Pochodzę z „puszystej” rodziny, w której nadwagę usprawiedliwiano zawsze „takimi genami”. Tak, wiem, że geny faktycznie grają ogromną rolę w tym, czy mamy za dużo ciała, czy nie. Ale większą rolę ma właściwe odżywianie, którego w moim życiu zabrakło.
Zdaniem moich bliskich słodycze są przywilejem dzieciństwa. Słodzono mi wszystko w myśl zasady, że cukier krzepi. Wychowywała mnie bowiem głównie babcia, kochana kobieta, ale prosta i niewykształcona. Pamiętam, że karmiła mnie w zasadzie na okrągło racuchami sowicie posypanymi cukrem pudrem, zupą „nic”, czyli kakaową z bezą i innymi pysznościami. Rodzice się w to nie wtrącali, zapracowani i szczęśliwi, że ich dziecko ma tak doskonałą opiekę.
Nic więc dziwnego, że rosłam jak na drożdżach i zawsze wyglądałam na sporo starszą, niż byłam w rzeczywistości. Wszyscy się tym zachwycali, łącznie ze mną, dopóki nie poszłam do szkoły. Tam dzieci dość szybko uświadomiły mi, że nie jestem duża, lecz zwyczajnie gruba. Zaczęło mi to przeszkadzać, choć jeszcze nie umiałam nic z tym zrobić.
Dramat rozpoczął się w okresie dojrzewania, kiedy dodatkowo nabrałam bardziej kobiecych kształtów, a poza tym zaczęło mi zależeć na tym, aby podobać się chłopcom. Dość szybko zdałam sobie jednak sprawę z tego, że oni nie traktują mnie jako obiektu swoich westchnień i nie mam szans na to, aby się mną zainteresowali inaczej niż jako osobą, z której bezkarnie mogą szydzić. Ku uciesze dziewczyn, które im się podobały.
Pod koniec podstawówki zaczęłam walkę ze swoją nadwagą. Początkowo strasznie głupią, bo polegającą głównie na tym, że się po kryjomu głodziłam. Mogłam to robić, bo babcia była już wtedy dość schorowana i nie dawała rady mnie obsługiwać tak jak dawnej, podając mi posiłki pod sam nos i pilnując, czy zjadam wszystko co do ostatniej łyżeczki. Dlatego tylko udawałam, że zjadam.
Doszło do tego, że potrafiłam przeżyć dzień na jednej herbacie, a to w połączeniu z faktem, że rosłam i dojrzewałam, zaowocowało coraz gorszym samopoczuciem i omdleniami. Do tego doszło rozregulowanie hormonów, z którym nie mogłam dać sobie rady przez następne kilka lat, kiedy to na przemian tyłam i chudłam. Moja waga skakała nawet o 30 kg i tak naprawdę dopiero poznanie już po maturze mojego obecnego męża zaowocowało tym, że zaakceptowałam siebie. A kiedy już to się stało, okazało się, że jestem w stanie także zadbać o racjonale odżywianie. Od lat jestem na diecie polegającej przede wszystkim na rozsądku. Nie stronię od słodyczy, lecz zamiast zjeść miskę lodów, zjadam jedną kulkę. I tego chcę nauczyć swoje dziecko.
Razem z Arturem uznaliśmy, że Krzyś nie może uważać, że słodycze są jakąś nagrodą za dobre zachowanie. I najlepiej, by poznał ich smak jak najpóźniej. Jeśli bowiem nie będzie go znał, to nie będzie za nim tęsknił. Niestety, o ile nasza najbliższa rodzina i znajomi zrozumieli naszą postawę i ją szanują, to największe problemy mamy z obcymi ludźmi. Kiedy idę z synkiem do parku, aby pobawił się z innymi dziećmi, nie ma dnia, aby któraś z babć mi się nie dziwiła, że nie pozwalam częstować go słodyczami. Oczywiście, jestem przez to złą matką, bo przecież „to tylko żelki, sam soczek!”. Miałabym to w nosie, ale moje dziecko, niestety, słyszy te komentarze. I już wkrótce pewnie zacznie się zastanawiać, kto ma rację i dlaczego te panie mówią takie rzeczy o jego mamie. A kiedy pójdzie do przedszkola?
Już się dowiadywałam w naszym osiedlowym przedszkolu, jak to może być. Usłyszałam, że skoro moje dziecko nie ma diety zdrowotnej ułożonej przez lekarza, to nikt nie będzie specjalnie dla niego gotował.
– Pani wie, co by tu się działo, gdybyśmy pozwolili rodzicom układać indywidualny jadłospis dla swoich dzieci? – padło pytanie z ust dyrektorki.
No cóż, nie stać nas na prywatną placówkę ani na nianię. Od września Krzyś idzie więc do normalnego przedszkola, gdzie będzie miał styczność z różnymi dziećmi, także jedzącymi słodycze w nadmiarze. Czy uda się nam utrzymać go w przekonaniu, że Kinder Bueno to żadne wielkie szczęście? Boję się, że nie.
To okropne, że tak wielu ludzi traktuje wyrażenie „słodkie dzieciństwo” dosłownie. Uważają oni, że dzieci mają prawo do słodyczy. Nie potrafią zrozumieć, iż mój trzyletni Krzyś nie jada cukierków i batoników. A jeśli zna ich smak, to tylko dzięki takim „ratownikom” jak oni. Bywają bowiem dorośli, którzy usiłują wcisnąć mojemu dziecku słodycze za moimi plecami i jeszcze uważają to za swoją dobrze spełnioną misję. To chore!
Więcej listów do redakcji:„Słyszałam za placami czekolada, odmieniec... Wychowywali mnie dziadkowie, bo nawet matka się mnie wstydziła”„Byłam ofiarą przemocy, ale nie potrafię się do tego przyznać. Matka zniszczyła mi życie”„Urodziłam chorego syna, a mąż odszedł do innej kobiety, żeby zacząć wszystko od nowa”