Co góry mają w sobie, że tak przyciągają?
- Nieraz się nad tym zastanawiałam… Pamiętam, gdy po raz pierwszy się tam pojawiłam. Było to na początku studiów – mieliśmy praktyki z geologii. Kompletnie oszalałam. Moment, w którym stanęłam po raz pierwszy nad chmurami, był mistyczny. Wbiegałam na szczyty jak dzikus, dwa razy szybciej niż inni. Już wtedy zauważyłam, że przychodzi mi to niesamowicie łatwo. I nie chodziło o rywalizację. Chciałam zobaczyć wszystko naraz. Miałam też szczęście do ludzi. Trafiłam na prawdziwych pasjonatów gór, a nie takich, co chcieli odbębnić zajęcia. Teraz co innego pociąga
mnie w górach. Kiedy jadę nie w celach treningowych, a turystycznie, ze znajomymi w Tatry, do celu przychodzę ostatnia. Szaleństwo zmieniło się w delektowanie.
Szukałaś w górach samotności?
- Ta chęć, by mieć góry bardziej dla siebie, przyszła później. Pamiętam, jak siedziałam kiedyś w dzikim tłumie na szczycie Kościelca i w pewnym momencie zauważyłam dwójkę wspinaczy na drugim jego wierzchołku. Siedzieli sobie w spokoju, zachwycali się górami. Wtedy stwierdziłam,
że i ja tak chcę.
Wróciłaś do domu i już wiedziałaś, że będziesz się wspinać?
- Wróciłam do Gdańska, bo tam studiowałam, ale wiedziałam już,
że w góry będę wracać. Chciałam koniecznie przenieść się na studia do Krakowa, żeby być bliżej Tatr. Nie udało się, jednak cały czas tam jeździłam. W piątek wieczorem wsiadałam w pociąg nocny do Zakopanego, a w poniedziałek rano z niego wysiadałam i szłam prosto na uczelnię. W wakacje brałam namiot i wyjeżdżałam w Alpy albo w góry byłego Związku Radzieckiego, bo były na studencką kieszeń. Spałam chyba już wszędzie: pod przeróżnymi wiatami, na przystankach, na schodach kościoła. Wtedy definitywnie wyleczyłam się z myślenia, że brak pieniędzy uniemożliwi mi moje plany górskie. Pomógł też fakt, że jako pierwszy fakultet studiowałam geografię. Po wakacjach studenci geografii opowiadali, kto gdzie był. Najbardziej „cool” był ten, kto wydał mniej kasy, a zwiedził więcej. Studiując później ekonomię, zauważyłam, że przelicznik na bycie „cool” zrobił się inny. Potem zapisałam się do klubu wysokogórskiego i tak poszło.
Powiedziałaś rodzicom, że zostaniesz himalaistką?
- Wtedy jeszcze tego nie wiedziałam. Po studiach pracowałam jako menedżer. W alpinizmie nie ma żadnych wskazówek, jak prowadzić swoją karierę górską, to nie jest sport olimpijski. Za komuny, owszem, był system, trzeba było mieć kartę taternika, zrobić wykaz przejść w Tatrach i najlepsi jechali w góry wysokie. Dodatkową motywacją było otrzymanie paszportu, dotacje z budżetu i dobrze płatna praca na kominach.
A teraz?
- To nie tylko romantyczne bujanie się nad chmurami, ale też twarde realia: umiejętność zorganizowania logistycznie i finansowo wyprawy w najdziksze zakątki świata, gdzie jest się odciętym od cywilizacji przez parę tygodni. Przygotowanie się technicznie i kondycyjnie, zadbanie o trenera i wynagrodzenie dla niego, o zdrowie i opiekę medyczną, ale też powrót do twardej rzeczywistości, czyli na przykład zapłacenie rachunku za prąd. Jednym słowem odnalezienie się w zawodzie, którego przecież w Polsce nie ma. Musiałam się tego nauczyć. Dlatego jak powiedziałam rodzicom: „Będę himalaistką”, zabrzmiało to tak, jakbym oświadczyła: „Zostanę kosmonautką”. Najpierw osłupieli, a potem zapytali: „To z czego będziesz żyła?”.
Zrezygnowałaś ze stałej pracy?
- Tak, po kilku wyprawach. W firmie pracowałam do wieczora, a potem, ryjąc nosem po ziemi, szłam na trening, który był nieefektywny. Wybrałam wysokie góry, bo je kochałam, i zaczęłam się do nich profesjonalnie przygotowywać. Po sześciu zdobytych ośmiotysięcznikach zaczął mi pomagać Polski Związek Alpinizmu.
Ale bez etatu jest trudno.
- Na początku tak. Okazało się chociażby, że wracam z wyprawy w glorii i chwale, a nie mam z czego zapłacić rachunku, gdyż oszczędności poszły na niespodziewany lot helikopterem z bazy, bo zapadł się most w jednej z wiosek. Wszyscy chcieli zjeść ze mną tak zwany lunch, a nikt się nie spytał, jak się czuję i czy mam na życie. To było jak kubeł zimnej wody. Poza tym niezła lekcja z przedsiębiorczości. Dlatego rodzice nie rozumieli mojej decyzji. Kaszubi są do bólu pragmatyczni. Dla nich ważne jest, by mieć fach w ręku. A co to jest himalaizm?
Ty nie lubisz, gdy jest za łatwo?
- Tu nie chodzi o to, co się lubi, tylko o to, jakimi możliwościami dysponujemy. Pewnie wychowując się na Marszałkowskiej, miałabym inne szanse. Jednakże wątpię, czy trafiłabym wtedy w Himalaje. Ale wychowałam się w małej miejscowości, do szkoły szłam parę kilometrów z buta, droga do liceum zabierała kilka godzin dziennie, nie dziw się więc, że dla mnie stówka na rowerze jest teraz banałem.
A teraz jesteś czwartą kobietą na świecie w rankingu zdobytych wysokich gór – masz osiem ośmiotysięczników na koncie…
- Tak, a szczególne miejsce na tej liście ma Kanczendzonga.
Kanczendzonga… ośmiotysięcznik, na którym zaginęła Wanda Rutkiewicz.
- Nie tylko ona. Gdy przygotowywałam się do tej wyprawy, dowiedziałam się, że tam zginęło kilkanaście kobiet, zaledwie dwie stanęły na szczycie, a tylko jedna przeżyła. Marna statystyka. W Polsce, od czasów zaginięcia Wandy, żadna z kobiet się tam nie wybrała. O tej górze mówiło się, że kobiet nie lubi.
Po tej wyprawie w 2009 roku od razu stałaś się sławna, nie tylko w Polsce. Czy zrobiłaś to właśnie dla sławy?
- Myślisz, że ryzykowałabym życie dla popularności? Jest kilka prostszych metod, jak chociażby skorzystanie z propozycji udziału w różnych tańczących programach czy też sesjach odsłaniających to i owo.
Dedykowałaś tę wyprawę Wandzie. Często o niej myślisz?
- Nie poznałam jej nigdy osobiście. Na szczycie stanęłam 18 maja, zaś 13 maja była rocznica jej zaginięcia. Pamiętam, że wraz ze wspinaczami z innych krajów wspominaliśmy ją tego dnia i modliliśmy się za nią.
Nie miałaś nigdy ochoty zawrócić?
- Zdarzało mi się zawracać 100 metrów od szczytu. Istnieje taka linia, której nie przekraczam, gdyż stanowi próg ryzyka dla mnie nieakceptowalny. Nie na darmo mówi się, że góry uczą pokory, siłować się z nimi nie należy, bo szanse już na starcie są mizerne. Jedyne, co mogę zrobić, to być dobrze przygotowaną, czekać na sprzyjające warunki i je wykorzystać. Należy też wiedzieć, kiedy zawrócić. Ale by to wiedzieć, trzeba poznać samą siebie. Jeśli 100 metrów przed szczytem pomyślałabym: „No, teraz będę sławna”, to mogłabym skończyć marnie, gdyż zaciera mi to realną ocenę sytuacji.
Chcesz powiedzieć, że należy się wsłuchiwać w swój strach, instynkt?
- Nie chcę się tu zagłębiać w transcendencję. Sam strach jest w sobie dość prostą emocją. W zależności od nasilenia działa albo paraliżująco, albo mobilizująco. Dla himalaistów jest o tyle dobry, że nie chojrakują i nie popadają w rutynę.
Czyli trzeba mieć jednocześnie imperatyw zwycięstwa i być przygotowanym na zawrócenie spod szczytu?
- I tu jest pies pogrzebany. Samo nakręcenie się, że jest się mistrzem świata i można góry przenosić, jest prostym mechanizmem. Jeśli dodatkowo ma się rywali wokół siebie, wiadomo, komu dołożyć i z kim się ścigać. W górach to nie popłaca. Tak więc z kim? Z górą? To nierówna walka. Ze sobą? Po tylu wyprawach znam swoje słabości na wylot. Znalezienie tej idealnej harmonii, czyli supermotywacji połączonej z gigantyczną pokorą, nie jest proste.
Masz poczucie, że nieustannie ryzykujesz, igrasz z losem właściwie?
- Tak to widzisz?
Właśnie tak. Ja Cię podziwiam, ale czym, jeśli nie ryzykiem, jest wspinanie się bez tlenu?
- Wspinaczka bez tlenu na ośmiotysięczniki jest dla profesjonalnego wspinacza normą. Odkąd kilkanaście lat temu pojawiły się w górach wyprawy komercyjne, które głównie skupiają się na Evereście, to fama poszła w świat, że na ośmiotysięczniki trzeba wspinać się z tlenem. A to nieprawda. Osiemdziesiąt procent całego ruchu wspinaczkowego w Himalajach w ostatnich latach to właśnie Everest, na resztę jedzie garstka wspinaczy, którzy nie mają pieniędzy, by transmitować na żywo swoje wejścia, a te odbywają się zazwyczaj bez tlenu i bez szerpów. Rząd Nepalu nie skąpi wydawania pozwoleń na Everest, bo to żyła złota, a potem w świat idą transmisje z przesłaniem: jaki to tłok w tych Himalajach i że na tlenie. Nie wymaga się jednak, by osoby, które nie zajmują się tym profesjonalnie, wspinały się bez tlenu. To niepotrzebne ryzyko.
A fakt, że idziesz na wyprawę w małej ekipie albo tylko z jedną osobą i kiedy ona odpada, wspinasz się dalej samotnie, nie jest niepotrzebnym ryzykiem?
- Mówisz o mojej ostatniej wyprawie na Lhotse? W dzisiejszych czasach nie organizuje się dużych wypraw. Taki styl obowiązywał w Polsce w latach 80., kiedy organizowaliśmy duże wyprawy narodowe, na które było i ze 30 chętnych. Kiedy jechałam w 2009 roku na Kanczendzongę, nie mogłam znaleźć ani jednej osoby z Polski i pojechałam z grupą Basków. Teraz stawia się na małe zespoły, lekki sprzęt, szybkość i trudność drogi. Na ostatniej wyprawie wspinałam się z jednym tylko wspinaczem. Pierwsze podejście do szczytu okazało się zbyt wolne i zbyt ryzykowne, więc zawróciliśmy z 8200 metrów (Lhotse ma 8516 m). Na drugi atak szczytowy wyszłam już sama, bo mój partner ocenił, że nie chce wchodzić ponownie. Ja stwierdziłam, że mam jeszcze spory zapas sił.
To, że możesz stanąć na ośmiotysięczniku dwa razy z rzędu w ciągu paru dni, nie napawa Cię zbytnią dumą?
- Nie. Raczej powoduje, że jeszcze bardziej muszę uważać, wiedząc, jaką wydolność ma mój organizm, by nie przegiąć.
Nigdy nie zawiodłaś się na ludziach podczas wspinaczki? Ufasz, że podadzą Ci rękę, gdybyś opadła z sił?
- Bywało różnie. To, że ktoś jest wspinaczem, wcale nie znaczy, że jest aniołem. Może być skończonym łajdakiem, tyle że w górach od razu to wychodzi na wierzch, bo nikt nie ma siły udawać, tak jest ciężko.
Macie swój kodeks etyczny?
- Mamy. Polega na zaufaniu. Takie chociażby związanie się z kimś liną oznacza, że tej osobie się ufa, bo powierza jej się swoje bezpieczeństwo. Lina jest więc dla nas nie tylko kawałkiem sznurka do wspinania, ale i pewnym symbolem. Przyjętą powszechnie zasadą jest, że nie sprawdza się, czy dany osobnik stanął na szczycie. Jeśli ktoś łamie ten kodeks, czyli na przykład ściemnia, że był na szczycie, a nie był, to czeka go kara. Najsroższa z możliwych: nikt nie zwiąże się z nim liną.
Co robisz, jak wracasz z wyprawy? Odpoczywasz, balujesz?
- Po prostu żyję. Tuż po wyprawie staram się odpocząć i zresetować głowę. Nabrać dystansu. Zajmuję się więc zupełnie normalnymi sprawami. Pracuję, prowadzę wykłady motywacyjne dla firm, robię trekkingi dla ludzi. Zarabiam pieniądze. Codzienność jest najlepszym remedium na wszystko. Tu nie mam czasu na bujanie w obłokach, poza tym mam sporo zaległości po takiej wyprawie. Pamiętam, jak kiedyś wróciłam z jednej ekspedycji, media trąbią, że pierwsza Polka, a tu następnego dnia dzwoni pani z urzędu skarbowego i opieprza mnie z góry na dół, że „źle wypełniłam PIT i jak ja śmiem przez dwa miesiące nie odbierać telefonu!”. To od razu mnie postawiło do pionu. I od razu wynajęłam księgową.
Nie ciągnie Cię, żeby po prostu kupić sobie jakąś ładną kieckę i buty na obcasie? Poczuć się kobietą?
- Mam pół szafy kiecek i chodzę w nich bardzo często. Butów na obcasie też niemało. A to, że stoją na półce razem z butami do wspinaczki? I tamta osoba w kombinezonie puchowym, i ta tutaj to ciągle ja. A o swoją kobiecość się nie martwię.
W Twoich rodzinnych stronach jesteś pewnie teraz bohaterką?
- Gdy jadę na Kaszuby do domu rodzinnego, czuję się jak na wakacjach, bo moja bratowa cudownie gotuje, a ja lubię dobrze zjeść. Ale sądzę, że faktycznie, niektórzy ludzie oczekują ode mnie opowieści o tym, jak śpię na lodzie i wiszę na jednym palcu. Chcą słuchać mrożących krew w żyłach historii.
Na przykład jak odpadłaś od ściany i zawisłaś nad przepaścią, ale uratował Cię anioł?
- Nie było takiej sytuacji. Pamiętam jednak jedną, bardzo dla mnie trudną, w 2007 roku. To właśnie wtedy zawróciłam 100 metrów przed wierzchołkiem Dhaulagiri. Oceniliśmy wówczas z moim partnerem wspinaczkowym, że jest zbyt późno i mimo tych 100 metrów w pionie do szczytu czeka nas jeszcze parę godzin wspinaczki po długiej, wylodzonej grani. Zejście odbywałoby się już po ciemku i w terenie niebezpiecznym. Zawróciliśmy, zaczął padać śnieg, i to w gigantycznych ilościach. Spadła też widoczność, prawie do zera. Zamiast jednego dnia, schodziliśmy pięć. Nie rozmawialiśmy, trzeba było oszczędzać siły. Skupiliśmy całą swoją uwagę tylko na następnym kroku, nie panikowaliśmy. Między innymi dzięki temu wyszliśmy stamtąd bez szwanku. Jednakże po zejściu spałam 18 godzin non stop.
Dowiedziałaś się wtedy czegoś o sobie?
- Że w sytuacjach trudnych trzeba się skupić tylko na kolejnym kroku i za dużo nie filozofować. Bo nasza wyobraźnia potrafi spłatać niezłego psikusa. A ponadto korzystam od tamtej pory z profesjonalnych prognoz pogody.
Dajesz sobie swoje prywatne nagrody za zdobycie szczytu?
- Nie potrzebuję wiele. Cieszę się z małych rzeczy. Na przykład z tego, że siedzimy teraz w pięknym ogrodzie, kelner przyniósł nam herbatę, a jeszcze tydzień temu przez godzinę roztapiałam lód, by zrobić kubek wrzątku. Czyż to nie jest fantastyczne?