Trudno to nazwać pracą. To jest po prostu pisanie o życiu.
- Fit Matka Wariatka to strona o sporcie, czy o życiu?
To jest próba uchwycenia mojego dążenia do szczęścia i równowagi. Mam do ogarnięcia różne aspekty codzienności, do złapania za ogon wiele srok i chcę być w tym szczęśliwa. Praca, druga praca, do tego ogarnięcie domu, ale bez codziennego przemęczania się, ogarnięcie męża i dzieci. Pomiędzy tym wszystkim może się uda podnieść trochę pośladek albo zgubić brzuszek. O tym wszystkim piszę.
- Taka była twoja motywacja, kiedy zakładałaś stronę? Żeby opowiedzieć o życiu?
Nie miałam żadnego celu, kiedy zakładałam stronę. Co więcej, nadal go nie mam. Nie mam oczekiwań, płynę trochę z tym, co przynosi mi Fit Matka Wariatka i kobiety, które się na niej wypowiadają. Niepostrzeżenie, nie bardzo wiem kiedy, strona przekształciła się w spore przedsięwzięcie. Rzesza ludzi, która się zebrała wokół fanpage’u to, mam poczucie, osoby, które wiodą – tak jak ja – zwykłe, zapracowane życie. Chcą się dobrze czuć ze sobą, ale nie mogą sobie pozwolić na to, żeby spędzać na siłowni sześć godzin dziennie, jadać przygotowanych przez dietetyków posiłków z pudełek, żyć w ściśle opisanym paradygmacie.
- Nie trzeba tego wszystkiego robić, żeby dobrze wyglądać?
Nie. Ja się świetnie czuję sama ze sobą, wyglądam jak na 38 lat bardzo dobrze i naprawdę jestem szczęśliwa. Najpierw trzeba zaakceptować i pokochać siebie, zacząć decydować o sobie samodzielnie. A potem zacząć ćwiczyć 3 razy w tygodniu po godzinie. To wystarczy. Szukałam kogoś, kto o tym pisze w internecie i nie znalazłam, dlatego postanowiłam założyć tę stronę sama. A właściwie założył mi ją syn, bo wtedy słabo znałam Facebook. Nazwaliśmy ją Fit Matka Wariatka. Fit – bo chciałabym wyglądać w miarę dobrze, a przede wszystkim czuć się dobrze ze sobą, Matka – bo to najważniejsza rola w moim życiu i Wariatka – bo często idę pod prąd i narażam się na krytykę. Ale to dlatego, że próbuję zachować siebie.
- Palisz na przykład papierosy, z czym się nie kryjesz, a co wywołuje falę krytyki.
No palę. Nie jestem z tego dumna, ale palę jak smok. Wolałabym nie palić, ale palę i nie chce mi się tego ukrywać. Piję też drinka, jeśli mam ochotę. Czasami jadam w fast foodzie. To ja.
- Nie zabraniasz też innym zjeść hamburgera.
Tak. Ale jednego, a nie sześciu. Można zjeść pizzę, ciastko, schabowego, tylko nie przesadzić. Jesz regularnie, 5 zróżnicowanych posiłków dziennie. Po trochę. Jemy po to, żeby żyć, a nie po to, żeby się obżerać. To jest jedyna zasada, której trzeba przestrzegać.
- Twoja aktywność na Facebooku to posty i filmiki?
Nie tylko. Moje czytelniczki chciały ze mną ćwiczyć, więc założyłam w mojej rodzinnej Pszczynie klub, w którym prowadzę treningi. Kiedy powstała strona, ciągle dostawałam pytania: ćwiczysz gdzieś, robisz coś? Odpowiadałam: nie, ale jak chcesz, to pójdę z tobą na otwartą siłownię i ci pokażę. Ale raz padało, potem było zimno, w końcu wynajęłam dwudziestometrowy lokalik za 600 zł miesięcznie. Ten pierwszy nie miał nawet toalety, miał za to maleńkie okienko, które było tak zafajdane przez gołębie, że nic nie było przez nie widać. Latem nagrzewał się do nieprzytomności. Ale od początku cieszył się wielką popularnością. Lokal powiększyłam, jest lepiej, zaczęłam na tym zarabiać. Dzisiaj razem ze mną treningi prowadzi także Ola Pastuszka – moja przyjaciółka.
fot. Fit Matka Wariatka
- Jak wyglądają?
Mam taką zasadę, że ćwiczymy we dwie osoby – ja i mój klient lub klientka. To się idealnie sprawdziło. Któregoś razu pomyślałam sobie: szkoda, że jest tyle kobiet, które nie mają dostępu do siłowni albo kasy na karnet. To wszystko powinno być bezpłatne. Zaraz to tu wszystko zorganizuję, postanowiłam. I kiedy tylko Facebook umożliwił mi zamieszczanie filmików, to zrobiłam pierwszy trening na żywo. Teraz każdy może ćwiczyć też ze mną bezpłatnie. Wystarczy dostęp do sieci.
- Sukces?
Wielkie zainteresowanie, rzeczywiście. Powiedziałam: dobra, robimy trening 3 razy w tygodniu o 21.00. Prowadzę je z mojego klubu. Okazało się, że to poważne przedsięwzięcie. Teraz trzeba – czy się chce, czy nie – z domu wyjść. Bo te dziewczyny – setki, czasami tysiące – naprawdę czekają. Wzięłam na siebie odpowiedzialność. A do tego wciągnęłam w treningi przyjaciela mojego męża – Tadka.
- Do czego był ci potrzebny?
Chciałam pokazać, że również taki człowiek jak Tadek – a waży on 120 kg – może ćwiczyć i osiągać widoczne efekty.
- Ćwiczy regularnie?
Tak. Poniedziałki, środy, piątki robimy trening razem. I mnóstwo osób jego postury, które nie wstawały z kanapy, chociaż oglądały moje treningi, ruszyło do walki. Teraz mówią: ja cię oglądałam, ale wydawało mi się, że nie jestem w stanie ćwiczyć tak jak ty. Teraz, kiedy zobaczyłam tego Tadka, który wygląda tak jak ja, to pomyślałam, że ja to też zrobię i zaczęłam ćwiczyć.
- Jak przekonałaś Tadka do wspólnych ćwiczeń?
Zastosowałam podstęp. Siedział u nas na kanapie i rozmawiał z moim mężem, a ja wrzuciłam post na ścianę: dzisiaj ćwiczę z Tadkiem. Spojrzał w telefon i powiedział: chyba zwariowałaś. Ja na to: możesz nie iść, jakoś z tego wybrnę, powiem: sorry., Tadek nie dotarł. Ale zebrał się i poszedł. Pierwszy trening z nim trwał 14 minut, ale najważniejsze, że Tadek nie odpuszcza, ćwiczy, czuje się coraz lepiej ze swoim ciałem i ze sobą. To widać ze spotkania na spotkanie. Można prześledzić każdy jego trening, wszystkie są dostępne na mojej stronie. A jego postawa motywuje sporo osób.
- Dlaczego?
Zawsze powtarzałam: robisz trening we własnym tempie, może być wolniej niż ja, ale precyzyjnie technicznie. Ale ludzi onieśmielało moje tempo. A kiedy widzą, że Tadek rzeczywiście robi to obok mnie, wolniej, to przestają się wstydzić i zaczynają ćwiczyć.
- Do tego prowadzisz firmę.
Tak. Muszę gdzieś zarabiać pieniądze, bo fanpage i wieczorne, internetowe treningi nie przynoszą mi dochodów. Firma, całe szczęście, trochę się już prowadzi sama. Ale działalność internetowa zajmuje sporo czasu.
- I wychodzi poza sieć.
Mieliśmy już spotkanie na żywo, w Łodzi. Przyjechało się ze mną spotkać 120 osób, ledwie zmieściłyśmy się na sali, gdzie odbywał się trening. Byłam zaszczycona i szczęśliwa, że mogę je wszystkie poznać. Ale sam Facebook też zamienia się powoli w robotę. To bardzo aktywna strona, sporo się tam dzieje. Mogłabym spokojnie 8 godzin dziennie spędzać przed komputerem i o nią dbać, wrzucać posty, reagować na komentarze, odpisywać na wiadomości.
- Dużo ich dostajesz?
Około stu każdego dnia. A jak zaczynam na nie odpisywać, to natychmiast robi mi się trzysta, bo ludzie wchodzą ze mną w interakcję.
- Bardzo dużo z siebie dajesz tym dziewczynom. Mogą zobaczyć jak żyjesz, jakie masz dzieci, jakie masz mieszkanie...
...jaki mam bałagan, przede wszystkim.
- Ile masz zwierząt, jak śpiewasz ty i twoja córka. Autentyczność jest twoim dużym atutem.
A kogo miałabym z siebie robić? Nawet nie wiedziałabym jak się zabrać do kreowania kogoś innego.
- A jak twoje dzieci reagują na to, że ich pokazujesz?
Same o sobie decydują, jeśli mają ochotę, to występują razem ze mną. Nie zaciągam ich przed ekran komputera, żeby się nimi pochwalić.
- Co - twoim zdaniem - różni cię od narodowych naszych trenerek?
Cieszę się, że one są, bo sprawiają, że ludziom lepiej się żyje. Sama nie jestem dla nich żadną konkurencją, jestem totalnie niemedialna.
- O, wręcz przeciwnie.
Daj spokój. Jestem kwintesencją przeciętności. Żyję tak, jak wasze sąsiadki, siostry i koleżanki. Jestem jedną z was.
- Dużo masz klientek w klubie?
Wszystkie miejsca mam zajęte i do tego jeszcze kolejkę w zapasie.
- Jedna z nich choruje na stwardnienie rozsiane.
Tak. To jest mój największy sukces. Namacalne potwierdzenie, że ruch naprawdę zmienia życie. Kiedy do mnie po raz pierwszy przyszła, wróciłam po treningu do domu i się popłakałam. Powiedziałam mojemu mężowi, że nie jestem w stanie z nią ćwiczyć – nie dlatego, że jest chora, tylko dlatego że nie dam sobie rady z takim wyzwaniem. Ćwiczyłam z różnymi ludźmi, ale jej forma była bardziej niż słaba. Ale zaczęłyśmy. Ćwiczy u mnie od roku. Wygląda teraz zupełnie inaczej niż wcześniej – pokazałam to zresztą na stronie. Ma siłę, szczupleje, a najważniejsze jest to, że przez cały ten czas nie miała rzutu choroby. Normalnie miała w ciągu roku 3 rzuty od lat. Wtedy lądowała w szpitalu, brała lekarstwa, sterydy, była wyłączona z życia. Oczywiście nie ma żadnego dowodu na to, że przetrwała ostatni rok bez rzutu dlatego, że ćwiczy, ale tak jest. A mnie się przyjemnie patrzy na to, jak widzę, jak ona zmieniła się psychicznie, jak w ogóle dziewczyny zmieniają się, kiedy zaczynają ćwiczyć. Myszki zamieniają się w lwice, uśmiechnięte, pewne siebie. Uwielbiam to obserwować.