„Uciekłam z domu, by odnaleźć biologicznych rodziców. Prawda okazała się jakimś koszmarem”

Bezdomny w kryzysie życiowym fot. Adobe Stock
Adopcyjni rodzice dali mi nie tylko ciepły dom, dużo miłości, piękny pokój i najdroższe zabawki. Zmienili nawet imię - z Agnieszki stałam się Zuzią. Ale potem wszystko zaczęło się psuć...
/ 12.03.2021 10:43
Bezdomny w kryzysie życiowym fot. Adobe Stock

Nie mam za wesołych wspomnień z wczesnego dzieciństwa. Choć teraz, jak oglądam niektóre programy w telewizji, to myślę, że i tak miałam szczęście. Nikt mnie nie bił, nie upokarzał... Ale i nikt nie przytulał. Rosłam, jak wiele innych dzieci z domu dziecka, w przekonaniu, że jestem kimś gorszym, że nikt się o mnie w przyszłości nie zatroszczy i że do wszystkiego muszę dojść sama.

Rodzice patrzą na ciebie z góry...

A to moje „wszystko” to też nie były wygórowane marzenia – oczywiście wielka miłość i dzieci, co najmniej dwójeczka. Reszta się nie liczyła. Planowałam skończyć zawodówkę spożywczą i pracować na kasie w sklepie. Mało ambitne marzenia, prawda?

Teraz tak o tym myślę, bo wtedy to było normalne. Wszystkie moje starsze koleżanki, które już wyszły z „bidula”, tak żyły, i wszystkie – jak mi się wydawało – były szczęśliwe. Tym bardziej że ja nie miałam co liczyć na szczęśliwy zbieg okoliczności i cudem odnalezionych rodziców.

Miałam chyba z pięć lat, kiedy jedna z ciotek, a więc naszych opiekunek, starsza już kobieta i surowa, powiedziała, że rodzice nigdy po mnie nie przyjdą, bo „Bozia zabrała ich do nieba”. Był duży samochód, duża wichura i duża prędkość. Jakoś tak mi to wytłumaczyła.

– Rodzice patrzą teraz na ciebie z góry – powiedziała przy tym. – Żyj tak, aby zawsze mogli być z ciebie dumni.

Wierzyłam, że moi rodzice nie żyją

Teraz myślę, że zrobiła to z litości. Może zobaczyła, że pod powłoką twardej dziewczyny z „bidula” kryje się wrażliwiec, który co noc płacze w poduszkę i liczy na to, że pewnego dnia los się odwróci i rodzice ją stąd zabiorą? A może po prostu była mądrą kobietą i wiedziała, że odbierając mi złudną nadzieję, da siłę do dalszego życia?

W każdym razie, odkąd dowiedziałam się, że moi rodzice zginęli w wypadku, było mi jakoś łatwiej… Nie musiałam już na nich czekać. Wiedziałam, że gdzieś tam są, bardzo mnie kochali, na pewno mnie nie porzucili i kiedyś się spotkamy. To były prawdziwe powody do radości w tej smutnej rzeczywistości początku lat siedemdziesiątych, które chyba tylko teraz, na filmach o hipisach, wyglądają barwnie.

Może też to, że nie czekałam na rodziców, sprawiło, iż w pewien sposób zaadaptowałam się do nowych warunków i nie nabrałam tego spojrzenia wiernego psa, po którym można rozpoznać dzieci z „bidula”. Tego żałosnego skamlania we wzroku: „Zabierz mnie i kochaj, zrobię dla ciebie wszystko”, skierowanego w stronę każdej dorosłej osoby, która przekracza próg domu dziecka. Może właśnie dlatego, że tego spojrzenia w oczach nie miałam, zainteresowali się mną ci ludzie.

Widziałam, że już od kilku tygodni przychodzą do domu. Miałam sześć lat, niewinną buzię aniołka i duże, niebieskie oczy. No i byłam zdrowa, i nienachalna.

A oni nie chcieli dziecka żebrzącego o miłość. Ona, ta kobieta, którą później miałam nazywać mamą, panicznie bała się obciążeń z wczesnego dzieciństwa. Była psychologiem, naczytała się mądrych książek i bała się, że nie poradzi sobie z dzieckiem „skażonym” chorobą sierocą. Ja wydawałam się taka radosna, taka pogodzona z losem… Podobno zakochała się we mnie od pierwszego wejrzenia.

U niego, człowieka, którego później miałam nazywać „tatą”, to rodzenie się uczucia trwało chyba dłużej. Nigdy jednak nie dał mi odczuć, że to była jej decyzja – przeciwnie, z tych pierwszych dni to właśnie jego pamiętam, jak nosi mnie na rękach, a ja wczepiam się w jego gęstą, brązową brodę i słyszę tubalny śmiech.

Ktoś mnie w końcu jednak pokochał

Kiedyś mieli dwójkę dzieci, ale obciążone nieuleczalną chorobą genetyczną zmarły zaraz po urodzeniu. Więcej się nie starali i zdecydowali się wziąć dziecko z „bidula”. Niestety, procedura adopcyjna, dopiero wiele lat później miałam się dowiedzieć dlaczego, ciągnęła się prawie dwa lata i zanim zamieszkałam w domu swoich nowych rodziców, zaczęłam już chodzić do szkoły i ze słodkiego pączuszka przeobraziłam się w wyrośniętą panienkę. W końcu jednak z szarego „bidula” przeniosłam się do domu pełnego miłości.

Od razu zaczęłam do swoich nowych rodziców mówić „mamo”, „tato”. Od razu też zostałam otoczona miłością, jaką dostaje tylko bardzo wyczekiwane dziecko. Nie było zabaweczki, która byłaby za trudna do zdobycia dla Zuzi. W „bidulu” byłam Agnieszką, ale wraz z przeprowadzką do rodziców dostałam nie tylko nowy pokoik, tak zachwycający, że pamiętam go do tej pory, ale i nowe imię. Zostałam Zuzią.

Nie było wyjazdu, który byłby za drogi albo nie w porę, kiedy zaczęłam chorować na płuca. Zimą góry, latem morze. Najładniejsze w szkole sukieneczki, najbardziej wymyślne przyjęcia urodzinowe, najwięcej przeczytanych wieczorem książeczek.

I przytulanki, całusy, ciągłe powtarzanie, jakim szczęściem jestem dla rodziców. Nigdy nikomu nie mówiłam, że jestem adoptowana, a i rodzice nie widzieli powodu, by podkreślać ten fakt. Trzeba przyznać: sprawdzili się w swojej roli znakomicie. Pewnie też mieli szczęście. Z „takimi” dziećmi bywa różnie – ja byłam zdyscyplinowana, może niezbyt zdolna, ale pracowita, więc przynosiłam niezłe oceny. Ładna, uprzejma… Tworzyliśmy szczęśliwą rodzinę. Przez długie dziesięć lat. A później… stała się rzecz, z którą ja absolutnie nie potrafiłam się pogodzić.

Moja mama zaszła w ciążę

Wstyd się przyznać, ale nienawidziłam Kacperka, nim się jeszcze pojawił! Im bardziej oni się cieszyli, tym bardziej ja zamykałam się w sobie. Na pewno duży wpływ na moje zachowanie miał też wiek – wchodziłam właśnie w fazę dojrzewania, buntowałam się przeciwko całemu światu. Rodzice próbowali mi tłumaczyć, że w naszych relacjach nic się nie zmieni, że zawsze będą mnie kochać, ale mnie nic nie przekonywało – czułam się oszukana.

I właśnie wtedy, w najgorszym momencie mojego życia, przyszła ta wiadomość. Rodzice nigdy nie ukrywali przede mną, z jakiego domu dziecka byłam wzięta. I tak się zdarzyło, że właśnie do tej miejscowości, w której upłynęły mi najwcześniejsze lata życia, pojechałam na wycieczkę z klasą.  Podczas tzw. „czasu wolnego” postanowiłam zajść do domu dziecka. Gdybym wiedziała, jak bardzo to, czego się dowiem przy okazji tej wizyty, odmieni moje życie, na pewno nigdy nawet nie pomyślałabym o przekroczeniu progu tego domu!

Weszłam, rozejrzałam się wokół. Dużo się przez te lata nie zmieniło. Poznałam jedną z opiekunek. Nie była to ta, która powiedziała mi, że moi rodzice zginęli w wypadku. Była to kobieta sporo od niej młodsza, która wtedy, gdy mnie zabierano, właśnie zaczynała pracę. Lubiła mnie, była ciepła, jeszcze nie wypalona nieustającym głodem miłości dzieci, którymi przyszło jej się opiekować.

Moi biologiczni rodzice żyją!

Postanowiłam się przywitać. Powiedzieć, że jestem szczęśliwa, że mam wspaniały dom i wszystko mi się w życiu udało.

– Dzień dobry – przedstawiłam się szybko, widząc, że kobieta absolutnie mnie nie poznaje. – Jestem Agnieszka.

Dawno nie używane imię zabrzmiało w moich ustach dziwnie i obco. Dziesięć lat temu tu mieszkałam.

– Pamiętam cię! – kobieta wyraźnie się ożywiła. – I jak tam, jesteś szczęśliwa? Adopcyjni rodzice są dla ciebie dobrzy?

– O tak! Jestem bardzo kochana! – uśmiechnęłam się z radością, bo w takich chwilach jak ta uświadamiałam sobie, jak dobrze trafiłam. – Widzi pani, widocznie moi prawdziwi rodzice z góry pilnowali tego, żeby tak się wszystko udało
– Twoi prawdziwi rodzice z góry? – kobieta zmarszczyła brwi, zdziwiona. – Ale Aga, przecież… twoi rodzice żyją, mieszkają niedaleko stąd… Nie wiedziałaś o tym, nikt ci nie powiedział?! – urwała, widząc moją oszołomioną minę. – Nie wiedziałam… Byłam pewna, że wiesz…

Przeżyłam szok. Całe swoje szesnastoletnie życie trwałam w przekonaniu, że to zły los zabrał mi rodziców. Tymczasem okazało się, że po prostu oni mnie nie chcieli! A może nie mogli się mną zaopiekować? Myśl o biologicznych rodzicach stała się moją obsesją. Oczywiście zaraz po powrocie do domu zapytałam o to mamę.

– Oczywiście, że wiedzieliśmy, że twoi biologiczni rodzice żyją – tłumaczyła zmieszana – ale uznaliśmy, że tobie jest po prostu łatwiej ze świadomością, że ich nie ma. Nie chcieliśmy burzyć twojego świata. Chcieliśmy dla ciebie jak najlepiej!
– Oszukaliście mnie! – krzyczałam. – Kupiliście mnie drogimi prezentami i różowym pokoikiem! Potrzebowaliście laleczki, którą będzie można pochwalić się przed znajomymi! A gdy dorosłam, nie jestem wam już potrzebna. Będziecie mieli swojego wymarzonego Kacperka

Wiedziałam, że jestem niesprawiedliwa, i że ranię mamę, której nie wolno się denerwować, ale nic mnie to nie obchodziło. Czułam się taka nieszczęśliwa!

Tę noc całą przepłakałam. Myślałam o tym, kim byłabym, gdyby rodzice nie byli zmuszeni (tę wersję od razu przyjęłam jako najbardziej prawdopodobną) oddać mnie do domu dziecka. Może byłabym uboga, ale szczęśliwa? Otoczona prostą miłością prostych ludzi? A może przeciwnie: może byłabym tylko z mamą, bo ojciec odwrócił się od niej, gdy dowiedział się, że jest w ciąży? Nie było dnia, żebym nie wymyślała jakiejś wersji wydarzeń. Opuściłam się w nauce, zaczęłam chodzić na wagary. Nic nie było ważne.

Mama trafiła do szpitala z powikłaniami ciążowymi i cała uwaga rodziny skierowała się na nią i na Kacperka. Ja zeszłam na dalszy plan. Postanowiłam więc odnaleźć biologicznych rodziców. Wyobrażałam sobie, że jak tylko mnie zobaczą, rzucą mi się na szyję z radości.

Rodzice okazali się dalecy od ideału

Zdobyłam z domu dziecka adres biologicznych rodziców. Potrzebowałam jeszcze pieniędzy, by dojechać na drugi koniec Polski. Na powrót nie liczyłam – wierzyłam, że zostanę ze „swoją prawdziwą rodziną”. Nie przejmując się uczuciami rodziców, których zostawiałam, ukradłam im pieniądze potrzebne na bilet. Zostawiłam kartkę: „Teraz macie Kacperka, mnie wykreślcie ze swojego życia, ja dla was umarłam” – napisałam. Potem, zamiast do szkoły, poszłam na dworzec i wsiadłam do pociągu jadącego na południe.

Serce biło mi jak oszalałe, kiedy szłam niewielką, prowincjonalną uliczką, na końcu której spodziewałam się zastać dom. Nie oczekiwałam luksusów, ale to, co zobaczyłam, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Dom sprawiał wrażenie niezamieszkanych slumsów. Jedno z okien było wybite, drzwi ktoś zastawił kołkiem.

Dzwonka nie było. Weszłam na posesję, czując się coraz bardziej nieswojo. Nie miałam przecież pewności, czy w pewnym momencie drogi nie zastąpi mi pies przeszkolony do wyganiania takich intruzów jak ja! Psa nie było, za to, nim doszłam do chałupy, drogę zastąpił mi brudny, starszy mężczyzna, mimo wczesnej pory wyraźnie już po kilku głębszych.

– A ty tu czego?! Kraść przyszłaś?! Nie ma co! Już rozkradzione – zaniósł się głośnym, nieprzyjemnym rechotem.
– Nie, ja… szukam państwa Lubskich – wyjąkałam. – Pan może ich zna?
– Lubskich? – mężczyzna podrapał się brudną ręką po twarzy – No, ja jestem Lubski. A o co chodzi? Bo jak z sądu, to nie mam pieniędzy! Nie zapłacę!
– Nie, ja nie z sądu, ja… jestem córką tych państwa – zdobyłam się na odwagę.

Wtedy do mnie dotarło – to był mój ojciec. Ten ledwie trzymający się na nogach człowieczyna, w którego oczach czaiło się szaleństwo, był moim ojcem! Nie byłam pewna, czy chcę poznać matkę, ale skoro zabrnęłam już tak daleko…

– Córką? – mężczyzna znowu zarechotał. – No to witaj, córeczko! I wynocha, bo Gośka, jak cię zobaczy, to psem poszczuje!
W tym momencie w drzwiach stanęła pijana kobieta. Nawet z tej odległości mogłam dostrzec, że brak jej przednich zębów. Miała twarz zmęczoną życiem i alkoholem.
– Twoja córeczka przyszła! – zakpił mężczyzna, a potem przyjrzał mi się jakby uważniej. Musiał chyba dostrzec dość zamożny ubiór i zwęszył w tym okazję łatwego zarobku. – A kasę jakąś przywiozłaś starym rodzicom?
Pokręciłam głową i odwróciłam twarz. Dopiero teraz poczułam, że z otwartych drzwi bije, co tu kryć, nieprzyjemny zapach stęchlizny i brudu. Nikt tu dawno chyba nie sprzątał.

– Nie mam pieniędzy – ledwo wyjąkałam. – Chciałam was po prostu poznać. Dowiedzieć się, czemu… mnie oddaliście…

Tak naprawdę to już chyba nie chciałam się niczego dowiedzieć, ale nie potrafiłam tak po prostu odwrócić się i odejść. Mężczyzna cały czas nieprzyjemnie rechotał. Kobieta, zaszczyciwszy mnie nieuważnym spojrzeniem, po prostu wróciła do środka, zamykając za sobą rozwalające się drzwi. Nie wiem, czy w ogóle dotarło do niej, kim jestem.

Poczułam się bardzo samotna

– Normalnie, przyjechali i cię zabrali. Mówili, że cię biję czy jak… – powiedział. – To co, nie napijesz się z tatusiem? Tylko wiesz, u nas z forsą krucho, więc musiałabyś postawić butelczynę.

Po pół godzinie stałam już na dworcu i tępo patrzyłam w przestrzeń. Nie miałam pieniędzy na powrót. Nie bardzo też wiedziałam, gdzie miałabym wracać. Do tego walącego się domu, do tej rudery? Czy do domu, gdzie, jak sądziłam, nikt mnie już nie potrzebował, gdzie za dwa miesiące miał zacząć królować ukochany niemowlak? Do rodziców, których okradłam i oszukałam, czy do tych, którzy mnie wprawdzie spłodzili, ale z którymi nic mnie nie łączyło?

Im dłużej tak stałam, tym bardziej kusząca stawała się trzecia możliwość. „Może po prostu skończę ze sobą tu i teraz? – myślałam. – Przecież człowiek bez domu, bez korzeni, nie ma po co żyć…”. Nigdy wcześniej nie miałam takich myśli, ale nigdy też nie byłam w takiej sytuacji – jak mi się wydawało, bez wyjścia. Sama jedna na świecie.

W tym momencie podszedł do mnie policjant. Gdybym była rasową uciekinierką, pewnie zdążyłabym prysnąć, ja jednak byłam po prostu zagubioną dziewczyną z dobrego domu. Nie protestowałam więc, gdy mnie wylegitymował, potem gdzieś dzwonił i w końcu zabrał na komisariat.

– Rodzice od zmysłów odchodzą – powiedział tylko, patrząc na mnie potępiająco. – Jakbym miał taką córkę, to bym ją tak sprał, że by na tyłku nie usiadła!

Potem kazał mi siedzieć wiele godzin w pustym pokoju, wyjaśniając tylko, że czekamy na moich rodziców. No i rzeczywiście, ojciec przyjechał po mnie w nocy. Tłumaczył, że mama nie mogła, bo jeszcze jest w szpitalu. Nie wspomniał litościwie, że z nerwów jej stan się pogorszył. Nie wspominał też nic o ukradzionych pieniądzach. Powtarzał tylko:
– Tak bardzo się baliśmy, że mogłaś sobie coś zrobić. Tak bardzo, córeczko.

Wtedy dotarło do mnie, jaka ja byłam niewyobrażalnie głupia! Szukałam szczęścia nie wiadomo gdzie, gdy miałam je pod bokiem. I co z tego, że będzie Kacperek? Dla rodziców, choć adopcyjnych, zawsze będę ukochaną córeczką! A to, kto mnie urodził, nie ma znaczenia. Ważne jest tylko to, kto mnie wychował i dał tyle miłości – najwspanialszy posag na życie! Tu są moi prawdziwi rodzice!

Od tych wydarzeń minęło kilka lat. Niedawno wyszłam za mąż, mam wspaniałego synka i młodszego brata, którego bardzo kocham. Mama pomaga mi przy dziecku, obie opiekujemy się też tatą, który zaczął niedomagać. Nikt nigdy nie wypomniał mi burzliwych wydarzeń z młodości. A ja już nie miałam wątpliwości, kto jest moją prawdziwą rodziną!

Czytaj więcej prawdziwych historii:
Po 5 latach związku dostałam maile od kochanki mojego faceta
Dokładnie zaplanowałam życie mojej córki. Miała zostać kimś!
Mam 43 lata i zdradziłem żonę, bo potrzebowałem odmiany
Moja córka jest utrzymanką. Mieszka i sypia ze starym dziadem
Zostałam prostytutką, żeby zarobić na leczenie synka...

Redakcja poleca

REKLAMA