Całe życie marzyłam o dużej rodzinie, jak większość jedynaków. Męczyłam się w samotności. Zazdrościłam rówieśnikom tego, że mogą spać z rodzeństwem w jednym pokoju, bawić się do późnej nocy, zwierzać z sekretów. Wyobrażałam sobie, że mam siostrę mniej więcej w moim wieku oraz sporo starszego brata. Niestety, rodzice mieli inną wizję rodziny.
Mama jest lekarką. Moje dzieciństwo i wczesną młodość wypełniały mi jej wyjazdy doszkalające. Nigdy nie miała dość. Najpierw specjalizacja, później doktorat, kolejna specjalizacja i tak w nieskończoność. Zatem nie tylko nie miałam rodzeństwa, ale i rzadko widziałam w domu mamę.
Ojciec też nie angażował się w sprawy rodzinne. Kiedy byłam jeszcze w przedszkolu, podobno namawiał mamę na drugie dziecko. Tak mówiła mi później babcia. Ale na stanowcze „nie”, które słyszał setki razy, odpowiedział w końcu totalnym zobojętnieniem. Ojciec jest plastykiem. Całe życie uczył rzeźbiarstwa w liceum plastycznym. Po godzinach, zamiast wracać do domu i zająć się mną, wolał siedzieć w swojej pracowni i tworzyć. Pewnie w ten sposób odreagowywał niezbyt udane małżeństwo.
Od razu dogadaliśmy się w sprawie modelu rodziny
Oboje chcieliśmy tego samego: trójki dzieci. Radek jest prawnikiem, ustaliliśmy więc, że to on będzie robił karierę i zarabiał na dom. Ja byłam gotowa poświęcić się dla rodziny, choć z mojego punktu widzenia właściwie to nie było żadne poświęcenie. Mama zupełnie nie rozumiała mojego pomysłu na życie.
– Jak możesz po takich studiach zostać kurą domową? – spytała z pogardą, gdy powiedziałam jej o swoich planach.
– Skończyłaś filologię francuską, powinnaś wyjechać do Paryża, nawiązać kontakt z jakąś placówką kulturalną, przecież zawsze interesowała cię sztuka. Wolisz siedzieć w domu, mieszać w garach i zmieniać pieluchy? Pewnie zaraz roztyjesz się jak większość takich Matek Polek.
Nie przejmowałam się tym, co mówi mama. Na jej surowe oceny byłam już uodporniona. Cieszyłam się, że oboje z ojcem przynajmniej zaakceptowali Radka. Lubili go za to, że jest ambitny, a jednocześnie ma dobre serce i z czułością się mną opiekuje.
Rok po ślubie zaczęliśmy starać się o dziecko. Zawsze byłam zdrowa jak ryba, nigdy na nic poważnego nie chorowałam, miesiączki miałam regularne jak w zegarku. Byłam pewna, że najpóźniej za dwa, trzy miesiące będę w ciąży, ale tak się nie stało. Gdy minął rok, zgłosiliśmy się z Radkiem do lekarza. Przebadali nas oboje. Nie znaleźli żadnych istotnych powodów, które uniemożliwiałyby nam zostanie rodzicami. Jeździliśmy od kliniki do kliniki. W końcu okazało się, że powinnam zrobić zabieg udrożnienia jajowodów. Zrobiłam, ale nie pomogło. Zdecydowaliśmy się więc na inseminację. Też bez powodzenia. Byłam już tym wszystkim zmęczona, wpadłam w depresję.
Nagle cały nasz plan na życie legł w gruzach. Czułam się winna. Wbiłam sobie do głowy, że nie jestem pełnowartościową kobietą, że widocznie takie rzeczy reguluje natura, a ja po prostu byłabym złą matką. Gdyby nie Radek, skończyłabym pewnie w szpitalu psychiatrycznym.
W końcu lekarze zasugerowali nam próbę in vitro. Nie byłam do tego przekonana. Ale skoro to miała być ostatnia deska ratunku. Nigdy nie przeżyłam większego rozczarowania, gdy kilka tygodni później jak zawsze pojawiła się u mnie miesiączka.
– To koniec – rzuciłam zapłakana do męża. – Więcej się nie godzę na żadne zabiegi. Trudno, nie będziemy mieli dzieci.
O adopcji zaczęliśmy rozmawiać dopiero po roku
Ja od kilku miesięcy pracowałam w biurze tłumaczeń, zweryfikowaliśmy nasze plany. Udawaliśmy, że cieszy nas zmiana sterów na karierę. Będziemy teraz zarabiać, dokształcać się i podróżować. W końcu Radek odważył się to przerwać.
– Przecież możemy być rodzicami – powiedział któregoś wieczoru przy kolacji. – Jeśli udałoby się nam zaadoptować niemowlaka, to prawie tak jak byśmy mieli własne dziecko. Przejdziemy z nim wszystkie etapy rodzicielstwa. Będziesz wspaniałą matką, zobaczysz.
Po pierwszej wizycie w ośrodku adopcyjnym próbowałam wybadać, jak na ten pomysł zareagowaliby moi rodzice.
– Koleżanka z pracy i jej mąż zaadoptowali pięcioletniego chłopca – rzuciłam mimochodem podczas rodzinnego obiadu, na który zaprosiła nas mama.
– Ciekawe, czy trafił im się potomek narkomanki, czy prostytutki – mama odpaliła od razu jak z karabinu maszynowego.– Żeby tylko wam taki głupi pomysł nie strzelił do głowy. Dziecko z adopcji to po prostu obcy człowiek. Najczęściej potomek jakiejś patologii. Nigdy nie zaakceptowałabym takiego wnuczka.
– No bo w sumie to przecież nie rodzina – dopowiedział znad talerza tata. – Wy się lepiej zajmijcie pracą. A wolny czas niech wam wypełnią przyjaciele i rozrywki.
Nie podejmowaliśmy więcej tego tematu. Rodzice Radka nie wiedzieli o naszych planach. Od lat mieszkają w Holandii, Radek nie ma z nimi bliskiego kontaktu.
Robiliśmy swoje. Chodziliśmy na spotkania do ośrodka adopcyjnego. Przeszliśmy serię badań psychologicznych. Nasi przyjaciele wytypowani jako świadkowie też byli pytani, czy nadajemy się na rodziców. W końcu dostaliśmy decyzję: mogliśmy zostać rodzicami adopcyjnymi. Chcieliśmy zaadoptować niemowlę.
O takie dzieci jest najtrudniej. Zwykle w domach dziecka i pogotowiach opiekuńczych jest najwięcej kilkulatków, których rodzice zrzekli się lub zostali pozbawieni praw rodzicielskich. Powiedzieliśmy, że możemy zaczekać. Nawet kilka lat, jeśli będzie trzeba.
Nie potrafiłam odmówić sobie tych wszystkich czynności, które matka wykonuje przy kilkumiesięcznym maluszku. Po prawie 3 latach zaproponowano nam adopcję Zosi. Miała dwa tygodnie, gdy zadzwonili do nas z ośrodka. Matka zrzekła się praw rodzicielskich zaraz po urodzeniu dziewczynki, ale wszystkie procedury miały trwać jeszcze co najmniej dwa, trzy miesiące.
Postanowiliśmy z Radkiem, że trzeba działać natychmiast. Mieliśmy to już zresztą doskonale przemyślane i zaplanowane. Wiedzieliśmy, że innego wyjścia nie ma, inaczej moi rodzice będą nas dręczyć do końca życia. Powiedziałam mamie, że Radkowi zaproponowano dwuletni projekt w centrali jego kancelarii. Zgodził się, bo to dla niego ogromna szansa na poważny awans. Dlatego wyprowadzamy się do Nowego Jorku. Mama szalała ze szczęścia.
– Kochanie, to świetna okazja również dla ciebie – ekscytowała się. – Nie dość, że finansowo wejdziecie na wyższy poziom, to i ty znajdziesz tam ciekawą pracę.
Przez prawie 2 lata okłamywaliśmy rodziców
Nigdzie nie wyjechaliśmy. Dwa tygodnie po rozmowie z mamą napisałam jej, że jestem w ciąży. Nie była tym aż tak podekscytowana jak wieścią, że mam mieszkać w USA, ale chyba się cieszyła.
– Gdybyś była na miejscu, załatwiłabym ci najlepszego lekarza prowadzącego, mojego kolegę z kliniki – powiedziała.
Wysyłaliśmy rodzicom zdjęcia z USG mojej koleżanki, zmieniliśmy tylko dane na obrazie. Robiłam sobie fotki z wypchanym brzuchem i wysyłałam je rodzicom. Mama nie miała pojęcia, że nadal mieszkamy w Warszawie.
Tylko teraz jest z nami Zosia. Pierwszy raz zobaczyli wnuczkę, gdy miała 3 lata. Na szczęście Zosia jest drobnym dzieckiem, więc udało nam się wmówić rodzicom, że ma niewiele ponad dwa. Powiedzieliśmy im też, że urodziłam wcześniaka, już w siódmym miesiącu.
Mama bardzo się zmieniła. Przestała ciągle mówić o pracy, a ostatnio zaproponowała, że może odejdzie już na emeryturę. Ojciec też okazuje małej więcej zainteresowania niż mnie, gdy byłam w jej wieku. Najwyraźniej rodzicielskie uczucia wyzwoliły się w nich dopiero przy następnym pokoleniu. Nasza tajemnica pewnie kiedyś wyjdzie na jaw, ale mam nadzieję, że na tyle późno, by moi rodzice zdążyli się zżyć z wnuczką. I nie potrafili nagle przestać jej kochać.
Czytaj także:„Mam 3 fakultety, znam 2 języki i pracuję... w mięsnym. Dlaczego? W życiu podjęłam wiele błędnych decyzji”„Miałem w domu skarb, a połaszczyłem się na odpustowe pozłotki. Wypchany portfel działał jak lep na łase na kasę kobiety”„Byłem lepszą nianią niż niejedna kobieta, a i tak syn miał wątpliwości. Wychowałem go samotnie, wiem, co to poświęcenie”