Już od wielu lat miałam marzenie, żeby przenieść się z daleka od miejskiego hałasu. Mały spojler: doczekałam się! Jakiś czas temu dopięłam swego i przeniosłam się na wieś. Byłam taka szczęśliwa. Znajomi i bliscy niemal od razu zakomunikowali, że będą nas wspierać. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, za jaką cenę.
Nie mam pojęcia, skąd wzięło się u mnie zamiłowanie do wsi. Odkąd pamiętam mieszkałam na blokowisku i jeszcze niedawno ceniłam sobie korzyści, jakie niesie za sobą mieszkanie w mieście. Jednak, gdy tak dłużej o tym myślę, to wydaje mi się, że to wszystko wzięło się od mojej cioci. Pamiętam, jak za dzieciaka razem z tatą jeździliśmy do niej i całe dnie spędzałam pośród łąk, rzek i strumyków. Może podświadomie tak właśnie rozumiałam szczęście i spokój.
W dorosłym życiu byłam od tego daleko. Nudna praca za biurkiem, korporacyjny slang i deadline. Teraz to te elementy towarzyszyły mi najczęściej. Praca w pocie czoła i stres nam się opłaciły, bo dzięki właśnie tej harówie nigdy niczego nam nie brakowało. Nasze dzieci miały modne ubrania, mieliśmy nowe mieszkanie w wieżowcu, jednak czułam, że mam dość tego ciągłego stresu.
Oczywiście decyzja o przeprowadzce kiełkowała od dawna, jedna nie została podjęta pochopnie. Cierpliwie poczekałam aż moje pociechy pójdą na swoje, ustatkują się i dopiero wtedy sięgnęłam po swoje marzenie.
– Wiesz, chciałabym zmiany – powiedziałam do męża pewnego wieczoru. – Marzy mi się przeprowadzka na wieś. Pomyśl, ja, ty, łąki, lasy, gospodarstwo i śpiew ptaków. Moglibyśmy wynająć to mieszkanie, czerpać zyski i żyć wymarzonym życiem.
– To nie jest taki głupi pomysł. Jeśli tylko uda nam się znaleźć coś nieopodal większej miejscowości, w której znajdę pracę, to właściwie, czemu nie? Nic nas nie trzyma! – mąż podchwycił zajawkę.
Zabraliśmy się do przygotowań
Nasi bliscy nie do końca pochwalali nasz pomysł.
– I co wy niby będziecie na tej wiosce robić, co? Doić krowy? Kury hodować? Błagam, przecież z was totalne mieszczuchy.
– Ma rację, wiecie ile jest roboty wokół domu? Zaraz wam się odwidzi i będziecie żałować.
– Damy radę, nie martwcie się – przekonywałam.
Powiem krótko, udało się! Znaleźliśmy swój raj na ziemi. Trochę to trwało, ale cierpliwość popłaciła. Przyjemna chata, z całkiem sporym ogrodem i niewielkim sadem. Tuż obok staw, a kilka kilometrów miejscowość, która tętniła życiem. Myślałam, że to mi się śni, a jednak. To sen na jawie.
Pracowaliśmy w pocie czoła, żeby wprowadzić się już na zimę i udało się. Pod koniec miejskiego życia zorganizowaliśmy małe przyjęcia dla bliskich. Chcieliśmy się pożegnać, bo wiedziałam, że nie będziemy się już tak często widywać.
–No, no, no... powiem wam kochani, że odszczekuję swoje dawne słowa – powiedział Wiesiek. – Pięknie tam u was – powiedział przeglądając fotki.
– Prawda? Jestem z nas bardzo dumna... ale boję się jednego... – powiedziała smutna.
– Boisz się? Czego?
– Boję się, że o nas zapomnicie! – wydusiłam z siebie.
– Oszalałaś? Jeszcze pożałujesz tych słów, nie będziesz się mogła od nas opędzić, haha!
Jeszcze wtedy nie wiedziałam, ile w tym prawdy. Ledwo zdążyliśmy się przeprowadzić i upchnąć nasze wszystkie graty, to wszyscy zwalili nam się na głowę pod pretekstem parapetówki. Szkoda, że sama nie zdążyłam jej zorganizować.
Wszystkie ochy i achy zbierał mój mąż, bo ja calutki dzień spędziłam w kuchni. A gdy w końcu skończyłam, padłam z wyczerpania. Było tyle hałasu i rumoru, że po ich wizycie musiałam zamknąć się w sypialni i porządnie to odespać. Wtedy jeszcze nie zapaliła mi się czerwona lampka.
Oczywiście nikomu nie zwróciłam uwagi, że zwalili nam się na głowę i szybko tego pożałowałam. Dosłownie co weekend w sezonie letnio-jesiennym, gdy lasy powoli wypełniały się podgrzybkami, rydzami i innymi przysmakami, mieliśmy tabuny gości. Oczywiście takich, którzy albo wcale się nie zapowiadali, albo takich, którzy tylko informowali, że niedługo zawitają.
W pewnym momencie miałam tego po dziurki w nosie. Moja rajska przystań zamieniła się w gospodarstwo turystyczne z pełnym wyżywieniem. Bo oczywiście nikt nie pomyślał o tym, że śniadanka, obiadki, piwka i grille nie spadają z nieba. Za wszystkie płaciłam z własnego rodzinnego budżetu. Bliscy myśleli, że jak przyniosą butelkę wina, to jesteśmy kwita...
Kasa to jedno, ale ile przy tym było pracy? Nikt nie kiwnął palce. Nikt nie pomógł mi w kuchni, mężowi przy grillu. Nikt nawet nie pościelił własnego łóżka.
Czułam się jak gosposia
To zima przyniosła mi ukojenie. Podczas tej pory roku nic szczególnego się nie dzieje, więc mogłam w końcu odsapnąć. Moja zasłużona laba jednak nie trwała długo, bo znajomi wpadli na genialny pomysł, że przecież zimowe ferie można spędzić na kuligu, który mam zorganizować!
Gdyby nie to, że sama miałam ochotę na przejażdżkę saniami, pewnie bym się nie zgodziła i tak właśnie sama ukręciłam na siebie bat po raz kolejny. Było wspaniale, bo sąsiad wypożyczył nam cały sprzęt, a na dodatek poprowadził sanie. Zapłaciliśmy mu z własnej kieszeni, a bliscy nie mieli nawet ochoty dołożyć złamanego grosza do tego przedsięwzięcia.
Gdy przyczepili się, że na ognisku po kuligu nie było wystarczająco jedzenia, a grzaniec wystarczył jedynie na skromny jeden kieliszek na głowę, nie wytrzymałam.
– A czy któreś z was może wpadło na pomysł, że te rzeczy kosztują? Macie nas za bogaczy, czy jak? Przecież my za to wszystko płacimy z własnej kieszeni, ludzie litości!
Oczywiście, że nic to nie pomogło. Ledwo wyszły pierwsze promienie słońca, a nasz telefon nie przestawał dzwonić. Postanowiłam, że tym razem nie dam z siebie zrobić służącej i sponsorki.
– Oj nie, nie tym razem. Nie dam się znowu zagonić do kuchni. Po moim trupie – odpowiedziałam, gdy mąż chciał ulec prośbą przyjaciela na weekendowego grilla.
Bliscy jednak nie dawali za wygrana, lub zupełnie nie rozumieli aluzji. Wydzwaniali, a ja stanowczo odmawiałam. Przestali dzwonic, bo... wpadali bez zapowiedzi. Gdy usłyszałam dźwięk kamieni przeskakujących pod oponami samochodu, niemal nie dostałam zawału. Wystawiłam głowę przez okno, a do moich uszy dotarło dźwięczne:
– Heeej kochani! Jesteśmy!
Oczywiście wszystko potoczyło się standardowo. Z bagażnika wyciągnęli malutką siatkę, w której były 4 kiełbaski, jakiś sok i 2 piwa. A przypominam, że mieli zostać u nas na cały weekend. Gdy zobaczyłam te, pożal się Boże, zakupy, niemal wyszłam z siebie.
– A co to jest?
– Jak co? Ostatnio skarżyłaś się, że nic nie przywozimy, no to zrobiliśmy zakupy. W bagażniku są jeszcze 2 paczki chipsów i zgrzewka wody – wręczył mi kluczyki do auta i powędrował do ogrodu.
Ręce mi opadły. Coś we mnie pękło. Zawołałam męża, bo uznałam, że koniec tego kabaretu.
– Słuchaj. Ja tak dłużej nie mogę żyć. Przecież oni nas wykończą. I psychicznie i finansowo. Ja mam im teraz zaserwować obiad? Z czego? Z chipsów i wody gazowanej? Bez jaj...
– No ale przecież obiad masz gotowy... – powiedział smutno mąż.
– No mam, ale na 2 osoby! Nie dam rady tego podzielić na 4 dorosłych i 2 dzieci! Zresztą nie mam zamiaru tego robić. Basta! – powiedziałam wściekle.
– No ale Basiu, jak to tak? A co oni zjedzą?
– Co mnie to obchodzi? Jakoś się tym nie martwili jadąc tutaj. Nie podzielę się, nie tym razem.
Sytuacja potoczyła się bardzo sprawnie. Znajomi usiedli w ogrodzie, rozkoszowali się słońce, a ja do stołu podałam tylko dwa nakrycia, dla mnie i dla męża. Patrzyli na nas jak na idiotów, ale nie pisnęli słowem. Jeszcze...
Zjedliśmy obiad, a atmosfera byłą wyraźnie napięta. Nagle dzieci naszych znajomych zaczęły marudzić, że są głodne.
– Wytrzymacie jeszcze chwilę, zaraz rozpalimy grilla i coś przekąsimy – powiedziałam radośnie, choć wiedziałam, że ten grill to będzie gwóźdź do trumny.
Odzyskałam swój raj
Nie byłam specjalnie głodna po obiedzie, więc dla mnie i dla męża przygotowałam po jednej kiełbasce i po jednej kajzerce. Reszta rzeczy, które były na stole to ogromne zakupy, które przywieźli znajomi. Można powiedzieć, że poza chipsami i litrem gazowanej, nie było niczego. Marzena i Romek zjedli po kiełbasie, a ich dzieci obrażone zajadały chipsy, bo kiełbasy przecież nie jedzą. Ja to wiedziałam, ich rodzice – niekoniecznie. Bawiłam się przednio obserwując ich niemrawe miny, które wskazywały ewidentnie, że burczy im w brzuchach. Trudno, nie jestem ich kucharką i sponsorką.
Marzenka wstała, zawołała męża i ogłosiła, że źle się czuje i chyba nici ze wspólnego weekendu. Doskonale wiedziała, że to ściema. Najzwyczajniej w świecie się obrazili. Dopięłam swego.
Mąż nie był do końca zadowolony z takiego obrotu spraw, ale wiedziałam, że w głębi duszy też był tym wszystkim zmęczony. Nie zgadniecie. Telefonu ucichły. Dostałam tylko informacje pocztą pantoflową, że podobno Marzenka rozpowiada w mieście, że przez tę wieś zmieniliśmy się w totalnych skąpców.
Plotkuje, że żałowaliśmy im jedzenia i głodziłam ich dzieci, a na dodatek udawałam niewiniątko. No cóż. Kto ma uwierzyć w te brednie, to uwierzy. Najwyraźniej zabolało ich to, że przestaliśmy być kozłem ofiarnym. Skoro nie dotarło prośbą, to trzeba było przejść od radykalnych metod. W końcu odetchnęłam z ulgą i odzyskałam mój raj na ziemi.
Barbara, 47 lat
Czytaj także:
„Według matki byłam zbyt głupia, by zostać lekarką. Powinnam się zająć mieszaniem zupy w podrzędnej knajpie”
„Mąż zabierał się do amorów z subtelnością neandertalczyka. Rzucał mi głupie teksty i myślał, że to już”
„Mój mąż został ojcem po własnej śmierci. Matką tego dziecka była jego kochanka, o której nie zdążył mi powiedzieć”