„Mam 3 fakultety, znam 2 języki i pracuję... w mięsnym. Dlaczego? W życiu podjęłam wiele błędnych decyzji”

Kobieta, która pracuje w mięsnym fot. Adobe Stock, santypan
„Może was to zdziwi, ale niczego nie żałuję. Nawet kiedy przez osiem godzin trafiam na klientki, które tłumaczą swoim dzieciom, że >>jak się nie będą uczyły, to będą kiełbasy kroiły jak ta pani<<, nie otwieram buzi. Nie wolno mi rozmawiać z klientami. Co najwyżej o wędlinach”.
/ 20.05.2022 09:30
Kobieta, która pracuje w mięsnym fot. Adobe Stock, santypan

– Poproszę trzydzieści deka tej szynki na... Nie, nie tej, przecież chyba pani widzi, jakie ona ma dziury! Każdy głupi wie, że oni do niej wodę wstrzykują... Tamtej... Nie no, nie wytrzymam z tą dziewczyną! Czy pani pojęcia nie ma, co ludziom wciska! Ale jasne, co ja będę o pojęciu mówić! Uczyć się nie chciało, to teraz nadaje się pani tylko do krojenia szynek! – klientka prychnęła pogardliwie, po czym obrażona skierowała się w stronę działu samoobsługowego.

Zacisnęłam zęby. Kiedyś może bym jej coś odpowiedziała... I to tak, że aż by jej w pięty poszło. Ale teraz nie mogłam sobie pozwolić na naganę od kierowniczki zmiany. Już i tak miałam najgorsze godziny w całym zespole! Jeśli straciłabym teraz pracę, nie wiem, co bym zrobiła...

A przecież mogłam tej paniusi odpowiedzieć jednym zdaniem – i to, co gorsza, prawdziwym. Że co jak co, ale wykształcenia to mi akurat nie brakuje. Bo prawda jest taka, że ukończyłam trzy fakultety. Nie żartuję. Do tego znam angielski i francuski. Tylko co z tego, skoro i tak pracuję w mięsnym? Tak mi się życie ułożyło...

Odkąd pamiętam, słyszałam od rodziców: „Ucz się, ucz, bo nauka to potęgi klucz”. Oczywiście, miałam okres buntu młodzieńczego, kiedy lekceważyłam szkołę, ale to trwało bardzo krótko.

Uczyłam się, bo chciałam być kimś

Maturę zdałam z niezłymi wynikami, dostałam się na wymarzone studia – kulturoznawstwo. Miałam nadzieję pracować potem w domu kultury, uczyć młodzież, rozwijać swoją pasję i kreatywność...

Wiadomo, wszyscy na moim roku mieli takie plany. Po pięciu latach, z tego co wiem, większość wyjechała zagranicę. Ci, którzy byli bardziej przebojowi albo studiowali dwa fakultety zaczepili się „w czymś innym”. W wyuczonym zawodzie nikt z moich znajomych nigdy nie pracował.

Ja jednak się tym nie przejmowałam. Mieszkałam (i nadal mieszkam) w dużym mieście. Takim, o którym w telewizji mówią, że „jest jednym z najprężniej rozwijających się ośrodków w naszym kraju”. Byłam pełna pasji! Ponoć atrakcyjna, co kobiecie czasem pomaga w zdobyciu pracy.

Facet zgarniał na tym kupę kasy. A ja? Nic!

Z początku miałam dużo optymizmu. Chodziłam od drzwi do drzwi, od jednego domu kultury do drugiego, od szkoły do muzeum. Wszędzie słyszałam:

– Pani jest taka młoda, ładna, sympatyczna – oddzwonimy.

Nie muszę dodawać, że telefon nigdy nie dzwonił. No – prawie nigdy.

Z dwóch miejsc się odezwali, tyle że nie chodziło o „prawdziwą pracę” tylko o bezpłatne praktyki. Odniosłam się do tego pomysłu z naprawdę sporym entuzjazmem. Wiadomo, po studiach nie miałam żadnego doświadczenia, musiałam gdzieś je zdobyć.

Dojeżdżałam półtorej godziny w jedną stronę, wydawałam fortunę na bilety – ale prowadziłam te swoje zajęcia z grupą, tak zwanej, trudnej młodzieży.

Dzieciaki na zajęciach zajmowały się wszystkim tylko nie sztuką, z którą chciałam ich zapoznać. Ale ja byłam pełna ideałów. Czułam się trochę tak, jakbym miała do spełnienia ważną dziejową misję. I to chyba było widać, bo lubili mnie tam.

Tylko że ja przestałam lubić to zajęcie, kiedy dowiedziałam się, że organizator moich zajęć od każdego słuchacza dostaje około czterdziestu złotych za godzinę. A ja nie miałam z tego złamanego grosza, co nagle wydało mi się bardzo niesprawiedliwe. Nawet nie zwracali kosztów dojazdu!

W końcu podjęłam trudną decyzję – kończę z tym. Gdyby obiecali, że któregoś dnia zatrudnią mnie tam na normalną umowę, zostałabym. Ale oni najwyraźniej nie mieli takiego zamiaru. Po mnie przyszła kolejna pełna pasji absolwentka, po niej następna. I tak w kółko. Dobry biznes.

Zaczęłam chodzić po szkołach. Chciałam uczyć plastyki, techniki, sztuki. Wszędzie słyszałam, że chętnie, ale nie mam uprawnień pedagogicznych. Pożyczyłam więc od rodziców kilka tysięcy złotych i zapisałam się na studia podyplomowe, tym razem dające mi uprawnienia do pracy w szkole. Skończyłam je po dwóch latach. Z wyróżnieniem! W nagrodę dostałam książkę o przedsiębiorczości w oświacie.

Studia zajmowały mi sporo czasu, dlatego w trakcie mieszkałam u rodziców, żeby nie wydawać na stancję. Nie szukałam w tamtym okresie żadnej pracy. Wydawało mi się, że to nie ma sensu – przecież za chwilę miałam zostać panią nauczycielką ze stałą pensją i perspektywami awansu.

Po ukończeniu studiów ruszyłam na podbój szkół w moim mieście. I co? I nic! Teraz nie słyszałam już wprawdzie: „brak pani odpowiednich kwalifikacji”, tylko: „mamy niż, coraz mniej uczniów, tniemy godziny”.

Efekt był jednak ten sam – nie miałam pracy. Co gorsza, rodzice zaczęli kręcić nosem, że mam prawie trzydziestkę na karku, a wciąż siedzę im na głowie. Ba! Nawet nie założyłam rodziny... Nie było żadnego męża, dzieci.

Niby spotykałam się z pewnym mężczyzną, ale to nic poważnego. Naprawdę, moja sytuacja nie wyglądała ciekawie. Musiałam odzyskać kontrolę nad swoim życiem. Postanowiłam zrobić prawo jazdy.

Nagle zaczęło mi się bowiem wydawać, że moje problemy z pracą związane są z tym, że nie jestem wystarczająco mobilna. Hasło: „własny samochód” dość często pojawia się przecież w ofertach pracy. Zrobiłam więc prawko, oczywiście nie bez problemów. Pieniądze na kurs znowu pożyczyłam od rodziny. I... Tak, zgadliście. Nic się nie zmieniło.

Codziennie czułam się jak zawodowa oszustka

Nie myślcie, że siedziałam wszystkie te miesiące z założonymi rękami. Wysyłałam setki życiorysów, byłam nawet zaproszona na kilka rozmów kwalifikacyjnych, poszłam na kurs finansowany ze środków Urzędu Pracy – wszystko na darmo.

Jedyna praca, jaką wówczas dostałam, to „sprzedawanie powierzchni reklamowej” w pewnym portalu internetowym. Praca ta, mimo szumnej nazwy, była niczym innym, jak pospolitą akwizycją przez telefon.

Dzwoniłam do potencjalnego klienta i nie zważając na jego protesty, a nierzadko i przekleństwa pod moim adresem, usiłowałam namówić go na wydanie ciężkich pieniędzy za to, że jego logo pojawi się na stronach mojej firmy.

Ponieważ firma była mocno niszowa, doskonale zdawałam sobie sprawę, że klienci nie odniosą z tytułu zamówienia takiej reklamy żadnych wymiernych korzyści. Dlatego każdego dnia czułam się w tej pracy jak zawodowa oszustka!

Doszło do tego, że nie mogłam rano spojrzeć na siebie w lustrze. Może dlatego nie przykładałam się zbytnio do roboty. Nie miałam w związku z tym oszałamiających wyników i po dwóch miesiącach kierownictwo firmy zdecydowało się ze mną pożegnać. Wróciłam do punktu wyjścia.

I wtedy mój facet oznajmił mi:

– Jesteśmy już ze sobą trzy lata, ale ja nie widzę przed nami perspektyw. Nie tutaj. Wyjeżdżam do Londynu.

To był dla mnie ostateczny cios

Co mogłam jednak powiedzieć? Oboje, mimo skończonych trzydziestu lat, mieszkaliśmy u rodziców. Nie mieliśmy stałej pracy, ani szansy na jakikolwiek kredyt, czy zastrzyk gotówki od rodziny. Na cokolwiek, co pozwoliłoby nam stanąć na nogi.

W tej sytuacji po prostu pomogłam Patrykowi się spakować i odwiozłam go na lotnisko. Autobusem, oczywiście... A sama zaczęłam imać się różnych dorywczych zajęć. Najpierw zostałam nianią. Szybko okazało się jednak, że opieka nad dwójką nieznośnych i rozwydrzonych szkrabów za trochę ponad 800 złotych miesięcznie mnie przerasta.

Potem stanęłam z gitarą na ulicy, ale nie pośpiewałam nawet piętnastu minut, kiedy miły pan przebrany za mumię wytłumaczył mi, że muszę poszukać sobie innej pracy, bo cała ulica podzielona jest na rewiry, a ja właśnie weszłam na jego teren.

Później zatrudniłam się jako kelnerka, licząc na osławione napiwki od cudzoziemców. Niestety, zamiast nich czekała mnie na koniec miesiąca przykra niespodzianka. Właściciel knajpy postanowił bowiem nie wypłacić nam pensji.

Pracowałam też na kasie w supermarkecie, jako kontrolerka biletów w tramwajach, a nawet pomocnik szatniarki w teatrze i modelka dla studentów na jednej z uczelni artystycznych. Wszystkie te zajęcia przynosiły niewielką gotówkę i nie dawały szans na nawiązanie dalszej współpracy.

Nie układa mi się, bo nie mówię po francusku

Jak łatwo się domyśleć, wkrótce rozpadł się mój wieloletni, choć niezbyt poważny związek z Patrykiem. Kiedy wyjeżdżał do Anglii, obiecał, że będzie pisał, dzwonił i jak tylko zarobi trochę grosza, wróci.

Jednak już trzy miesiące po przyjeździe do Londynu zakochał się w pewnej Angielce i zatrudnił się w piekarni jej ojca. Jak mi pisał: „Pana Boga za nogi złapał” i jest „bajecznie szczęśliwy”! Litościwie nie odpisałam na jego mejla, bo moja odpowiedź musiałaby się roić od wulgaryzmów!

Kiedy Patryk mnie rzucił, zakochałam się we Francuzie. Miał na imię Blaise. Jakaż ja byłam nim oczarowana! Chodziliśmy do drogich restauracji, czasami dostawałam od niego drobne prezenty, które później, w trudniejszych czasach, sprzedałam na aukcjach internetowych.

Blaise traktował mnie jak księżniczkę, nigdy jednak nie interesował się moją sytuacją zawodową. Może dlatego, że mimo skończonych trzydziestu lat wyglądam bardzo młodo, więc pewnie myślał, że nadal studiuję. Rozmawialiśmy po angielsku, ale jego znajomość tego języka nie była zbyt dobra, co nie ułatwiało porozumienia.

Po paru miesiącach między mną a Francuzem zaczęło się coś psuć. „Wszystko dlatego, że nie mówię po francusku!” – pomyślałam wtedy i... zapisałam się na kolejne studia podyplomowe!

Kiedy je skończyłam, po półtora roku, Blaise mnie zostawił. Pewnego dnia stwierdził po prostu, że coś w nim wygasło i wraca do domu. A ja zostałam z nowym dyplomem, który, jak łatwo się domyślić, nie otwierał przede mną żadnych nowych drzwi.

Tym razem poddałam się dużo szybciej. Po dwóch miesiącach pukania do szkół językowych i firm współpracujących z Francją wróciłam do swoich poprzednich zajęć. Znowu był sklep, tym razem z odzieżą, zgodziłam się też sprzątać w nocy pewien biurowiec, co przynosiło mi dość pewny i regularny dochód, i z czego byłam całkiem zadowolona...

Straciłam ambicje. Dlatego, kiedy zobaczyłam to ogłoszenie na sklepie mięsnym, dwa kroki od mojego domu, długo się nie zastanawiałam.

– Jestem zainteresowana pracą u państwa – wypaliłam od drzwi do kierowniczki. – Przychodzę w sprawie ogłoszenia.

Tak jak wielu innych pracodawców była zdziwiona, kiedy pokazałam jej życiorys.

– Trzy fakultety i zamierza pani kroić karkówkę? – spytała podejrzliwie.

Na szczęście, udało mi się ją przekonać, że zawsze marzyłam właśnie o pracy w sklepie. I to koniecznie mięsnym. Uznała, że się nadaję. I tak od trzech miesięcy znowu mam stałą pracę. W sumie jestem zadowolona. Po raz pierwszy od dawna mam umowę na czas nieokreślony.

Mam płatne urlopy. Koleżanki z innych sklepów mówią, że to bardzo korzystne warunki, i że chętnie by się ze mną zamieniły. Ale ja nie zamierzam zwolnić dla nich miejsca. Bo już wiem, że o pracę nie jest łatwo.

Zazdrościłyby jeszcze... A przecież nie ma czego!

Gdyby pewnego dnia do sklepu zawitał jakiś znajomy z uczelni i spytał, co ja tu
u licha robię, powiedziałabym mu prawdę – że przez wiele lat nie mogłam znaleźć pracy, więc po prostu wzięłam, co było.

Myślę, że zrozumieliby mnie. Oni też nie są specjalistami od kulturoznawstwa... Może was to zdziwi, ale niczego nie żałuję. Nawet kiedy przez osiem godzin trafiam na klientki, które tłumaczą swoim dzieciom, że „jak się nie będą uczyły, to będą kiełbasy kroiły jak ta pani”, nie otwieram buzi. Nie wolno mi rozmawiać z klientami. Co najwyżej o wędlinach.

A że jestem trochę mądrzejsza od swoich koleżanek z pracy? Tak na co dzień naprawdę tego nie widać. Przecież to one doradzają mi, jak ukroić duży kawałek szynki tak, żeby ani skrawek się nie zmarnował, i jak zachęcić ludzi do kupna tej, a nie innej golonki!

Za to mnie zdobyta na trzech fakultetach wiedza przydała się tylko raz – kiedy dziewczyny w sklepie rozwiązywały krzyżówkę. Podałam im wtedy kilka haseł i usłyszałam:

– No no, my tak właśnie czułyśmy, że ty jesteś taka „cicha woda”.

Nic się jednak na te słowa nie odezwałam. Bo co będę gadać? Jeszcze sobie pomyślą, że się wymądrzam. Albo, co gorsza, będą mi tego mojego wykształcenia zazdrościć. A przecież nie ma czego...

Czytaj także:
„Malwina jest starsza o 7 lat i ma dziecko. Zakochałem się bez pamięci, ale nie wróżą nam świetlanej przyszłości”
„Zaszłam w ciążę i jestem kłębkiem nerwów. Syn na wieść, że będzie miał malutką siostrę, zaczął zachowywać się karygodnie”
„Każdy mężczyzna miał dla mnie twarz ojca, który bił mamę. Obiecałam sobie, że nigdy się nie zakocham”

Redakcja poleca

REKLAMA