Jak działają bankowi naciągacze? Historia prawdziwa bankstera

facet przy komputerze fot. Fotolia
„Moim marzeniem było osiągnąć sukces, zrobić karierę, być kimś. I parłem do przodu bez skrupułów. Kosztem frajerów. Jak można nie czytać umów i wierzyć na słowo obcemu facetowi tylko dlatego, że pracuje w banku?!”.
/ 15.06.2018 14:32
facet przy komputerze fot. Fotolia

Wczoraj sprzedałem swoją matkę. A raczej kobietę łudząco do niej podobną. Ubrana w tanią kraciastą spódnicę i brązowy zmechacony sweterek na guziki, od razu zaczęła opowiadać mi swoje życie. Powiedziała nawet, że mógłbym być jej synem, i wykonała ruch, jakby chciała dotknąć mojej ręki. Na szczęście w ostatniej chwili się powstrzymała. Historia z życia wzięta nadesłana przez Łukasza.

„Byłam szmatą, w którą ona wycierała nogi. Codziennie przeżywałam dramat, zmuszając się, by pójść do pracy”

Takich jak ja nazywają „bankster”, choć na plakietce mamy napis „doradca klienta”. W pracy ubrany jestem w garnitur, neutralny krawat i stonowaną koszulę. Cały mój strój i zachowanie zdają się oznajmiać wszem wobec: „Jestem człowiekiem godnym zaufania i wiem, jak odnieść sukces”.
Czy lubię swoją pracę? A co mam nie lubić! Pochodzę ze wsi. Niemal wszyscy moi koledzy z klasy skończyli pod jedynym u nas sklepem „Artykuły spożywcze i przemysłowe”. Piją, palą, czas im przecieka przez palce. Żyją z pomocy społecznej, 500 plus, renty lub emerytury rodziców czy dziadków. Też bym tak skończył, gdybym pewnego dnia (na dyskotece w naszym powiatowym mieście) nie usłyszał od pewnej dziewczyny:
– Gdzie mam się z tobą całować, jak ty nie masz nawet samochodu? Pod uliczną latarnią?!
Laska była oczywiście typowym „plastikiem”. Tipsy, krótka spódniczka, tlenione włosy, buty na koturnach. Ale prosta prawda, jaką mnie zaskoczyła, przemówiła mi do wyobraźni.
– Jak nie zostaniesz kimś, wszyscy będą cię już zawsze kopać w dupę – oznajmiłem swojemu odbiciu w szybie busa, którym wracałem do domu.

Uciekłem ze wsi robić karierę w banku

Przez następne lata napędzała mnie chęć ucieczki. Przed marazmem mojej wsi. Przed ojcem, który nigdy za nic mnie nie pochwalił, za to wytykał każde potknięcie. Przed matką – poczciwą, bogobojną, naiwną kobietą, której największymi życiowymi sukcesami była trójka dzieci, wysprzątany dom
i przepis na ciasto drożdżowe.
Liceum z internatem, potem studia w stołecznej Szkole Głównej Handlowej, roczny staż w Anglii… Szedłem przez życie jak burza. Mama na przemian to pękała z dumy, to znów chlipała do telefonu, że znów nie zobaczy mnie w wakacje czy ferie. A niby po co miałem wracać? Starszy brat uważał mnie za chuderlaka, który zamiast wziąć się do prawdziwej roboty, traci czas na wbijanie do głowy niepotrzebnych formułek. Ojciec sapał, że już czas rozejrzeć się za żoną i zabrać się do robienia dzieci, bo czas ucieka i ani się obejrzę, jak zostanę starym kawalerem. Młodsza siostra, przytłoczona przez ojca i brata, milczała, patrząc na mnie cielęcym wzrokiem. A matka… Rany, jak mnie wkurzało to jej ciągłe: „Jaki ten mój synuś udany! Jaki mądry, przystojny, zdolny”. I podtykanie pod nos a to domowego ciasta, to znów pierogów, to peklowanej szynki albo konfitur z wiśni. W końcu zupełnie przestałem jeździć do rodzinnego domu. Po powrocie z Anglii od razu znalazłem pracę w banku. Może mi nie zaproponowano dyrektorskiego stanowiska, ale miałem czas. Starałem się, osiągałem dobre wyniki. Jako doradca klienta byłem odpowiedzialny za wciskanie ludziom kredytów. Początkowo się bałem. Przecież to była lichwa! Jak ktoś przeczyta umowę, zapyta o łączny koszt pożyczki i chwilę się zastanowi, to chyba mnie pobije!

„Marek nie może wrócić do domu i musi się ukryć”. Co robić, gdy dziecko zadaje się z gangsterami?

Ludzie jednak nie czytali, nie zadawali pytań, a umowy podpisywali bez wahania. Początkowo nadziwić się nie mogłem. Jak można być takim frajerem? Potem przestałem się dziwić, a nawet zacząłem z tego mieć ubaw.

Kredyty to lichwa, a ludzie tego nie widzą

No bo jak tu się nie śmiać, kiedy przychodzi facet po 4 tysiące zł kredytu oprocentowanego na 4 procent, a wychodzi z rozpisaną na 20 stronach drobnego maczku 10-letnią umową, której łączny koszt (starannie przeze mnie przemilczany) wraz z kosztami obsługi pożyczki, wyrobieniem konta, karty i ubezpieczenia od burzy, powodzi, utraty pracy oraz wypadków w czasie uprawiania sportów ekstremalnych wynosi niemal 14 tysięcy?!
Od czasu do czasu zdarzali się oczywiście bardziej dociekliwi. Nieśmiało pytali, po co im to ubezpieczenie, konto, tyle podpisów. Wzdychałem wtedy, że „takie kretyńskie przepisy”, „tak sobie wymyślili panowie posłowie” albo „ciągle ta biurokracja, panie kochany”. Przez kilka minut narzekaliśmy na rząd, politykę i „tych przy korycie”, a potem był czas na moją formułkę:
– Dokonał/a pan/pani doskonałego wyboru. Serdecznie gratuluję!

Podobnie było wczoraj. Ta klientka niezwykle podobna do mojej matki nazywała się Renata K.. Weszła do banku, bojaźliwie się rozejrzała i wyraźnie odetchnęła, kiedy podszedłem, oferując pomoc. Z wdzięcznością odwzajemniła mój promienny uśmiech i powiedziała, że dobrze mi z oczu patrzy. Dobre sobie, ha, ha.
Przez następny kwadrans opowiadała mi o trudnej sytuacji rodzinnej, chorobie męża, utracie pracy.
– Potrzebuję pożyczyć dwa tysiące – zakończyła, rumieniąc się. – Trochę mi wstyd, nigdy dotąd od nikogo nie pożyczałam. Radziłam sobie, choć bywało ciężko… Sam pan rozumie.
Współczująco pokiwałem głową.
– Wydaje mi się, że mam dla pani coś odpowiedniego – oznajmiłem jej i dodałem, teatralnie ściszając głos:
– Właściwie nie powinienem o tym mówić, bo to tak okazyjna oferta, że zarząd zdecydował się ją wycofać… Ale skoro znalazła się pani w tak trudnej sytuacji… – zawiesiłem głos.
Dziesięć minut później pani Renata K. żegnała się, chowając w poprzecieranej torebce umowę, z której wynikało (czego nie wiedziała), że przez następnych kilka lat będzie musiała oddać bankowi prawie 8 tysięcy.

Przyśniła mi się matka. Ubrana była w kraciastą spódnicę, zmechacony, brązowy sweterek, a w zaciśniętych palcach trzymała poprzecieraną torebkę. Nawet we śnie dotarło do mnie, że jest ubrana dokładnie tak jak pani K. Najgorsze jednak, że mama… nie żyła.

Tego wieczoru wróciłem do kupionego na kredyt mieszkanka dość wcześnie (tak, banksterzy też biorą pożyczki, tylko że wcześniej je negocjują!). Dzień był udany, zarobiłem przyzwoicie, a do tego w bankowych kuluarach szeptano coś o awansach, zerkając na mnie znacząco.
Mimo to czułem się dziwnie zmęczony. Powlokłem się do łazienki, wziąłem prysznic i padłem na łóżko. Zwykle nie pamiętam swoich snów. Ale tym razem było inaczej. Pewnie dlatego, że gwałtownie się obudziłem. Przyśniła mi się matka. Ubrana była w kraciastą spódnicę, zmechacony, brązowy sweterek, a w zaciśniętych palcach trzymała poprzecieraną torebkę. Nawet we śnie dotarło do mnie, że jest ubrana dokładnie tak jak pani K. Najgorsze jednak, że mama… nie żyła. Leżała w otwartej trumnie, w naszym parafialnym kościółku. Ja przy niej. Wokół mnie stała cała rodzina.
Patrzyłem na nią z niedowierzaniem. Jak to? Już koniec? Już więcej się nie zobaczymy? Nie będzie telefonów, które tak niechętnie odbierałem, zaproszeń na obiady, zapachu drożdżowego ciasta? Kiedy to pomyślałem, poczułem, jak ktoś ciągnie mnie za mankiet marynarki. Zerknąłem w dół i zobaczyłem buzię siostrzyczki.
– Powiedz, że to nieprawda!
– Ale co takiego?
– Że to ty zabiłeś mamusię…

Skrzywdziłem ją – i teraz muszę wszystko odkręcić

Kiedy zerwałem się z łóżka, odgarniając przepoconą pościel, był środek nocy. Mimo to już nie zasnąłem.
O 7 rano zadzwoniłem do mamy. Omal się nie rozpłakałem, gdy odebrała.
– Wszystko w porządku, synuś? Nigdy nie dzwonisz tak wcześnie. W ogóle nigdy nie dzwonisz…
Jadąc do pracy, zastanawiałem się co u licha miał znaczyć ten sen. Nie, nie wierzyłem w żadną metafizykę, znaki od duchów czy przeznaczenia. Byłem natomiast pewien, że to, co nam się śni, jest odbiciem procesów rozgrywających się w głowie. Czemu mama była martwa? Dlaczego miała na sobie ubranie pani Renaty K.?
Czyżbym, gdzieś w głębi serca, czuł się winny? Czy do mojej świadomości dobijały się wyrzuty sumienia?

Nieoczekiwanie spadła na mnie tęsknota za domem. Tak dawno tam nie byłem! W nozdrza uderzył mnie zapach drożdżowego ciasta… Próbowałem odgonić natrętne myśli, ale okazało się to zadaniem ponad moje siły.
Do czasu przerwy obiadowej zrozumiałem, co trzeba zrobić. Zawczasu przygotowałem kopię umowy pani K., zapakowałem ją do teczki, sprawdziłem adres. Mieszkała niedaleko, dojazd zajął mi 10 minut.
Zdziwiła się, kiedy zobaczyła mnie w drzwiach. Nic dziwnego…
– Ta pożyczka to oszustwo – powiedziałem wprost, bo bez sensu wydało mi się wchodzenie w szczegóły.
– Jak to? – wyjąkała i zbladła. – I co ja teraz zrobię?!
– Ma pani jeszcze czas, żeby się wycofać. Proszę pisać – podałem jej kartkę i długopis. – Ja podyktuję.
Obiecałem pani Renacie zająć się anulowaniem kredytu. Zostawiłem jej też wszystko, co miałem w portfelu (80 zł), i poprzysiągłem poszukać korzystniejszych ofert na rynku.
– Jak mam panu dziękować? – zatrzymała mnie, gdy się zbierałem.
– To raczej ja jestem pani dłużnikiem – powiedziałem i nie czekając na odpowiedź, zbiegłem po schodach.
Kiedy wyszedłem na ulicę, sięgnąłem po telefon. Już czas odwiedzić dom. Ciekawe, czy siostra bardzo urosła…

Więcej historii z życia wziętych:
Z okazji 42 urodzin miała przebiec maraton, a trafiła do szpitala z podejrzeniem ciężkiej choroby
„Byłam pogodzona z losem, a właściwie z tym, że już nic mnie nie czeka”. O samotności i depresji - niezwykła historia Krystyny
„Zwolniłam ją za podrywanie mężów pacjentek i flirtowanie z lekarzami. Niestety za późno”

Redakcja poleca

REKLAMA