To miał być typowo babski andrzejkowy wieczór. Skrzyknęłyśmy się we trzy: Madzia, Tesia i ja, czyli Beata. Same singielki. Zapracowane, robiące karierę i… samotne. Bo wszystkie stawiałyśmy przed swoimi facetami wymagania, którym żaden współczesny samiec nie jest w stanie sprostać: miłość, wierność, rycerskość. A skoro już spędzałyśmy andrzejkowy wieczór same, chciałyśmy chociaż dobrze się we własnym gronie pobawić.
– To może powywołujemy duchy? – rzuciła Madzia, kiedy poparzone woskiem, utytłane w fusach i bez butów apatycznie sączyłyśmy nasz „napój bogów”. Spojrzałyśmy na nią jak na wariatkę.
– To chyba już lepiej zagrać w butelkę – jęknęła znudzonym głosem Tesia.
– Ja się nie będę z tobą całować – zastrzegłam od razu. – Nie masz pojęcia, ile kosztowała moja szminka!
– Nie, nie! Duchy to fajna zabawa. Zobaczycie! – zawołała z zapałem Madzia.
Wymieniłyśmy z Tesią porozumiewawcze spojrzenia. Ach, ta Madzia! Egzaltowana niczym nastolatka. Z drugiej strony jednak, co lepszego miałyśmy do roboty? Chwilę później siedziałyśmy
w blasku świec przy nakrytym kapą stoliku. Przed nami leżała najprawdziwsza w świecie tablica ouija – czyli profesjonalna plansza do wywoływania duchów, którą Madzia przywiozła z jakiejś zagranicznej wycieczki. Widniały na niej wypisane w dwóch półokręgach litery alfabetu oraz cyfry od 1 do 0. Miałyśmy też specjalny talerzyk z narysowaną na brzegu strzałką.
– Połóżcie dłonie na blacie, rozczapierzając palce – instruowała nas Madzia, dla której zjawy to nie pierwszyzna. – Nasze palce muszą się stykać. O, tak. A teraz wypowiem formułę przywołania – Ale, ale… – zreflektowała się nagle.
– Czyjego ducha chcemy tutaj ściągnąć?
– Elvisa Presleya! – zakrzyknęła Tesia. – Albo nie, Johna Lennona!
No i się zaczęło. Magda uroczystym, uduchowionym głosem wypowiadała te swoje napuszone formułki, my rżałyśmy ze śmiechu, a talerzyk… ani drgnął. Presley, Monroe, Marley, Jimmy Hendrix – nikt nie chciał przyjść i nas postraszyć. Zaczęłyśmy już z Tesią ziewać i przebąkiwać o włączeniu telewizora, gdy Magda rzuciła pomysł ostatniej szansy:
– Skoro nie możemy ściągnąć żadnej postaci historycznej, to może spróbujmy z kimś z naszych bliskich? Dziewczyny! No, dalej! Która chciałaby zamienić słowo z ukochaną ciotuchną czy wujciem?
– To może moja babcia? – wypaliłam bez chwili zastanowienia.
Czytaj także:
Nie wiem, czemu zaproponowałam tę kandydaturę. Bo z kogo jak z kogo, ale z babci Jadzi żarcików sobie robić nie zamierzałam. Jako dziecko – ba, także i jako nastolatka – kochałam ją z całego serca. Dobra, cudowna, wyrozumiała. Zawsze mogłam na nią liczyć. Wysłuchała, przytuliła, dała dobrą radę. Nigdy nie zapomnę, jak na mój widok wołała ciepłym głosem: „Beatko! Kochanie ty moje!”. Niestety, babcia odeszła. Już w szpitalu, na łożu śmierci, dała mi srebrny medalik z Michałem Archaniołem. Nosiłam go na szyi przez 15 lat. Był moją najświętszą pamiątką po Jadzi, amuletem. Aż w końcu, jasny szlag! Trzy lata temu gdzieś nagle mi przepadł. Oczko, na którym wisiał, musiało się przetrzeć, a medalik się zsunął –mi szukaj wiatru w polu.– Niech będzie – zgodziła się Madzia i wymruczała formułę przywołania.
I wtedy… Talerzyk najpierw lekko drgnął, a potem zaszurał po tablicy.
– Magda, jak ty to robisz, że on sam… – szepnęła Tesia, ale Madzia wpadła jej w słowo, patetycznym głosem rzucając w ciemną przestrzeń pokoju pytanie:
– Jak się nazywasz?
Włosy mi niemal dęba stanęły, gdy spostrzegłam, że spodeczek znów drgnął, a potem powoli zaczął się obracać. Strzałka na jego brzegu najpierw zatrzymała się przy literze „J”, następnie znów drgnęła i przesunęła się ku „A”.
– J-a-d-z-i-a – sylabizowała Magda. A potem podniosła na mnie wzrok.
– Zgadza się? – spytała.
Potwierdziłam skinieniem głowy, bo z wrażenia aż zaschło mi w gardle.
– Ja pitolę… – westchnęła Tesia.
– Jaki jest twój rok śmierci?
W odpowiedzi talerzyk znów się poruszył, a mnie po plecach przebiegł dreszcz.
– 1-9-9-4 – odczytała Madzia.
Po raz drugi skinęłam głową. Teraz jednak poczułam w sercu ucisk wzruszenia, radosne drżenie. Jejku, czyżby moja ukochana babcia rzeczywiście była tutaj?! Tuż obok mnie, za zasłoną cienia?!
– Wygląda, że to naprawdę ona – siląc się na spokój, oznajmiła nam Madzia. – Może chcesz ją o coś zapytać? – dodała.
W głowie miałam mętlik. Czy ja chcę o coś zapytać babcię Jadzię? No jasne!
O tysiąc rzeczy! Mogłabym z nią przegadać całą noc! Jednak tu trzeba się streszczać. I zadawać konkretne pytania. Tylko jakie? „Jak ci jest w Niebie?”. Nie, to zbyt ogólnikowe. „Kiedy się zobaczymy?”. Nie. Tego chyba lepiej nie wiedzieć. To może… Tak, już wiem! Mam pomysł!
– Babciu – szepnęłam, bezwiednie rozglądając się wokół po cieniach migających po ścianach pokoju. – Gdzie zgubiłam ten medalik, który mi podarowałaś?
Gdy już przebrzmiały moje słowa, wszystkie trzy wbiłyśmy wzrok w talerzyk. A ten… milczał. To znaczy – nie poruszył się. Minęła dłuższa chwila… i nic.
– To jednak jakaś lipa! – zdążyła powiedzieć Tesia, gdy nagle…
Spodeczek zaczął wirować jak szalony. Dwa razy szybciej niż poprzednio!
– W-e-z-m-ę-w-p-o-s-i-a-d-a-n-i-e-t-w-o-j-e-c-i-a-ł-o – sylabizowała Madzia.
Spojrzałyśmy na siebie oczami wybałuszonymi zdziwieniem i strachem. Czy to jakaś pomyłka? Zakłócenia na linii? Przecież babcia Jadzia nigdy nikomu by czegoś takiego nie powiedziała!
– Czyje ciało chcesz posiąść? – nieco piskliwie zapytała Madzia.
Tym razem talerzykiem szarpnęło tak, że omal nie spadł ze stolika. Potoczył się po blacie, zsunął z kartki i… wylądował na wprost mnie. Omal nie spadłam z krzesła, widząc strzałkę wycelowaną w moją stronę! Przez huczącą w uszach krew usłyszałam, jak Madzia wypowiada formułę odwołania ducha.
– No, już po strachu – oznajmiła w końcu. – Duch wrócił, skąd przyszedł.
Przez chwilę wszystkie trzy milczałyśmy. Żadna z nas nie odważyła się powiedzieć ani słowa, choć zapewne wszystkie myślałyśmy o jednym i tym samym.
– Skąd wiesz, że odszedł? – spytała w końcu Tesia nieswoim głosem.
– No… bo powiedziałam formułę odwołania – zająknęła się Madzia.
– A jeśli on ma twoją formułę w… No wiesz gdzie? – zawołałam przestraszona.
– Na pewno odszedł – po dłuższej chwili znów zapewniła nas Madzia, a potem dodała już dużo mniej pewnie: – No bo po co miałby tu zostawać?
Wróciłam do domu taksówką. Było już późno, po północy. Przez te nasze głupie zabawy, idąc klatką schodową do windy, a potem przemykając pod blokiem do auta, które na mnie czekało, czułam się tak, jakby ktoś mnie śledził. To irytujące wrażenie opuściło mnie dopiero, kiedy ruszyliśmy, a taryfiarz zaczął pomstować na polityków, gospodarkę i ceny paliw.
Dopiero w domu poczułam się w pełni bezpieczna. Dla uspokojenia zaparzyłam sobie jeszcze melisę, włączyłam spokojną muzykę i zaczęłam szykować gorącą kąpiel. I wtedy zadzwonił telefon. O tej porze?… Co u licha?!
Czytaj także:
– Beata, uciekaj! – usłyszałam przerażony głos Madzi. – Ten ktoś, kogo przywołałyśmy… To nie była twoja babcia!
– Madziu – przerwałam jej tonem nauczyciela znużonego wygłupami ucznia – Skończ z tymi żartami. I nie pij więcej.
– Nie! Poczekaj! – krzyknęła w jeszcze większej panice. – Wiem, co mówię! Twoja babcia… Ona właśnie tu przyszła…
– Magda, proszę cię!
– Przysięgam! Po waszym wyjściu talerzyk znów ożył! To od niej wiem, że coś… coś bardzo złego… się pod nią podszywało. Ten demon jest teraz z tobą!!!
Wtem coś zaszurało na linii. Jakby jakieś zakłócenia. Usłyszałam jeszcze tylko kilka przerywanych zdań, z których zrozumiałam tyle, że mam uciekać. Gdziekolwiek, gdzie byli ludzie. Bo może przy innych demon nie zrobi mi krzywdy. Potem mój telefon nagle zamilkł. Nie rozłączył się, nie stracił zasięgu. Po prostu zdechł. Jakby nie miał baterii.
„Jejku, czy ta Madzia zwariowała?” – pomyślałam, ale do mojego serca wlewał się już szerokim strumieniem strach. Ta obecność, którą czułam, wychodząc z jej mieszkania… Nagle ogarnął mnie straszny chłód. Nie dreszczyk, który łapie człowieka w chwilach stresu, ale mróz tak wielki, że ze zdziwieniem spostrzegłam, jak z moich ust wydobywa się para! Wrażenie czyjejś obecności stało się tak silne, wręcz namacalne, że z trwogą zaczęłam rozglądać się wokół. Zupełnie jakby ktoś – jakiś niewidzialny, zmierzający moim śladem byt – uznał po telefonie od Magdy, że już nie musi się ukrywać. Tak, w mieszkaniu coś ze mną było!
Rzuciłam się do drzwi, ale… nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Wciąż mnie podtrzymywały, wciąż robiły kroki, tyle że to nie ja nimi kierowałam! Zamiast do drzwi poszłam więc w głąb mieszkania, do garderoby. Nie chciałam tam iść, broniłam się ze wszystkich sił. Nie mogąc polegać na nogach, zaczęłam chwytać się rękami framug drzwi, czepiać paznokciami ścian i mebli… Wszystko na nic! Jakaś potworna siła, która zdawała się przejmować władzę nad moim ciałem, zaniosła mnie przed wielkie lustro w garderobie… Tam znieruchomiałam.
Przez chwilę patrzyłam w swoje odbicie, nie wiedząc, co się dzieje. Po co tutaj przyszłam? I wtedy stało się najgorsze. Moje ręce… ożyły. Zaczęły zdzierać ze mnie ubranie, szarpać za włosy, rozdrapywać paznokciami nagą skórę. Próbowałam to powstrzymać, ale moje własne ciało przestało słuchać moich poleceń. Byłam bezbronna jak ofiara skrępowana więzami! Co gorsza, nagle uświadomiłam sobie, że w głowie kotłują się nie tylko moje emocje. Poza własnym strachem, pragnieniem ucieczki, upokorzeniem – było w niej także jakieś straszne, wręcz zwierzęce… podniecenie. Tymczasem dłonie z żarłocznym nienasyceniem obmacywały, ugniatały, rozdrapywały moje ciało.
Własne palce, niczym paluchy oprawcy, dotykały moich najbardziej wstydliwych miejsc, czerpiąc z tego okrutną radość, która – choć nie była moją radością – rozsadzała mi głowę. Koszmar! Zobaczyłam w lustrze, że płaczę. Dygotałam z przerażenia. Byłam raniona, odzierana z wszelkich sekretów przez ducha, demona, wysłannika mroku. I nic nie mogłam na to poradzić… Czym to się skończy? Czy wyjdę z tego żywa?! A jeśli nawet, to kiedy to coś, co trzyma mnie w swojej mocy, wypuści mnie z objęć?!
Czytaj także:
Wtedy, z pokoju, usłyszałam cichutki, ale tak dobrze znany mi głos:
– Beatko! Kochanie ty moje. Chodź!
Czy to umysł płatał mi figla? A może oszalałam? Bo przecież to był głos babci Jadzi! Nie miałam jednak nic do stracenia. To, co widziałam w lustrze, co działo się z moim ciałem, było już wystarczająco straszne. Żaden nowy duch – mojej babci czy podszywającego się pod nią upiora – nie mógł mnie już bardziej wystraszyć. Spróbowałam zrobić krok w stronę drzwi i, o dziwo, udało mi się! Zrobiłam więc następny, i jeszcze jeden. Idąc, czułam, że odbywa się we mnie wewnętrzna walka. Zła siła, która we mnie wstąpiła, usiłowała mi przeszkodzić, cofnąć do lustra. Jednak tym razem była słabsza.
– Jeszcze trochę, Beatko. Jeszcze tylko parę kroków! – usłyszałam z pokoju.
Wreszcie, naga, podrapana i posiniaczona, stanęłam w drzwiach. Moim oczom ukazała się świetlista poświata. Zamrugałam powiekami i dopiero wtedy dostrzegłam, że w delikatnym blasku widniała sylwetka. Dobrze znajoma, kochana. Postać mojej babci... Jadzia spojrzała na mnie z uśmiechem, a potem przywołała ruchem ręki. Podeszłam do niej już niemal bez żadnego wysiłku! Wtedy postać babci pochyliła się nad podłogą i wskazała palcem fragment drewnianej klepki – mniej więcej metr od kaloryfera.
Zdezorientowana spojrzałam w to miejsce. Najpierw niczego niezwykłego nie wypatrzyłam. Ot, dębowe klepki, a między nimi szparki cienkie jak włos… Szparki! W jednej z nich coś zabłyszczało. Opadłam na kolana i zaczęłam wydrapywać to coś spomiędzy parkietu. Nie chciało wyjść, było wbite głęboko. Poczułam, jak opuszki palców ścierają mi się do krwi, jak łamią się moje paznokcie.
Dużo łatwiej byłoby wydobyć to coś za pomocą śrubokręta, który leżał w kuchennej szafce, lecz myśl o opuszczeniu pokoju i wejściu w mrok mieszkania mnie przerażała. Tym bardziej że eteryczna postać babci zniknęła.
Po dobrym kwadransie wreszcie mi się udało. Srebrzysta drobinka zahaczyła się o strzęp mojego paznokcia i wyskoczyła na podłogę. Zamarłam. To był mój zgubiony medalik z Michałem Archaniołem! Przywódcą aniołów, pogromcą zła. Musiał mi spaść na podłogę, a ja niechcący go przydepnęłam, wciskając w szczelinę. Palce kurczowo zacisnęły mi się na kawałeczku metalu, usta przypomniały sobie słowa dawno niewypowiadanej modlitwy… I wtedy poczułam, że wraca mi władza w ciele, a złe myśli i przerażające żądze, które jeszcze przed chwilą wypełniały mi głowę – parują ze mnie, usychają, obkurczają się jak plugawe robactwo wystawione na światło słońca.
Jeszcze przez długi czas leżałam na podłodze. Byłam naga, zbolała, potwornie zmęczona i przerażona. Świat jednak zaczynał się już do mnie uśmiechać pierwszymi promieniami dnia. To działo się rok temu. Do dziś nie mam pojęcia, jaką przeklętą duszę wywabiłyśmy z mroku. I nie chcę wiedzieć… Od tamtej pory rany na moim ciele się zagoiły, wspomnienia nieco zatarły. Czuję jednak, że nie jestem tą samą osobą co kiedyś. W swojej duszy wyczuwam pęknięcia i szczeliny, przez które czasem wieje upiornym chłodem. Boję się, czy z takiej szpary nie wypełznie znowu coś, co zamieni moje życie w koszmar.
Dlatego nigdy nie rozstaję się z medalikiem. I codziennie się modlę. Wierzę też, że babcia nade mną czuwa. Tak jak robiła to za życia. Ale ani myślę ją o to zapytać. Nigdy nie będę już wywoływać duchów!