Wychowałam się na wsi i po wiejsku przyszło mi myśleć. Unikałam plotek, nie chciałam być na świeczniku. Tak robiła moja babka, tak robiła też moja mamusia. Nie wchodziłam w konflikty, z sąsiadami żyłam w dobrych stosunkach, a do kościoła chadzałam co niedzielę. Żadne problemy nie wychodziły poza drzwi mojego domu, bo panicznie bałam się zostać obgadaną.
Pracowałam w urzędzie gminy, więc można powiedzieć, że we wsi uchodziłam za wysoko postawioną osobę. Szanowali mnie. Nikt nie próbowałam zszargać mojego dobrego imienia, plotki się mnie nie trzymały. Być może to właśnie przez to zaczęłam widzieć świat w monochromatycznych barwach.
W domu też dobrze nam się układało, dlatego, że władałam twardą ręką. Mąż chodził jak w zegarku, spełniał moje wymogi. Chyba po prostu chciał uniknąć ochrzanu, ale na dobrze nam to wychodziło. Nie powiem, dobrze go wytresowałam, ale czasem brakowało mi męskiego faceta, który da mi poczucie bezpieczeństwa.
Wszystko posypało się, gdy córka pewnego wieczoru wróciła zapłakana i wyznała, że podziewa się dziecka. Załamała się. Przecież ona jest dopiero w liceum. Nawet matury jeszcze nie zdała. Co ludzie powiedzą, jak gówniara do testu podejdzie z brzuchem? I to jeszcze nieślubnym?
Nie chciałam jej więcej oglądać
Nie mogłam narazić rodziny na taki skandal więc.. wyrzuciłam ją z domu. Tak, z zimną krwią kazałam jej się spakować i wynosić. Dziś te słowa nie chcą przejść mi za złe, ale wtedy byłam inną osobą. Złą osobą.
Wymyśliłam skrupulatną plotkę, że posłałam swoja ukochaną córeczkę do lepszej szkoły do miasta, żeby robiła karierę. Później ciągnęłam tę ściemę w kierunku studiów, a później nawet i pracy. Wszystkim mówiłam, jaka jestem z niej dumna. Z uszu kurzyło mi się od wymyślania kolejnych niestworzonych bajeczek, byle tylko taki skandal nie ujrzał światła dziennego.
Byłam dumna, że tak sprytnie udało mi się z tego wybrnąć. Właśnie wtedy spadł na mnie kolejny cios. Mąż odszedł do innej. Znalazł sobie kochankę. Jednak nie to było najgorsze. Gdyby cała sytuacja działa się za zamkniętymi drzwiami, pewnie jeszcze jakoś bym to przetrawiła. Ale mój mąż doskonale wiedział, co robi.
Na środku ulicy wykrzyczał mi w twarz gorzka wiązankę o tym, jak całe życie steruję nim jak marionetką. O tym, że wyrzuciłam ciężarną córkę z domu, że nie interesuję się wnuczką, że zniszczyłam naszą rodzinę, bo nie chciałam zszargać swojego dobrego imienia.
W jednej chwili mój cały świat runął jak domek z kart. Plotka rozeszła się po wsi szybciej, niż się spodziewałam. Z poważanej pani urzędnik, stałam się żałosną zakłamaną babą.
Dużo czasu minęło, zanim zrozumiałam swoje błędy. Początkowo wszem i wobec powtarzałam, że to spisek, że temu wszystkiemu winny jest mąż i córka, że to oni mnie wkopali w taką sytuację, a ja tylko chciałam dbać o dobro rodziny. Dziś wiem, że to była tylko moja reakcja obronna. Codziennie odgrywałam rolę przykładnej gospodyni, matki i żony, a pod osłoną domowych pieleszy raniłam najbliższych.
Pewnej nocy byłam już tak przemęczona zalewającym nie natłokiem myśli, że nie wiedzieć kiedy, zasnęłam na fotelu. Miałam wtedy bardzo dziwny sen. Wydawało mi się, że ktoś mnie woła. Głos był bardzo znajomy. Zobaczyłam postać, ale jeszcze wtedy jej nie poznawałam.
Najpierw wyłoniła się twarz
Śliczna, porcelanowa buzia, otoczona czarne peleryną włosów. Zupełnie, jakbym patrzyła na moją Joasię. Gdy podchodziłam bliżej do dziewczyny, krzyk, który wcześniej słyszałam, stawał się coraz bardziej wyraźny.
To była moja Joasia. Krzyczała, bo stała na skraju urwiska, które osuwało jej się spod nóg. Wyciągała ręce w moją stronę, błagała o pomoc, a ja nie mogłam nic zrobić. Zupełnie jakby ktoś zamurował mi nogi. Gdy w końcu spadła, obudziłam się z krzykiem. Cieszyłam się, że to był tylko sen, ale jednak niesmak pozostał.
Zaczęłam rozmyślać, skąd takie coś wzięło się w mojej głowie. Powoli zaczęłam rozumieć, że nieszczęście, które mnie otacza sama na siebie sprowadziłam. Dostałam je na własne życzenie.
Cos mnie tknęło
Nie zmrużyłam oka tej nocy. Ledwo nastał ranek, a ja wykręciłam numer do byłego męża. Błagałam go, żeby podał mi adres Joasi. Prosiłam, przepraszałam i próbowałam przekonać, że się zmieniłam, że zrozumiałam. Uległ.
Mieszkała około 100 km od naszej wioski. Wpakowałam się w samochód i jeszcze tego samego dnia pędziłam w jej kierunku. Całą drogę zastanawiałam się, co powiedzieć, jak się wytłumaczyć, co zrobić, żeby mi wybaczyła. Miałam wrażenie, że trasa minęło mi w mgnieniu oka.
Stałam pod wskazanym adresem, dzwoniłam na dzwonek, ale nikt nie odpowiadał. Czekałam tam chyba z godzinę. W końcu z przeciwległego domu dobiegł mnie głos:
– Kogo pani szuka? Tu nikt nie mieszka – powiedziała staruszka.
– Jak to nie mieszka? Owszem, mieszka.
– Musiała pani pomylić ulice, ten dom stoi pusty jakoś od tygodnia. Dziewczyna z dzieckiem wcześniej tutaj mieszkała. Oj biedaczka straszna...
– Czyli wyprowadziła się? Wie pani może dokąd?
– Czyli pani nie wie? Pani Asia zmarła. Miała jakąś chorobę, nie pamiętam już teraz nazwy. Niby niegroźną, ale coś poszło nie po jej myśli. A taka była młodziutka...
Zamarłam. Moja córka nie żyje? Jak to możliwe?! Wróciłam do auta i zalałam się łzami. Moje dziecko... To wszystko moja wina, może gdybym przy niej była, to wszystko potoczyłoby się inaczej!
Wróciłam do domu
Poczucie winy wypełniały każdy kawałek mojego ciała. Nie miałam pojęcia, gdzie się podziać i co ze sobą zrobić. Płakałam i spałam na zmianę. Wszystko straciło dla mnie sens.
Latami leczyłam poczucie winy. Nadal mi się to nie udało. W każde święta jeździłam pod dom Joasi i na jej grób. Przynosiłam kwiaty, prezenty, dbałam o to, by zawsze znicz palił się na jej nagrobku. Tak żyłam przez 10 lat.
Gdy kolejny raz przybyłam na cmentarz, tym razem w dzień matki, zobaczyłam, że przy nagrobku córki, ktoś stoi. Dziewczyna, miała ciemne włosy i postura przypominała moją córkę. Czy ja śnię?
Podeszłam bliżej. Nie miałam już żadnych wątpliwości. To z pewnością była moja wnuczka. Podeszłam bliżej, a ta spojrzała na mnie spłoszona i powiedziała:
– Dzień dobry. Już uciekam, chciałam tylko zapalić mamie znicz z okazji jej święta. Nie będę pani przeszkadzała.
– Poczekaj, jak ci na imię?
– Kaśka, a czegoś pani potrzebuje? Jakoś pomóc? – zapytała zaciekawiona.
– Nie nie, ja tylko... nie wiem, jak to powiedzieć... – zawahałam się.
Wyjawiłam jej prawdę. Prawie całą prawdę. Powiedziałam, że jestem jej babcią, że to ja dbam o grób jej mamy i co tydzień przynoszę świeże kwiaty. Kasia początkowo wydawała się zbita z tropu. Nie wiedziała, co ma o tym myśleć, więc zaprosiłam ją na kawę.
Po długiej i rozczulającej rozmowie poczułam, jakby kamień spadł mi z serca. Odnalazłam w końcu swoja wnuczkę. Kasia była wspaniałomyślna. Uwierzyła mi we wszystko, co jej powiedziałam. Okazało się, że nie ma nikogo poza mną. Wymieniłyśmy się numerami i serdecznie zaprosiłam ją w rodzinne strony.
Nie wiem, jak potoczy się nasza relacja, ale wiem jedno. Córce pozwoliłam odejść i drugi raz nie popełnię tego błędu. Będę walczyć do końca moich dni.
Maria, 60 lat
Czytaj także:
„Mąż zrobił dziecko mojej koleżance, ale nie znienawidziłam go. Byłam mu wdzięczna, bo dzięki niemu zostałam matką”
„Pod moim oknem szalała sąsiadka z łopatą i nie dawała mi żyć. Oniemiałam, gdy zobaczyłam, co wykombinowała”
„Ojciec jak gumką do ścierania wymazał mi ze wspomnień mamę. Zrobił to, bo miał wiele na sumieniu”