Pomogłem pozbierać podręczniki i zaprosiłem ją na kawę.
– Ale tylko na chwilę – zastrzegła się. – Za kilkanaście minut jestem umówiona z koleżanką.
Dwie godziny później nadal siedzieliśmy razem, zapatrzeni w siebie. Kiedy delikatnie wziąłem ją za rękę, nie cofnęła dłoni, a na jej twarzy pojawił się uśmiech. W tamtym momencie uświadomiłem sobie, że ją kocham. To spadło na mnie jak grom z jasnego nieba. Nie chciałem już nikogo innego. Pragnąłem, żeby jej kocie oczy spoglądały tylko na mnie.
Kiedy zaczęła zerkać na zegarek, zapytałem, czy umówi się ze mną następnego dnia. Najwyraźniej ucieszyło ją to pytanie, gdyż bez wahania skinęła głową. Agnieszka studiowała na akademii sztuk pięknych. Dwa miesiące później odprowadziłem ją kiedyś pod dom, a ona zaprosiła mnie na górę, abym zobaczył jej obrazy. Faktem jest, że na to liczyłem. Wówczas spotykaliśmy się już niemal codziennie, a ja coraz częściej myślałem, jak bardzo jej pragnę. Być może to ja powinienem był wcześniej zaprosić ją do siebie. Nie chciałem jednak przyspieszać biegu wypadków…
Weszliśmy na poddasze, do mieszkania Agi. W przedpokoju czekał wielki czarny kot o oczach, których barwa była identyczna z kolorem oczu mojej dziewczyny. Weszliśmy do pracowni. Agnieszka zapaliła światło. Na sztalugach stało kilkanaście obrazów. Niektóre, jak się zorientowałem, były jeszcze niedokończone. Jednak moją uwagę przyciągnął niewielki obrazek ustawiony na podłodze pod ścianą. Nie znam się na malarstwie, lecz było w nim coś niesamowitego. Malowidło nie przedstawiało niczego konkretnego. Widniał na nim jedynie jakiś niesamowity wir skręcający się do środka. Przez chwilę stałem w milczeniu, nie mogąc oderwać od niego wzroku.
Nieoczekiwanie, mógłbym przysiąc, barwny tajfun zaczął się poruszać, a do moich uszu dobiegł jakby gwizd potężniejącego wiatru. Zakręciło mi się w głowie. Poczułem, jak miękną mi kolana… Wtedy Agnieszka pociągnęła mnie za ramię i czar prysł.
– Przygotowałam kolację – powiedziała. – Siadaj do stołu.
Tę noc spędziliśmy razem. Tak już miało być przez kilka następnych miesięcy.
Pewnego dnia, przy śniadaniu, zaproponowałem jej małżeństwo. Aga machnęła lekceważąco ręką.
– Czy nie jest nam dobrze jak teraz? – spojrzała mi w oczy.
– Wydaje mi się, że dobrze jest, kiedy człowiek dąży do ustabilizowania własnego życia – odparłem.
– A więc wcale nie jesteś tego do końca pewien – rzuciła.
– Czego?
– Sam przed chwilą użyłeś zwrotu „wydaje mi się”.
Chwilę później pocałowała mnie w usta i wybiegła na zajęcia. Przypomniałem sobie wówczas o stojącym w kącie obrazie. Postanowiłem jeszcze raz rzucić na niego okiem. Prawdę mówiąc, codziennie starałem się chociaż na niego zerknąć. Był jak magnes: przyciągał moją uwagę, ilekroć znajdowałem się w pobliżu. Kiedyś zapytałem nawet Agnieszkę, czy nie zechciałaby ofiarować mi tego malowidła.
– Wiesz, że niczego nie mogę ci odmówić – usłyszałem w odpowiedzi. – Ale akurat o tę jedną rzecz nigdy mnie nie proś.
– Dlaczego?
– Tak będzie dla nas lepiej.
Nie udało mi się wyjaśnić, co miała na myśli. Pewnego zimowego dnia wcześniej wróciłem z pracy. W przedpokoju zostawiłem neseser, zdjąłem marynarkę i powiesiłem ją na wieszaku. Stojąc tam, odniosłem wrażenie, że zza drzwi pracowni Agnieszki dochodzi gwizd przeciągu. Nacisnąłem klamkę. Aga mnie nie zauważyła. Siedziała na podłodze naga. W dłoni trzymała paletę z farbami. Podszedłem bliżej i zorientowałem się, że jakąś przezroczystą cieczą maluje obraz przedstawiający wir. W refleksach światła padającego od strony okna zauważyłem błyszczące kontury twarzy. Sekundę później obok obrazu dostrzegłem własną fotografię. Dotknąłem ramienia Agi, lecz strąciła moją dłoń niecierpliwym ruchem.
Wyszedłem więc do kuchni. Kiedy godzinę później Agnieszka tam weszła, była szczerze zaskoczona.
– Od dawna jesteś w domu?
– Nie słyszałaś, jak wchodziłem? – zdumiałem się. Zaprzeczyła ruchem głowy.
Tej nocy nie mogłem usnąć. Długo przewracałem się z boku na bok. Wreszcie po północy zapadłem w sen. Śniło mi się, że stoję przed lustrem, patrząc na własne odbicie. W pewnym momencie okazało się, że to nie lustro, tylko obraz z namalowanym wirem. Moja twarz pod uderzeniami gwałtownej wichury rozpadała się na świetliste krople, które wsysała mroczna głębia. Poderwałem się z pościeli zlany zimnym potem. Miejsce obok było puste. W nogach łóżka siedział czarny kot i przyglądał mi się uważnie. Wstałem. Zza drzwi pracowni sączyło się blade światło.
Wyczułem dziwny zapach jakiegoś kadzidła. Wszedłem do środka. Aga znów siedziała naga przed obrazem. Tym razem jednak zareagowała na moją obecność.
– Dlaczego nie chcesz się temu poddać? – spytała, nawet nie odwracając głowy.
– Czemu?
– Udajesz? Oboje myślimy o tym samym – wskazała na stojący przed nią obraz. – Kiedyś spytałeś, czy za ciebie wyjdę. Chyba już wiesz, że nie mogę tego zrobić. Należę do niego. Jeżeli pragniesz ze mną zostać, również musisz się jemu poddać.
Kiedy się obróciła, ujrzałem w jej ręce nóż, którego używała do zdrapywania z palety zaschniętych farb. Powoli wstała z podłogi i ruszyła w moim kierunku. Cofnąłem się, widząc, jak podnosi ostrze i gotuje się do zadania ciosu. Chciałem zrobić krok do tyłu, ale natrafiłem plecami na ścianę. Wtedy się zamachnęła. Na szczęście udało mi się złapać jej dłoń w nadgarstku. Zaczęliśmy się mocować. W pewnym momencie prychnęła dziko jak kot i przeciągnęła paznokciami po mojej twarzy. Zapiekło niesamowicie.
Szarpnąłem się, podcinając jej nogi. Upadliśmy na podłogę. Moment później Agnieszka znieruchomiała. Patrzyła na mnie szeroko rozwartymi oczami, a na ich dnie gasło szaleństwo. Upadając, nadziała się na nóż, który wykręciłem w stronę jej piersi. Wtedy do pokoju wbiegł kot, podskoczył do trupa i zaczął zlizywać powiększającą się na podłodze kałużę krwi… Przerażony zamknąłem oczy. Kiedy je otworzyłem, okazało się, że… siedzę przy stoliku w kawiarni. Rozejrzałem się wokół.
A więc to wszystko, co mi się przytrafiło, było jakimś nierealnym snem! A może przebłyskiem nadświadomości? Kiedy byłem przy stoliku w kawiarni – czas zatoczyła koło i wrócił do tego samego momentu z przeszłości. Nie ma na co czekać, trzeba stąd wiać. Dotknąłem dłonią czoła, było rozpalone i mokre od potu… Chciałem zawołać kelnerkę, żeby wypisała rachunek. Odwróciłem się i – bach! – łokciem potrąciłem przechodzącą obok dziewczynę. Książki, które niosła, rozsypały się na podłodze. Spojrzała na mnie z niemym wyrzutem. Wówczas zobaczyłem jej kocie, zielone oczy. Przerażony poderwałem się od stolika i zacząłem uciekać, ignorując wołanie kelnerki…