Aneta rzuciła kryształowym kieliszkiem, a ten roztrzaskał się na kamiennej podłodze. Kawałki szkła, niektóre duże i wyglądające groźnie, inne drobne, ścieliły się po podłodze w niewiarygodnej ilości. To wszystko z jednego kieliszka?
Patrzyła na mnie bezradnie szeroko otwartymi, wielkimi oczami, które ostatnio robiły się coraz większe. Czy to może być złudzenie? A może to jej twarz tak wychudła? Nie wiem, nie potrafię tego ocenić, gdy widzę ją na co dzień. Tylko wciąż mam to wrażenie, że jej oczy rosną i rosną. Chyba nie czuła się na siłach, by pójść po odkurzacz albo wziąć do ręki miotłę.
To znak, że nadchodzi atak
Za chwilę wybuchnie płaczem i wybiegnie z kuchni, potem schowa się w swoim pokoju i nie będzie chciała ze mną rozmawiać. Będzie mazgaić się do rana, wstanie opuchnięta i półprzytomna, i znowu to ja będę winien wszystkim niepowodzeniom jutrzejszego dnia. A potem kolejnych dni, tygodni, miesięcy, lat.
– Kochanie, zostań tu, gdzie stoisz. Zaraz przyniosę odkurzacz i sprzątnę całe to szkło. Pokaleczysz się, jeśli po nim przejdziesz.
– Nie jestem już twoim „kochaniem”.
– Jesteś.
– Jak ja nienawidzę tej twojej obłudy, tego, jaki z ciebie miły gość, do rany przyłóż, po prostu plaster z balsamem łagodzącym rany. Pomyślałby kto!
– Anetko, daj spokój. Idę po odkurzacz. A ty się nie ruszaj. Dobrze? Chwilę to trwało, nim wyciągnąłem elektroluks ze schowka, wsadziłem rurę i znalazłem do niej właściwą końcówkę. Odkurzacz był ciężki, pewnie miał wypełniony worek i przez chwilę rozważałem myśl, by go wymienić. Zrezygnowałem – lepiej to zrobię, jak już ściągnę całe szkło.
Wróciłem do kuchni i zobaczyłem moją żonę we krwi. Uzbrojona w śmiercionośny przezroczysty okruch, śmiała się histerycznie i patrzyła na mnie wyzywająco.
– Widzisz, do czego doprowadziłeś? Życie mi już niemiłe.
– Aneta, opanuj się! Rzuciłem odkurzacz, doskoczyłem do niej, chwyciłem zakrwawioną rękę i wsadziłem pod kran. Po chwili tamowałem ranę. Jestem w tym dobry. W każdym razie doświadczony. Nie musiałem wzywać pogotowia.
– To jest emocjonalny szantaż, Aneta. Niczego nie osiągniemy, jeśli się będziesz zachowywać w ten sposób. Żadne z nas. Nigdy.
– Mnie już nie zależy na osiągnięciu czegokolwiek. Moje życie i tak się skończyło. Przez ciebie.
– To jest nieznośna babranina, gadanie małego dziecka. Nie mogę tego słuchać. Chodź, położysz się, tylko ostrożnie, błagam, wymijaj te szkła.
– Ani myślę. Chcę mieć je w stopach, chcę, by mi się dostały do krwioobiegu i dotarły do serca. Żeby ono skamieniało i zrobiło się nieczułe, zimne jak w tej baśni Andersena.
– Nie pleć bzdur.
– To nie są bzdury. Dlaczego nie możesz zrozumieć, że ja cierpię, tak bardzo cierpię. Jestem poraniona, poharatana. Te kawałki szkła już niczego gorszego nie zdziałają, nie muszę się ich bać.
– Powinnaś. Gdybyś dostała zakażenia, mogłabyś umrzeć od tego. Alternatywą jest życie, pomyśl, życie – z całym jego bogactwem i nieprzewidywalnością.
– O tak, już ty wiesz coś na temat jego „bogactwa” i „nieprzewidywalności”.
– Przestań. W porządku, przyznaję. Ale ty masz takie same szanse jak ja. Ty też możesz ułożyć sobie życie na nowo. Poznać kogoś, pokochać, zmienić wszystkie zasady, rzucić się głową w głęboką toń.
– Wiesz dobrze, że jedyne, na co mam ochotę, to rzucić się z okna, i nie w żadną toń, tylko w beton.
– Aneta, błagam cię! – No dobrze, już dobrze. Daj mi coś, żebym lepiej spała. Ta ręka cholernie boli. Pulsuje.
– Dam ci proszek przeciwbólowy.
– O tak, najlepiej na ból duszy.
Jeszcze raz dało się zażegnać kryzys
Przebrała się w piżamę, umyła zęby, grzecznie położyła się do łóżka. Pochyliłem się nad nią, jakby była moją pacjentką albo nawet małą córeczką, której nigdy nie miałem.
– Zaśniesz? Wyglądała zdrowo. Bardzo ładnie zresztą, pociągająco
– Chciałabym. Może mi się coś miłego przyśni? Coś z przeszłości? Jakieś wspólne wakacje na przykład, plaża, żółty piasek, błękitne niebo, granatowa woda… I będę znowu szczęśliwa. Nie wiedziałem już, co odpowiedzieć. Gardło mi się ścisnęło. Jak jej to wytłumaczyć, że ja też żałuję? Bardzo. Sam miewam czasem takie sny. Jesteśmy w nich razem i czujemy się dobrze, spokojnie, pewnie. Kochamy się. A potem się budzę i jednocześnie budzi się we mnie świadomość, że wszystko to należy już do przeszłości.
Z mojego powodu, bo pokochałem inną kobietę. Powodu, nie winy. Tu nie ma niczyjej winy. Po prostu tak się ułożyło. W każdym razie ja tak uważałem.
Lata później...
Siedziała w ogródku kawiarnianym i miała na głowie czerwony kapelusz. Nigdy wcześniej nie nosiła kapeluszy. Mawiała: „W kapeluszu pięknie, ale jeszcze piękniej bez niego”. Pamiętam do dziś. Stosy fantazyjnych nakryć głowy zalegały w jej szafie, na tym ich kariera jednak się kończyła. I oto… Rozmawiała przez telefon i nie widziała mnie, dzięki czemu miałem czas na zastanowienie. Mogłem zrobić unik, udać – nawet przed samym sobą – że jej nie zauważyłem, i polecieć dalej. Powinienem wracać do domu po pracy. A jednak podszedłem do stolika i pozwoliłem jej się zobaczyć. Uderzyło mnie zakłopotanie w jej twarzy. Niechęć.
– Wojtek!
– Miło, że pamiętasz moje imię.
– No wiesz, trudno by mi było zapomnieć.
Jej oczy nie były już wcale wielkie, trochę się schowały w tłuszczowej tkance, której przyrosło chyba w niejednym miejscu. Wyglądała czerstwo i zdrowo. Bardzo ładnie zresztą. Pociągająco.
– Mogę się przysiąść na chwilkę?
– Nie. Jestem tu umówiona. Wiesz, z mężczyzną.
– Nie zjem go.
– A jednak wolę, żebyś się nie przysiadał.
– Aneta, tak mi przykro…
– Mnie też, ale myślę, że nie mamy sobie już nic do powiedzenia.
– Naprawdę? Ja tam mam, wiele.
– A ja wolałabym pogrążyć się w dalszym zapominaniu ciebie. Jestem już na dalekim etapie, wiesz? To znaczy bliskim całkowitego zapomnienia.
– Ach tak.
– Mam gdzieś, że ci przykro.
Groteskowa sytuacja. Stałem tak, nie mając śmiałości usiąść wbrew jej życzeniu, a przecież rozmowa toczyła się. Sam sobie wydałem się uczniem wywołanym do odpowiedzi przez panią nauczycielkę, poza tym, że to ja sam siebie wywołałem. Nie musiałem z nią w ogóle rozmawiać. Poza tym, miałem świadomość, że za chwilę nadciągnie jakiś gość i zrobi się jeszcze bardziej idiotycznie.
– W takim razie przepraszam, już sobie idę. Ale stałem jak zahipnotyzowany. Nie mogłem przestać na nią patrzeć – taką pewną siebie i elegancką w swoim kapeluszu i dobranym do niego kolorze szminki. Kiedyś nie malowała ust. Te cztery lata odmieniły ją zupełnie.
– Więc na co czekasz? Idź wreszcie!
– Do widzenia, Aneta.
– Cześć!
Odczuwałem wielką ochotę, by zaczaić się gdzieś i zobaczyć faceta, na którego czekała. Jak by się przywitali? Jak ludzie spoufaleni czy wręcz przeciwnie? Co wydarzyło się w życiu mojej byłej żony, odkąd rozstaliśmy się na dobre, w bólu i rozpaczy? Aż do tej chwili nie chciałem tego wiedzieć. Miałem tak dosyć jej histerii, depresji i samobójczych prób, że gdy wreszcie się na dobre uwolniłem, wyparłem sam fakt istnienia tej kobiety. Niemożliwe? Możliwe.
Odpuściłem i poszedłem w swoją stronę. Nie było takiej szansy, by podejrzeć ją, samemu będąc niezauważonym. Czyli do domu. Jej życie już mnie nie powinno obchodzić. Niepotrzebnie w ogóle się do niej zbliżyłem.
Ruszyć coś w niej, tej tępej głupiej babie
Leżała na kanapie, jak zwykle z butelką czerwonego wina i kieliszkiem na podłodze. Gdy wszedłem, ledwie machnęła ręką, szedł od niej kwaśny zapach, pewnie już się solidnie napiła.
– Iwona, obiecałaś.
– Tak, tak – mruknęła – od przyszłego tygodnia.
– To jest już kolejny „przyszły tydzień”.
– Zobaczysz, ostatni.
To, co w istocie zobaczyłem, to zapuchnięta twarz, włosy w nieładzie, błędny wzrok. Niegdyś dla tej kobiety oszalałem. Zostawiłem kochającą żonę. Sprawiłem jej ból, wpędziłem w psychiczną chorobę.
– Może zrobimy jakąś kolację?
– Już jadłam.
– Co?
– Nie wiem, nieważne.
Nawet nie odwróciła wzroku od telewizora. Kolejny odcinek kolejnego serialu.
– Ale ja bym chciał, żebyśmy zjedli coś razem, jak mąż z żoną, jak rodzina. Też się napiję. Sięgnąłem po jej butelkę. Zmierzyła mnie wrogim spojrzeniem.
– Chcesz pić, trzeba było coś kupić.
– Spokojnie, Iwona, starczy mi jeden mały kieliszek. Nalałem sobie. Poczłapałem do kuchni i otworzyłem lodówkę. Pusta, jak zwykle, nie licząc jeszcze jednej flachy czerwonego. W zlewie kilka brudnych, zaschniętych talerzy. Przed oczami stanęła mi Aneta w czerwonym kapeluszu, jej usta starannie pomalowane, namiętne, wypukłe jak u dwudziestolatki.
Jej błyszczący wzrok oczekujący na kochanka.
– Iwona, ja mam już dosyć. Usiadłem na krześle przy stole. Tępo wpatrywałem się w ekran jak i ona, tyle że ja widziałem na nim moją Anetę.
– Czego masz dosyć?
– Takiego życia przed telewizorem, pustego i nudnego, twojego alkoholizmu, którego nie chcesz leczyć, a który wszystko psuje między nami. Przecież my już nawet ze sobą nie rozmawiamy.
– Nie jestem alkoholiczką.
– Jesteś.
– To tylko wino, w końcu nic takiego, wyluzuj wreszcie. Uważasz, że jestem nudna? Sam taki jesteś. Flak z olejem. Nie obwiniaj mnie za jakość naszego życia. Ty też za nią odpowiadasz.
– Nie obwiniam cię, po prostu… Chciałbym coś zmienić, dalej tak nie mogę.
– Więc zmieniaj, proszę bardzo. Droga wolna. Zimna apatia, szklany wzrok w szklanym świecie. Ruszyć coś w niej, tej tępej głupiej babie! Uniosłem w górę pusty już kieliszek i walnąłem nim o kamienną podłogę. Roztrzaskał się w drobny mak.
– Histeryk – uśmiechnęła się pogardliwie. Żadnego gestu. Chwilę jeszcze posiedziałem, a potem wstałem powoli i poszedłem po odkurzacz do schowka. Jakiś ostry okruch przebił kapeć i wbił mi się w stopę. A niech dojdzie do serca – pomyślałem zrezygnowany.
Czytaj więcej prawdziwych historii:
Wszystkie małżeństwa w mojej rodzinie się rozpadają. Boję się, że to klątwa
Przez pragnienie macierzyństwa, prawie zniszczyłam własne małżeństwo
Mój ojciec to zwykła szuja. Zostawił nas, a potem drugą rodzinę
Jestem chorobliwie zazdrosna o byłą mojego faceta. On mówi, że to tylko przyjaźń
Córki traktowały mnie jak służącą, a ja zaniedbałam przez to męża