Nie mogłam mieć pretensji do córki, bo przecież poszła w moje ślady. W końcu ja także zaszłam w ciążę, gdy byłam bardzo młoda. Właściwie, nawet młodsza od niej – miałam wtedy dziewiętnaście lat. A ona skończyła już dwadzieścia jeden, kiedy się dowiedziała.
– O rany, to chyba dziedziczne… – westchnęłam zaraz po tym, gdy wyznała mi prawdę.
– Co? Ciąża? – zapytała.
– Nie, córeczko, głupota… – wyrwało mi się, a ona się wtedy rozpłakała.
Przytuliłam ją i starałam się stłumić w sobie złość. Pamiętałam przecież, jak zareagowała moja matka. Jaką urządziła mi awanturę. Nigdy nie zapomniałam tych wrzasków, pretensji i uczucia osamotnienia. Nie chciałam, żeby Justyna poczuła się tak samo. Walczyłam więc ze złymi emocjami.
Nie miałam innego wyjścia, jak pogodzić się z faktem, że Justyna będzie młodą mamą, i że dopóki nie skończy studiów, trzeba będzie jej pomagać. Będę musiała zajmować się dzieckiem razem z nią. No cóż, taki los… To nie był przecież koniec świata. Sama byłam przykładem na to, że wczesna ciąża wcale nie przekreśla planów na życie.
– A Jacek? – dopytywałam o jej chłopaka, ojca dziecka.
– Wie. Powiedziałam mu.
– I co?
– No nic, dobrze. Przecież wiesz, że się kochamy… Tylko trochę się wystraszył. Rodzicom jeszcze nie powiedział, ale niedługo to zrobi.
Ciąża córki nie była najweselszą wiadomością na świecie, ale wszystko wydawało się być pod kontrolą. Justyna była pełnoletnia, poukładana i od trzech lat miała chłopaka, który traktował związek z nią poważnie. Lubiliśmy go, bo był bardzo rozsądnym, młodym człowiekiem. Uznałam więc, że nie ma co załamywać rąk.
Grzegorza najwyraźniej dopadł kryzys wieku średniego
Zupełnie inaczej zareagował mój mąż. Jego emocje okazały się w tej całej sytuacji jednym z największych problemów. Emocje, których się w ogóle nie spodziewałam, a które miały związek z tym, że właśnie przekroczył czterdziestkę.
Bałam się, że będzie krzyczał na córkę i wkurzy się na jej chłopaka. Spodziewałam się potrząsania pięścią nad zaprzepaszczoną młodością i przekreślonymi szansami, ale nic takiego się nie wydarzyło. Gdy mu powiedziałam – bo córka sama się bała – usiadł na łóżku i ukrył twarz w dłoniach. Przez chwilę myślałam, że płacze, ale on tylko ciężko wzdychał. Nie odzywał się przez dobrą minutę, aż w końcu sama go szturchnęłam.
– Co jest, Grzesiek?
– Nic, nic…
– No jak nic? Odezwij się do mnie.
– Przecież mówię…
– Ale powiedz, co myślisz. Nie siedź tak… Martwisz się o pieniądze? Przecież damy sobie radę, nie jest źle…
– A tam pieniądze. – poderwał się z łóżka i poszedł do łazienki.
Siedziałam i czekałam na niego zdumiona. Nie miałam pojęcia, o co mu chodzi. Rzeczywiście, z pieniędzmi nie było kłopotu. Mąż pracował w bankowości od wielu lat i dobrze zarabiał. Ja też dokładałam swoją pensję, więc było nas stać na kolejne dziecko w rodzinie. Mimo to zareagował dramatycznie. Nigdy go takim nie widziałam. Grzegorz był silnym, zdecydowanym facetem, który stawiał czoła problemom po męsku – stanowczo, czasem nawet zbyt porywczo. A tym razem wyglądał na załamanego. Nie wiedziałam, co myśleć.
Co prawda od jakiegoś czasu chodził taki trochę smutniejszy, rozdrażniony, a czasem nieobecny, ale do tej pory nie robiłam z tego problemu. Uznałam, że ma słabszy okres w życiu. Teraz jednak naprawdę się zmartwiłam. Tym bardziej że jak już wyszedł z łazienki, twarz miał w kolorze szarego papieru.
– Co jest, Grzesiek?
– A nic, mam trochę stresów… – machnął ręką. – Trzeba z nią pogadać? – zapytał.
– Z kim?
– Z Justyną.
– Jeśli chcesz…
– Nie, jeśli nie muszę, to wolałbym nie. Kładę się. Muszę się przespać z tą myślą.
Na tym skończyła się nasza rozmowa. Rano mąż wstał, bez słowa ubrał się, ogolił i zszedł na dół, do kuchni. Tam podszedł do córki, przytulił ją i poszedł do pracy. Byłyśmy zdziwione i wystraszone. Żadnych pytań, żadnych pretensji, uwag… Postanowiłam, że wieczorem sama z nim porozmawiam.
Miałam nadzieję, że wróci z pracy w lepszym nastroju i będziemy gadali w trochę radośniejszej atmosferze. Ale się myliłam. Nie dość, że przyszedł później niż zwykle, to jeszcze czuć było od niego alkohol. Najpierw się zezłościłam, ale potem uznałam, że to nawet dobrze, bo łatwiej wyciągnę z niego prawdę. Dowiem się, dlaczego tak źle reaguje. Miałam rację. Wystarczyło jedno pytanie i się otworzył. Zapytałam go, czym aż tak się przejmuje, a on wtedy westchnął, wyciągnął piwo z lodówki i opadł na krzesło w kuchni.
– Jesteśmy już starzy…
– Co?
– Będziemy dziadkami…
Nie mogłam uwierzyć własnym uszom. On się użalał nad sobą. Zaczęłam się śmiać, ale to był błąd, bo się obraził. Wstał i poszedł do sypialni. Wiedziałam, że po alkoholu jest drażliwy, więc ruszyłam za nim, żeby załagodzić sprawę. Ostatnie, czego potrzebowaliśmy w tej sytuacji, to ciche dni między nami.
Nie lubił tracić kontroli nad sytuacją. Teraz sam się jej pozbawił
Leżał na łóżku i gapił się w sufit. Usiadłam obok, złapałam go za rękę i zaczęłam przekonywać, że dopiero co stuknęła nam czterdziestka i najlepsze dopiero przed nami. Ciągle jeszcze chciało mi się śmiać, bo to jego „będziemy dziadkami” zabrzmiało zabawnie. Ale on traktował sprawę poważnie. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że ciąża Justyny była tylko częścią jego ponurych rozważań na temat naszego życia.
– Wszystko, co najważniejsze, mamy już za sobą… – westchnął.
– Co masz na myśli?
– No dziecko, dom, praca. Wszystko załatwione, gotowe. Teraz wnuki będziemy tylko doglądać…
– I co z tego? Też fajnie.
– Ale to już żadne wyzwanie.
– Ja naprawdę nie rozumiem, o co ci chodzi? Justyna jest dzielna i koniecznie chce skończyć studia. Swojego przyszłego zięcia bardzo lubisz, a on cię szanuje. No i ją bardzo kocha. Więc w czym problem?
– W tym, że my już wszystko przeżyliśmy.
– Możesz sobie jeszcze zafundować wiele atrakcji w życiu.
– Jakich? Co ja mogę? Już nic. Będę siedział w tym cholernym banku do końca, aż mnie wypuszczą na emeryturę z kocykiem na kolanach. Kurczę, jak to zleciało. A tyle sobie człowiek obiecywał…
– Ale czego żałujesz? Że chciałeś zostać gitarzystą w zespole? – parsknęłam i chyba przesadziłam, bo spojrzał na mnie z żalem, wstał i poszedł się myć.
Odpuściłam. Pomyślałam, że wrócimy do tej rozmowy rano, jak wytrzeźwieje.
Nie było jednak więcej okazji. Wstaliśmy trochę za późno i już nie chciałam go zmuszać do tych dziwnych pogaduszek. Miałam też wrażenie, że wstydzi się wczorajszego wyznania. Ale przynajmniej wiedziałam, że mojego męża dopadł kryzys wieku średniego. Skąd? Poznałam po tych niejasnych żalach, niesprecyzowanych pragnieniach, chwiejnych nastrojach. Pewności nabrałam, gdy przez kolejne tygodnie, a nawet miesiące, Grzegorz mierzył się z codziennością z takim samym nastawieniem. Tylko już się nie skarżył. Znosił swoje nieszczęście w milczeniu.
Niestety zaczął też topić smutki w kieliszku. Coraz częściej chodził wstawiony. Lekki rausz utrzymywał przez cały niemal weekend, a w tygodniu popijał piwo po pracy. Rujnował swoje zdrowie, pogarszał humor i przysparzał nam zmartwień. Justyna była już w siódmym miesiącu, a ja miałam wrażenie, że ze wszystkimi problemami mierzę się sama. Bo Grzesiek ciążą się nie interesował. Czasem tylko zapytał córkę, czy wszystko okej i tyle.
Sytuacja była smutno-śmieszna. Smutna, bo mnie i córce było przykro przez jego zachowanie. A śmieszna, bo cały ten kryzys wieku średniego, objawiający się smutkiem i nadąsaniem, do złudzenia przypominał okres dorastania. Tyle że u dorosłego faceta był naprawdę groteskowy.
Na szczęście mąż się w końcu otrząsnął. A właściwie wyciągnęło go z tego dołka życie, na które się tak obraził. Wszystko zaczęło się pewnej nocy, kiedy Justyna dostała silnych bólów. Obudziłam Grześka i kazałam mu się ubierać, bo trzeba było jechać do szpitala. Zerwał się z łóżka. Był energiczny i zdecydowany, jak dawniej. Tylko przed drzwiami auta przypomniał sobie, że wieczorem wypił sporo piwa i nie powinien jeszcze prowadzić. To ja musiałam usiąść za kierownicą.
W szpitalu okazało się, że Justyna miała tylko niegroźne skurcze i nie musimy się martwić. Odetchnęliśmy z ulgą, ale mimo tego Grzesiek poważnie się zasępił. Po pierwsze fatalnie czuł się w roli pasażera, gdy ja wiozłam jego córkę na ostry dyżur. Zawsze lubił mieć kontrolę nad losem rodziny, co przejawiało się też koniecznością prowadzenia samochodu.
Na domiar złego lekarz w szpitalu poznał, że jest „wczorajszy” i obdarował go takim pogardliwym spojrzeniem, że gdyby Grzesiek był w formie, to skończyłoby się na rękoczynach. W drodze powrotnej mąż masował skronie i wcale się nie odzywał. Ale zobaczyłam w jego oczach zawziętość, której już dawno nie widziałam. Był zły. Ale nie na świat i życie, tylko na siebie.
Od tego czasu wziął się w garść i choć nie tryskał radością, to przynajmniej zmuszał się do zainteresowania tym, co dzieje się w domu. Całkiem odstawił też alkohol i zaczął biegać. Powoli wracał do siebie. W końcu stanął mocno na nogi. Ale to wcale nie poród był momentem kulminacyjnym w tym powrocie. Stało się nim pępkowe, które nasz zięć świętował razem z kolegami.
Mój mąż znowu poczuł się potrzebny. To go uratowało
Wiedzieliśmy, że na takiej imprezie nie wylewa się za kołnierz. Zdziwiliśmy się jednak, kiedy Jacek zadzwonił do męża o drugiej w nocy. Bełkotał, że nie wie, gdzie jest, że się zgubił. Musiał być bardzo pijany, bo w tej rozmowie telefonicznej wyznał też mężowi, że nie może znaleźć … telefonu. Trzeba go było ratować. Grzesiek cudem wydobył z niego, na jakiej ulicy stoi, a potem tam pojechał. W końcu byliśmy prawie rodziną, a Jacek swoich rodziców miał dwieście kilometrów stąd. Tylko my mogliśmy mu pomóc.
Kiedy Grzesiek przywiózł naszego „zaginionego” zięcia do domu, chłopak był w opłakanym stanie. Rzadko pił i dlatego tak się załatwił. Położyliśmy go spać i poszliśmy do łóżka.
– Siedział pod knajpą, w której się bawili. Tylko mu się wydawało, że się zgubił – powiedział Grzesiek.
– A koledzy?
– Zostawili go, bo powiedział, że zadzwoni po taksówkę.
– To dlaczego nie zadzwonił?
– Nie miał pieniędzy, a nie chciał się im przyznać. Rachunek w barze też musiałem za niego zapłacić.
– Ale chyba nie musimy się o niego martwić? No wiesz, że taki pijany?
– Daj spokój. Nie pamiętasz mnie za młodu? Jak do szpitala do ciebie przyszedłem? Ledwie żyłem…
Grzesiek uśmiechnął się na tamto wspomnienie. – Wiesz co? Dobrze było za niego zapłacić. Strasznie mi dziękował. W samochodzie przyznał, że bardzo się boi. Pytał, czy mu ze wszystkim pomogę.
– Pomożesz…? – zapytałam.
Grzesiek pojął, że wracamy do rozmowy o jego niedawnych nastrojach.
– Wiesz, ja chyba w końcu zrozumiałem wszystko. Dopiero teraz dotarło do mnie, że nie chodzi o to, co mnie czeka. Tylko o to, jak mogę pomóc tym, którzy mnie potrzebują. I to jest cholernie przyjemne uczucie, że mam takie możliwości.
– Tym bardziej, że jest komu.
– Jest, jest. Mam wnuka i chyba też poniekąd zyskałem syna – uśmiechnął się. – No i muszę cię uprzedzić, że potrzebujących będzie przybywać. Jacek wybełkotał w samochodzie, że chce mieć trójkę dzieci. A może i czwórkę, jak da radę.
Uśmialiśmy się oboje. W końcu odetchnęłam z ulgą. Ale muszę przyznać, że nie rozumiem facetów. Niby tacy mądrzy, a podstawowe prawdy do nich nie docierają. Żeby dopiero po czterdziestce odkryć, że żyje się dla innych, a nie dla siebie?
Więcej listów do redakcji:„Mąż wszystko zawdzięczał mnie. To ja go wychowałam i ukształtowałam, a on odszedł do jakiegoś tłumoka…”„Seks za pieniądze to nie zdrada. To jest odreagowanie - czynność fizjologiczna. Zdrada to jest z kochanką”„Moja żona miała romans z kobietą. Według niej to nie była zdrada, bo nie poszła do łóżka z innym facetem”