„Uznacie mnie za okrutną morderczynię, ale rozważam aborcję, bo moje dziecko ma zespół Downa”

Kobieta w ciąży fot. Adobe Stock
Uznacie mnie za egoistkę, może za morderczynię… Ale czy pomożecie mi, jeśli nie dam rady zająć się swoim dzieckiem?
/ 18.06.2020 06:54
Kobieta w ciąży fot. Adobe Stock

Marcin chyba liczy na to, że ogarną mnie jakieś wątpliwości. Nic z tego. Kilka dni temu podjęłam decyzję i jej nie zmienię. Nie urodzę niepełnosprawnego dziecka. Niezależnie od tego, czy Marcin to zaakceptuje, czy nie.

Kiedy dowiedziałam się, że będę miała dziecko? Miesiąc temu. Poszłam do ginekologa, bo spóźniał mi się okres. Byłam pewna, że to kłopoty hormonalne. Przez myśl mi nie przeszło, że mogę być w ciąży, więc nawet testu nie zrobiłam. A on mnie zbadał i wypalił:

– Jest pani w ósmym tygodniu.

Nie mogłam w to uwierzyć. Tyle lat staraliśmy się z mężem o dziecko i nic nam z tego nie wychodziło… Dawno pogodziliśmy się już z tym, że będziemy żyć tylko we dwoje. A tu taka niespodzianka! Byliśmy trochę przestraszeni, bo w naszym wieku to się raczej już na wnuki czeka, ale jak ochłonęliśmy, to się ucieszyliśmy. Nasze marzenia o rodzicielstwie, choć bardzo późno, wreszcie miały się spełnić.

Zdecydowałam się zrobić badania prenatalne z rozsądku. Od początku chciałam być odpowiedzialną matką. Niedawno skończyłam 42 lata i doskonale wiedziałam, że ciąża w tym wieku to pewne ryzyko. Nie mogłabym spokojnie spać, gdybym ich nie zrobiła.

Po głowie kołatała mi się historia mojej najlepszej przyjaciółki. Też późno zaszła w ciążę i zdecydowała się na badania. Choć połowa rodziny straszyła ją ogniem piekielnym i przekonywała, że to ciężki grzech, a druga twierdziła, że wywołuje wilka z lasu, kusi złe licho.

Postawiła na swoim i całe szczęście. Okazało się, że jej córeczka ma poważną wadę serca. Lekarze wiedzieli, jak chore jest dziecko, i prowadząc poród, czekali już z salą operacyjną. Bez operacji zaraz po narodzinach malutka by nie przeżyła. A tak? Jest zdrowa, świetnie się rozwija. Chciałam, żeby i moje maleństwo miało w razie czego szansę na szybką pomoc.

Nie powiedziałam nikomu, że wybieram się na badania, nawet mężowi. Nie podejrzewałam co prawda, że zacznie protestować, ale na wszelki wypadek postanowiłam zachować to w tajemnicy. Znam go przecież doskonale i wiem, że zaraz poleciałby do mamusi.

Teściowa to w sumie dobra kobieta, ale trochę zacofana. Nie wiadomo, co by mu tam nakładła do głowy. Pomyślałam więc, że najpierw zrobię badania, a potem oznajmię mężowi, że z naszym dzieckiem wszystko w porządku. Nie wyobrażałam sobie, że mogłoby być inaczej.

Badania zrobiłam tydzień później, w prywatnej klinice. Nie miałam ochoty na nerwy i wojnę z „państwowymi” lekarzami, zasłaniającymi się klauzulą sumienia. Nie chciałam, żeby ktoś mnie poniżał, pouczał… Zapłaciłam i wszystko odbyło się bez problemów i komentarzy. Umówiłam się z lekarzem, że jak będą wyniki, to ktoś z rejestracji do mnie zadzwoni.

Telefon odezwał się po dwóch tygodniach. Szłam do kliniki w świetnym humorze. Nie miałam żadnych złych przeczuć, bo dlaczego miałabym mieć? W naszych rodzinach nie było chorób genetycznych, a poza tym świetnie się czułam, dbałam o siebie, dobrze się odżywiałam.

Pomyślałam więc, że to będzie krótka wizyta. Lekarz popatrzy na wyniki i z uśmiechem oświadczy, że płód rozwija się prawidłowo, nie ma żadnych wad. A ja odetchnę z ulgą.

Niestety, po wejściu do gabinetu od razu zorientowałam się, że coś jest nie tak. Lekarz wcale się nie uśmiechał. Wpatrywał się w leżące przed nim papiery, jakby bał się spojrzeć mi w oczy. Wreszcie podniósł wzrok i zaczął mówić o jakiejś trisomii 21.

Ostateczna decyzja i tak należy do mnie…

Nie rozumiałam, o co chodzi. Pierwszy raz w życiu słyszałam taką nazwę. Głupio zapytałam, czy to jest bardzo groźne, i czy da się leczyć. Dopiero wtedy powiedział, że moje dziecko będzie miało zespół Downa. I że jeśli chcę się czegoś więcej dowiedzieć o tej chorobie, to on oczywiście służy pomocą.

Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Poczułam, jakby cały świat walił mi się na głowę…
Nie pamiętam, czy o coś jeszcze pytałam ani jak wyszłam z gabinetu. Wiem tylko, że w pewnym momencie znalazłam się w parku otaczającym klinikę. Usiadłam na najbliższej ławce i próbowałam pozbierać myśli. Dziecko z zespołem Downa? Ale jak to? Dlaczego? Przecież badania miały tylko potwierdzić, że maluch będzie zdrowy! A tu taka potworna wiadomość!

Nagle przed oczami stanął mi obraz brzydkiego chłopca ze skośnymi, wąskimi oczami, krzykliwego, niegrzecznego, wyrzucającego z siebie jakieś niezrozumiałe słowa. I zmęczonej, przygarbionej, zbyt wcześnie postarzałej kobiety patrzącej na niego ze smutkiem i rezygnacją.

Ta kobieta miała moją twarz. Potwornie mnie to przeraziło. Nagle szczęście, jakim jest oczekiwanie na narodziny dziecka, zamieniło się we wściekłość. Nie chciałam być tą kobietą, nie chciałam takiego losu! Teraz musiałam tylko powiedzieć o tym Marcinowi.

Gdy wróciłam do domu, męża jeszcze nie było. Jak na złość musiał zostać w pracy, na jakimś ważnym zebraniu. I nie chciał się urwać. Gdy wreszcie się pojawił, ja byłam już strzępkiem nerwów. Nie zamierzałam go oszczędzać, bawić się w dyplomację.

– Nasze dziecko będzie miało zespół Downa – wypaliłam, gdy tylko przekroczył próg.
– Słucham?! – stanął jak wryty.
– Zespół Downa! – powtórzyłam głośniej.
– Skąd wiesz? To pewne? – wykrztusił.
– Pewne, zrobiłam badania – odparłam.
– Co zamierzasz? – patrzył przerażony.
– Usunę ciążę – odparłam.

Marcin aż podskoczył.
– To nie jest takie proste… – zaczął.
– Wiem doskonale – przerwałam mu. – Pojadę na Słowację, żeby nie wykłócać się w kraju.
– Nie o to mi chodzi… Ja chyba też mam coś do powiedzenia, prawda?
– Prawda. Więc słucham – warknęłam.
– No to oświadczam ci, że się nie zgadzam na aborcję! – krzyknął.
– Ach tak…
– Tak. I uważam, że powinniśmy najpierw to przemyśleć, rozważyć za i przeciw, dowiedzieć się czegoś o tej chorobie. Nie można podejmować tak ważnej decyzji pod wpływem chwili – mówił, patrząc mi prosto w oczy.
– Ale tu nie ma czasu na zastanawianie się. Trzeba się śpieszyć – zaprotestowałam.
– No to dajmy sobie chociaż tydzień  – upierał się. – A potem wrócimy do rozmowy. Może jeszcze zmienisz zdanie?
– Nie powiesz mi chyba, że marzysz o niepełnosprawnym dziecku! – zaatakowałam. – Będziemy zdani tylko na siebie, wiesz o tym, prawda?
– Może i tak. Mimo wszystko potrzebuję czasu. Nie chcę później żałować swojej decyzji. Ty pewnie też nie – zawiesił głos.
– Dobrze, ale nie wciągaj w to nikogo, zwłaszcza swojej matki  – postawiłam warunek. – Ona nie pozostawi nam wyboru.
– Nie powiem jej ani słowa, przysięgam. Tylko nie rób niczego beze mnie – błagał.
Obiecałam, że nie zrobię.

Od tamtej rozmowy minęły trzy dni. Nie wiem, co myśli ani co zamierza Marcin, bo zgodnie z umową nie wracamy na razie do tego tematu. Daliśmy sobie przecież tydzień. Widzę tylko, że jak oszalały przeszukuje internet, kontaktuje się z rodzicami dzieci z downem, dużo z nimi rozmawia. Ja też to zrobiłam… Tak jak chciał mój mąż, postanowiłam dowiedzieć się czegoś o chorobie i o tym, co nas czeka, gdybym jednak zdecydowała się urodzić.

Ileż dobrego nasłuchałam się o tych dzieciach! Że kochają bezwarunkowo, że dzięki ciężkiej pracy i determinacji opiekunów wiele z nich wyrasta na wspaniałych, samodzielnych ludzi. Chodzą do normalnych szkół, kończą studia, pracują. Wierzę, że to wszystko prawda, ale… Są też, niestety, takie, które zawsze będą wymagać opieki rodziców. Tylko że to na matki spada cały ciężar, bo tatusiowie muszą przecież pracować.

Rozmawiałam z kilkoma kobietami. Na lewo i prawo rozpowiadają na forach, że są szczęśliwe. Ale przyciśnięte do muru przyznały po cichu, że tłumią w sobie złość i żal, że mają dość, są na granicy wytrzymałości, bo chore dziecko to dla nich ogromny ciężar.

Nie chcę sprawdzać, gdzie leży moja granica. Nie jestem na to gotowa. Nie potrafię zrezygnować z dobrej pracy, dotychczasowego życia, po to, by do końca swoich dni opiekować się niepełnosprawnym dzieckiem. Może inne kobiety stać na takie poświęcenie i wysiłek, ale mnie nie. Mam 42 lata, mój mąż 46. Nie wiadomo, ile jeszcze pożyjemy, a bez nas…

Wiem, co myśli wiele z was. Że jestem nieczułą egoistką, że nie mam prawa zabijać nienarodzonego dziecka, że powinnam z pokorą przyjąć to, co zsyła mi Bóg. Jasne, łatwo pouczać, oceniać, nakazywać. Zwłaszcza jak stoi się z boku. Dlatego nie zamierzam oglądać się na innych. Już podjęłam decyzję i za cztery dni powiem o tym Marcinowi. 

Przeczytaj więcej prawdziwych historii:„Zakazany owoc najlepiej smakuje. Czy dlatego seks z narzeczonym przyjaciółki jest tak nieziemski?” - historia Izabeli „Był sporo starszy i miał żonę, ale zakochałam się bez pamięci. Teraz zostałam sama z brzuchem”„Związałam się z mężczyzną młodszym o 15 lat. Dopiero teraz wiem, że żyję. Wcześniej to była... wegetacja”

Redakcja poleca

REKLAMA