Ogromna i... wspaniała. Zawsze wiedziałam, że jest niezwykła, ale rzeczywistość przerosła moje wyobrażenia. Stoję u stóp wieży Eiffla, zadzieram głowę, chłonę ten widok z zachwytem i na chwilę zapominam o bożym świecie. Jestem w Paryżu! Marzyłam o tym, odkąd pamiętam i oto jestem. Ja, zahukana, nieśmiała, zawsze przepraszająca, że żyję dojrzała kobieta, matka dwójki dzieci, spakowałam walizkę i z dnia na dzień postanowiłam: Jadę! Teraz albo nigdy.
– To istne szaleństwo - przekonywała mnie z uporem matka. Jedziesz w ciemno, do obcego, nieznanego ci kraju. I po co?! Uwierz mi, szukasz wiatru w polu. To się nie może udać…
– Mamo, daj spokój – przerwałam.
– Zrozum, że ja już postanowiłam. Jeśli teraz tego nie zrobię, to już nigdy się nie zdecyduję. „I już zawsze będę tylko tęsknić” – dodałam w myślach. Chcę go poznać, chcę spojrzeć mu w oczy i zadać to jedno pytanie, na które szukam odpowiedzi od dziecka. Tylko jedno. Chcę odnaleźć swoją tożsamość, odzyskać spokój i pocieszyć tę małą, opuszczoną dziewczynkę, która cały czas jest we mnie. Tak dużo i tak niewiele...
Po latach odważyłam się szukać ojca
Kiedy zdecydowałam się na ten krok wszystkie miejsca na loty do Marsylii na najbliższy tydzień były już zabukowane. A ja nie mogłam czekać. Wiedziałam, że jeśli teraz odpuszczę, nie wykorzystam tego impulsu, który pcha mnie do działania, to stracę odwagę i... coś bardzo ważnego. Znalazłam wolne miejsce w autobusie do Paryża na następny dzień. Zawsze to już będzie Francja. Stamtąd łatwiej dojadę na południe.
Kiedy po prawie dwóch dniach koszmarnej jazdy dotarłam w końcu bladym świtem na dworzec Paris Lion okazało się, że jest strajk kolejarzy. Tłumy ludzi koczowały na peronach. Zanim się jednak zorientowałam, o co chodzi, minęło trochę czasu. Wszystko przez tę nieznajomość języków. Znałam trzy francuskie słówka na krzyż, trochę dukałam po angielsku, po rosyjsku może bym się dogadała, bo miałam go w szkole podstawowej i liceum, ale to przecież zupełnie nie ten kierunek. A mówiła babcia, żeby się uczyć... W końcu jednak wiedziałam wszystko: kursują tylko superszybkie pociągi dalekobieżne TGV. Najbliższy do Marsylii jedzie za cztery godziny. Powinnam wysiąść w Avignon. O Boże, czy ja sobie dam radę? Wykupiłam bilet (drogi, jak diabli) i postanowiłam, skoro już jestem w Paryżu, zobaczyć na własne oczy wieżę Eiffela. No i jestem tu... Zadzieram głowę i czuję się taka mała i taka bezradna. Jak kiedyś... Jak zawsze, odkąd pamiętam.
Powracające wspomnienia
Dzieciństwo spędziłam z dziadkami na wsi. Zawsze czułam ich ogromną miłość i poświęcenie. Babcia raz w tygodniu piekła w wielkim piecu z suśnią, na której zawsze wylegiwał się kot Pysiek, pyszny, pachnący chleb. Smarowała potem ten chleb świeżutkim masłem i polewała miodem.
– Jedz Milusiu, jedz, kochanie, będziesz dużą dziewczynką i każdemu dasz radę – uśmiechała się dobrotliwie. To ona czytała mi bajki do snu, to na jej piersiach łkałam wiele razy, gdy wpadałam z podwórka, goniona wyzwiskami dzieciaków: Odmieniec! Dziwak! Czekolada!
– Nie jesteś żadnym odmieńcem – ocierała dziecięce łzy rąbkiem fartucha. Zazdroszczą ci, że jesteś taka mądra, piękna i tyle. Zawsze wtedy dziadek, a był krewkim mężczyzną, wybiegał przed dom i wygrażał rozwrzeszczanej wiejskiej dzieciarni. Ale ja czułam, że te dzieci mają rację. Że naprawdę jestem inna, że nie pasuję do tej wsi, do tego podwórka, do niczego tutaj nie pasuję. Z lustra spoglądała na mnie mała śniada dziewczynka, o wielkich czarnych oczach, z włosami jak heban.
Żadne dziecko we wsi nie było takie jak ja. I do żadnego na szkolne wywiadówki nie przychodziła babcia, tylko tata albo mama. Moja przyjeżdżała dwa razy do roku. Śliczna, pachnąca, z długimi do pasa, jasnymi jak len włosami. Przywoziła jakieś łakocie, przytulała i jechała z powrotem do tego swego dużego miasta. Liczyłam dni do jej kolejnego przyjazdu i modliłam się, by chciała pobyć ze mną dłużej. Bo choć bardzo kochałam dziadków, to mamy brakowało mi jak nikogo na świecie.
Aż pewnego dnia wyszła za mąż. Przepłakałam całe przyjęcie weselne w jakimś kącie. Przeczuwałam, że mamę, która tak naprawdę nigdy nie była tylko dla mnie, tracę na zawsze. I rzeczywiście, kiedy potem przyjeżdżała ze swoim mężem, który wyraźnie mnie nie lubił, nie była już taka sama. Urodziła mu dwójkę dzieci. Boże, jak ja im zazdrościłam, że mają mamę na co dzień. Czułam, że nie mogę się z nimi równać. Oboje mieli jasną cerę i włosy – zupełnie jak ona i już tylko przez to wydawali mi się o niebo lepsi. Ale małżeństwo mamy nie było szczęśliwe. Zawsze, gdy przyjeżdżała z mężem i moim przyrodnim rodzeństwem na wieś, przynajmniej raz musieli się pokłócić. Nieraz słyszałam jak babcia narzekała – Nie ma to moje dziecko szczęścia w miłości, oj, nie ma.
No, nareszcie jadę... Czy kiedykolwiek mogłam marzyć w tej swojej wiosce, że będę jechała takim kosmicznym pociągiem? Naprzeciwko rozlokował się młody mężczyzna z małą dziewczynką. Co chwila szczebiotała do niego po francusku, a on, śmiejąc się, przytulał ją.
– Papa – tylko to jedno słowo rozumiałam. Tata...
Tata. Raz jeden, kiedy jeszcze byłam bardzo mała, spytałam o niego babcię. Nie żyje – wyraźnie chciała zamknąć temat jak najszybciej. Ale wtedy mi to wystarczyło. Gdy miałam 16 lat całkiem przypadkiem wyszło na jaw, że to nieprawda (kochana babcia, widocznie chciała mi oszczędzić kolejnych cierpień). A dowiedziałam się tego od mamy, kiedy zapytałam ją o swoje dziwne imię. Mam na imię Dżamila, chociaż dziadkowie, a za nimi wszyscy we wsi wołali na mnie Mila albo Milka.
- Dżamila po arabsku oznacza „piękna” – powiedziała mama – To twój ojciec kazał cię tak nazwać. Gdybym wiedziała, że nigdy nie wróci, nie obdarowałabym cię takim dziwnym imieniem.
– Jak to „nie wróci”? – zawołałam ze zdziwieniem – To on żyje?! Kim jest? Gdzie mieszka? Powiedz mi coś więcej! Ale matka bardzo była niezadowolona z takiego rozwoju naszej rozmowy. Jeszcze wyciągnęłam z niej, że tata jest Algierczykiem i ma na imię Amal, ale nic więcej nie chciała powiedzieć. Twierdziła, że nie wie, gdzie teraz może być. Może w Algierii, może we Francji, a może jeszcze gdzieś indziej.
Jednak już sama informacja, że tam w dalekim świecie mam ojca, obudziła we mnie tęsknotę za nim. Jak wygląda? Czy jestem do niego podobna? Czy o mnie myśli? Dlaczego mnie zostawił? To ostatnie pytanie nurtowało mnie najbardziej.
Mała z tatusiem z naprzeciwka zaczynają się zbierać. Chyba dojeżdżamy. Tylko dokąd?
Daleko od tamtych czasów i coraz bliżej spotkania
– Avignon? – uśmiecham się niepewnie do francuskiego tatusia. On coś mówi, ale oczywiście po francusku, więc nic nie rozumiem. W końcu dociera do mnie, że to jednak Avignon.
– Hotel? – rzucam już pewniej. W końcu to międzynarodowe słowo, powinien zrozumieć. Dzięki Bogu, chyba zrozumiał. Kiwa ręką, żebym szła razem z nimi. Idę więc, w duchu klnąc, na czym świat stoi, że nie nauczyłam się porządnie żadnego obcego języka. No nie nauczyłam się, bo też i kto miał mi w tej wsi na końcu świata powiedzieć, że warto? Zapisać na lekcje, przypilnować. Dziadkowie dbali, żebym głodna nie chodziła, była czysto ubrana i czuła się przez nich kochana. Skończyłam na trójkach zawodówkę gastronomiczną w pobliskim miasteczku i myślałam z zadowoleniem, że zostanę kucharką, a może nawet kelnerką. I wtedy odeszli dziadkowie. Jedno po drugim, najpierw dziadek, potem babcia. Myślałam, że i ja umrę z rozpaczy. Zostałam na świecie sama, samiuteńka. A przynajmniej tak się czułam.
– To może się do nas przeprowadzisz – zaproponowała z ociąganiem mama – Pójdziesz do liceum wieczorowego i może zrobisz jeszcze maturę.
No tak, przyrodnie rodzeństwo kształciło się przykładnie. Nie to, co ja. Młodsza, Kasia chodziła do prywatnego gimnazjum, a jej starszy brat, Mirek, zaczynał właśnie pierwszą klasę w renomowanym liceum. Chyba się mnie wstydzili. Mąż mamy też ledwo mnie tolerował. Czułam się tam okropnie.
W dzień dojeżdżałam autobusem do pracy w restauracji (rzeczywiście zostałam kelnerką), a w weekendy chodziłam do wieczorowego liceum. Byłam bardzo ładną dziewczyną, więc adoratorów miałam na pęczki. Jak najszybciej chciałam uciec z nieprzyjaznego mi domu. Przyjęłam więc oświadczyny pierwszego chłopaka, do którego poczułam coś więcej niż sympatię. Miałam szczęście, że to był Leszek. Miłość przyszła później. Przed narodzinami naszej córeczki zdążyłam zdać maturę. Awansowałam na kierownika sali, a dwa lata później urodził się nasz synek.
Miłość moich rodziców
Mały miał roczek, kiedy zdarzył się ten wypadek. Mama jechała samochodem, zarzuciło ja na wirażu. Cudem uszła z życiem. W szpitalu przeszła operację, leżała jeszcze potem dwa miesiące. Nie opuszczałam jej na krok...
– Wiem, masz do nie żal, że nie było mnie nigdy przy tobie – powiedziała pewnego dnia, kiedy już wróciła do domu – I może będziesz miała jeszcze większy, ale czuję, że muszę ci to powiedzieć.
Podeszła zdecydowanym krokiem do szafy i z przepastnej szuflady wyjęła tekturową teczkę. Były w niej listy, karty pocztowe i zdjęcia... Na jednym z nich przystojny, smagły chłopak obejmuje moją młodą wtedy, śliczną mamę. Na innym całuje jej wyraźnie zaokrąglony brzuch. Mój nieznany ojciec... „Chłopakowi, daj na imię Amal. Jeśli będzie córka, nazwij ją Dżamila” – pisał ładną polszczyzną. I jeszcze na kolejnej kartce: „Kocham cię, mój kwiat, moje szczęście, mon amour”.
– Byłam młoda i głupia – zaczęła opowieść matka – Tamtego lata do pobliskiego PGR-u przyjechali na praktyki studenci rolniczej uczelni. Amal, Algierczyk był z nich najprzystojniejszy. Opowiadał o rodzinie, braciach i siostrach, pięknie mówił o miłości. Zakochałam się z wzajemnością. Tak mi się przynajmniej wydawało. Spotykaliśmy się nawet, kiedy praktyki się skończyły i wrócił do akademika. Rodzice go znali, przyjeżdżał nieraz, pomagał w sianokosach, żniwach. Szczególnie ojciec bardzo go polubił. Nawet, kiedy zaszłam w ciążę, obyło się bez większych awantur. Amal się oświadczył i został przyjęty. Właśnie kończył ostatni rok nauki i musiał wracać do swego kraju, ale obiecał, że jak tylko zbierze dokumenty potrzebne do ślubu, natychmiast wróci. Przysłał jeszcze parę czułych listów
z Algierii. Potem było długie milczenie.
Ludzie we wsi plotkowali na potęgę. Mama stała się ich pośmiewiskiem. Ostatni list adresowany z Avignon we Francji przyszedł przed samym rozwiązaniem. „Wybacz, nie mogę inaczej. Zawsze będę cię kochał…” pisał Amal. Kiedy się urodziłam, mama oddała mnie, swój „wstyd” na wychowanie rodzicom, a sama wyjechała do dużego miasta układać sobie życie bez zbędnego balastu. Po tej rozmowie z matką, przez miesiąc chodziłam jak otumaniona, czytając na okrągło listy ojca, wpatrując się w jego twarz na zdjęciach. Dał mi imię, kochał mamę. A mnie? Czy mnie kochał? Dlaczego odszedł? Dlaczego nie wrócił? Dlaczego mnie zostawił?
– Jedź do tego Avignonu, nie męcz się tak – powiedział któregoś dnia mój kochany mąż – Nie martw się o dzieci, zajmę się nimi. Matka była przeciwna, ale ja już postanowiłam – jadę. Zameldowałam się w małym hoteliku, który wskazał mi uczynny Francuz i pędem pobiegłam pod adres widniejący na ostatniej kartce. Mama miała rację, nie mieszkał tam żaden Amal. Rozbeczałam się jak małe dziecko. Co ja teraz zrobię, gdzie mam szukać ojca? Jak? Wyczerpana płaczem leżałam na hotelowym łóżku, kiedy rozległo się pukanie.
– Proszę pani, czy mogę wejść? – usłyszałam polski język. Okazało się, że to pokojówka, Polka, pracująca w tym hotelu od roku, przyszła ze mną, rodaczką, zamienić parę słów. Widziała, że jestem zapłakana, więc opowiedziałam jej całą historię od początku.
– Wiem, co zrobimy! – wykrzyknęła nagle – Mój chłopak, Francuz, pracuje jako dziennikarz w miejscowej gazecie Avignon Actualité. Opowie mu pani tę historię, a on napisze o niej w gazecie. Jeśli pani ojciec mieszka w Avignon, na pewno ten artykuł do niego dotrze.
„A jeśli nie mieszka?” – przemknęło mi przez myśl, ale zaraz ją odgoniłam.
Udało się szybciej niż myślałam
Dwa dni później na pierwszej stronie gazety krzyczał nagłówek po francusku: „Tatusiu, odezwij się!” I dalej historia miłości Amala i Ewy, mojej matki, ich zdjęcia, moje zdjęcie. Nie spodziewałam się wielkiego odzewu, a już na pewno nie tego, co miało się zdarzyć.
Już po paru godzinach do redakcji zgłosił się mój ojciec. Dziennikarz umówił nas w jego domu. Szłam z bijącym sercem. Całą noc układałam sobie scenariusz tego spotkania – co powiem, jak się zachowam, ale kiedy do niego doszło, wszystkie plany wzięły w łeb. Czego się spodziewałam? Prawdę mówiąc byłam przygotowana na różne scenariusze – od przywitania chłodnego, po bardzo entuzjastyczne. Ale tego, co się wydarzyło zupełnie się nie spodziewałam.
Zobaczyłam starszego pana, który ze łzami w oczach podszedł do mnie, otworzył ramiona i wyszeptał najczystszą polszczyzną.
– Dżamila. Wiedziałem, jak cię nazwać. Jesteś piękna, córko.
Długo przytulałam się do ojca, wytęsknionego, wyczekanego, odnalezionego tak szybko i tak łatwo. Potem poznałam całą jego rodzinę: żonę, dwóch synów i dwie córki. Przyszła też dalsza rodzina – ciotki i wujkowie. Amal sprowadził wszystkich z Algierii rok po przyjeździe z Polski (oprócz oczywiście dzieci, które jeszcze się nie urodziły). Także Fatimę, żonę. Znał ją jeszcze przed przyjazdem do Polski. Rodzina uradziła, że ożeni się właśnie z nią. Na początku patrzyła na mnie spod oka. Za to dzieci ojca przyjęły mnie serdecznie. I choć w czasie tego pierwszego spotkania nie mogliśmy porozmawiać, czułam, że są mi przychylni. Ojciec, podobnie jak mama, nie znalazł szczęścia w małżeństwie. Nigdy nikomu nie wspomniał słowem, że w dalekim kraju miało się urodzić jego pierworodne dziecko. Wreszcie mogłam mu zadać pytanie, które mnie nurtowało.
Trudne pytanie
– Dlaczego mnie, tato, zostawiłeś? Dlaczego nigdy nie dążyłeś do tego, by mnie poznać?
Nie odpowiedział mi na to pytanie wprost. Tłumaczył się zawile sprawami rodzinnymi, odległością.
– Wiele razy o was myślałem. Wyobrażałem sobie, jak wyglądasz, że jesteś podobna do mnie – mówił – Chcę, żebyś wiedziała jedno. Bardzo kochałem twoją matkę, ale losy się tak dziwnie plotą...
Nagle okazało się, że odpowiedzi na te wszystkie pytania wcale nie są dla mnie najważniejsza. Najważniejsze było, że zdecydowałam się iść za swoim marzeniem z dzieciństwa, że pokonałam barierę nieśmiałości, że odważyłam się zrobić coś, o co się wcześniej nawet nie podejrzewałam.
Największą przeszkodą w czasie tego pierwszego pobytu było dla mnie to, że nie mogłam się z rodziną ojca bezpośrednio porozumieć. Kiedy więc wróciłam wreszcie do domu, obdarowana prezentami, z miejsca zapisałam się na kurs francuskiego. Wkuwałam słówka w każdej wolnej chwili. Potem zapisałam się na drugi kurs, bardzo intensywny, w Instytucie Francuskim. Kiedy rok później po raz kolejny odwiedziłam francuską rodzinę, mogłam już w miarę swobodnie z nimi rozmawiać. Ciotka Zafira, siostra taty, która była pracownikiem naukowym, załatwiła mi stypendium w Marsylii. W międzyczasie zrobiłam kurs pilotów wycieczek zagranicznych.
Tak więc decyzja o odszukaniu ojca, zmieniała całe moje życie. A jej konsekwencja – znajomość języka francuskiego, otworzyła przede mną perspektywy, o jakich wcześniej nie śniłam. Zmieniłam pracę, zwiedziłam kawał świata, spełniając swoje marzenia o dalekich podróżach. Stałam się silną, pewna siebie kobietą.
Moje dzieci poznały w końcu dziadka, przyrodnie rodzeństwo też przyjechało na zaproszenie do Polski. Przebaczyłam obojgu rodzicom i bardzo chciałam, żeby się spotkali, ale nigdy do tego spotkania nie doszło. Cóż, widać ich czas minął. Nie potrafili, tak jak ja, w odpowiednim momencie rzucić wszystkiego i pójść za swoją tęsknotą.
Więcej historii czytelniczek:„Mój mąż nie rozumiał, że zajmowanie się dzieckiem to harówka. Zostawiłam go samego z synem na tydzień”„Nie powiedziałem żonie, że mam dziecko z inną kobietą. To była głupia wpadka. Przespałem się z nią tylko kilka razy”„Kocham brata jak mężczyznę. To brudna i mroczna miłość... kazirodcza. Czuję wstręt do samej siebie!”