Ze sławną polską sopranistką spotykam się tuż przed najważniejszym momentem jej życia. Umawiamy się w kawiarni Wedla w Wilanowie, niedaleko domu, który niedawno kupiła. Przybiega lekko zdyszana, uśmiechnięta, z tą tajemnicą w oczach, jaką mają kobiety oczekujące dziecka. Za kilka dni będzie rodzić. Rozmowę kończymy przez telefon, kiedy córeczka Maléna jest już od trzech dni na świecie.
Nic w tym dziwnego więc, że macierzyństwo i miłość są dla nas tematem wiodącym. Aleksandra teraz o niczym innym nie umie rozmawiać. Wszystko usunęło się w cień. I piękne arie, jakie zaśpiewała w ciągu 15 lat swojej kariery. I sława, jaką zdobyła w Ameryce, Paryżu, Londynie i Włoszech. I owacje, z jakimi witała ją publiczność. Teraz już nie jest artystką, tylko kobietą, która spełniła swoje największe marzenie.
– Przychodzi moment, kiedy wszystko się zmienia i to, czym żyło się dotychczas, schodzi na dalszy plan…
Spojrzała pani znacząco na mój brzuch (śmiech). Ależ ja zawsze uważałam, że uczucie i miłość są sprawą nadrzędną. Zawód, kariera – żeby nie wiadomo jak wspaniale się wszystko układało, nie wypełni pustki i potrzeby miłości, jaką w sobie wszyscy nosimy. Każdy pragnie spełnienia rodzinnego.
– A życie na walizkach, podróże, samoloty, hotele, opery śpiewane na kilku kontynentach nie wykluczają tego pragnienia?
Uważam, że nie, chociaż na pewno tu wszystko trudniej zaplanować. Bo jak przewidzieć, że dopadnie nas miłość? I co ona zmieni w naszym życiu? Jak nas samych odmieni? Zakochanie albo przyjdzie, albo nie, to zależy, co przyniesie los. Byłam kochliwą nastolatką, wzdychałam, cierpiałam. Ale gdy dorosłam, nie byłam już taka skora do zakochiwania się. Byłam w dwóch związkach. Z moim pierwszym chłopakiem, za którego wyszłam za mąż – rozwiedliśmy się po 10 latach. I potem byłam w związku krótszym, trwającym trzy i pół roku. Czy to dużo jak na 36-letnią kobietę?
– Niedużo.
No właśnie, tego się nie da przewidzieć, zaprogramować. A teraz wszystko w moim życiu potoczyło się w jakimś szalonym tempie. Piękne uczucie, a potem chęć stworzenia rodziny.
– Ale już dawniej w wywiadach wspominała Pani, że pragnie dziecka.
Nie była to jednak szaleńcza, obsesyjna myśl, że koniecznie muszę być matką, bo mój zegar biologiczny tyka coraz głośniej. Chociaż wiedziałam, że jeżeli mam mieć dziecko, to już jest na to najwyższy czas. Wprawdzie mam koleżanki, które rodziły jako kobiety 40-letnie, ale dla mnie to już taka nieprzekraczalna granica.
– Dziecko jednak kobieta chce mieć z odpowiednim mężczyzną?
A mnie się kiedyś wydawało, że można być samotną matką i samotnie wychować dziecko. Teraz jednak, mając u boku partnera, który rozumie mnie, wspiera i tak samo się cieszy z naszego rodzicielstwa, wiem, że nic tego nie zastąpi. Świadomość, że się nosi w sobie cząstkę ukochanego mężczyzny, jest uczuciem niedającym się porównać z żadnym innym.
– Euforia?
Nie nazwałabym tak tego, bo jestem daleka od skrajnych emocji.
– Emocje wyładowuje Pani na scenie?
Chyba tak, w życiu twardo stąpam po ziemi, doceniam to, co mam, i szczęście, jakie stało się moim udziałem. Już wydawało się, że osiądę w Warszawie, że zbuduję tu sobie dom i że to będzie moje miejsce na ziemi, moje gniazdo. Ale tak naprawdę nie było z kim go zbudować. I nagle otrzymałam propozycję zaśpiewania w operze „Napój miłosny” Donizettiego w londyńskiej Covent Garden. Niedługo potem dyrektor Covent Garden zapytał mnie, czy nie zechciałabym zamienić „Napoju miłosnego” na inną operę i zastąpić inną śpiewaczkę w bardzo ważnej dla teatru nowej produkcji. Pamiętam, że powiedziałam mojej mamie, że mam za mało czasu, żeby się tej roli nauczyć, a poza tym… choć raz w życiu chcę zaśpiewać u boku wielkiego tenora – Roberto Alagni. Dokonałam wyboru, nie wiedząc, jakie będą tego konsekwencje. Nie wiedziałam, że ten wybór odmieni całe moje życie. Mogło nie dojść do naszego spotkania, ale los sam nas do siebie kierował.
– Bo los wie dobrze, co robi, prawda?
Oj wie… Również Roberto proszono, żeby został w Paryżu i śpiewał coś innego, ale on zdecydował się na ten „Napój miłosny” w Londynie, i to po 17 latach przerwy w śpiewaniu tej opery. I okazało się, że od pierwszego spotkania na próbie, od pierwszego spojrzenia wytworzyła się między nami niesamowita chemia, coś kompletnie niezwykłego. Okazało się, że mój partner sceniczny jest nie tylko wielkim śpiewakiem, ale do tego jeszcze cudownym człowiekiem, bardzo ciepłym, serdecznym.
– Tak? A urodził się na Sycylii. Sycylijczycy są ostrymi facetami.
Jest z pochodzenia Sycylijczykiem, ale urodzonym w Paryżu. Kto powiedział, że Sycylijczycy mają zły charakter i kojarzą się zaraz z cosa nostrą?
– Mnie Sycylijczyk kojarzy się z zaborczością i zazdrością.
Ale to ja jestem zazdrośnicą. Jestem więc bardziej sycylijska niż Roberto. To naprawdę niesamowity, rodzinny, otwarty mężczyzna, jednocześnie bardzo silny. Zawsze powtarzałam, że to ja jestem tak silną kobietą, iż trudno mi będzie znaleźć partnera. A tymczasem znalazłam dwa razy silniejszego ode mnie i bardzo mi się to podoba. Jego siła nie oznacza, że nie ma w sobie romantyzmu. Przeciwnie, jest bardzo romantyczny, choć bez taniego sentymentalizmu. Ma po prostu wszystko, co według mnie powinien mieć mężczyzna.
– Na scenie też niczym Pani nie irytował? Nie odgrywał kapryśnego gwiazdora?
Pracowało nam się naprawdę znakomicie. Niestety, ale od połowy września przestałam występować. Przez ostatnie kilka miesięcy byłam przy Roberto, wszędzie z nim jeździłam. On pracował, a ja byłam obok. I najdziwniejsze, że wcale mi nie brakowało sceny. Nigdy bym się nie spodziewała, że tak do tego podejdę. Wystarczało mi tylko, że jestem blisko niego.
– A mnie się wydawało, że Pani życie to scena, tłumy, publiczność, kwiaty i owacje.
Bo tak było, wcześniej. Roberto też spełniał się w takim życiu. Oboje doszliśmy do wniosku, że rzucaliśmy się w wir pracy, żeby w sobie zapełnić pustkę. Wie pani, jak to jest – dziś Paryż, jutro Londyn, powrót do hotelu, samotność. Bo jeśli nie ma domu i kogoś, kto ten dom tworzy, to gdzie tak naprawdę wracać? Stąd więc brało się moje szaleńcze tempo przez ostatnie 10 lat.
– Po prostu miała Pani inne cele, inne zadanie do wypełnienia. A założenie rodziny pozostawało na dalszym planie?
Rzeczywiście tak było, wcześnie wyszłam za mąż, miałam wtedy 23 lata i byłam skupiona głównie na karierze. Nie myślałam wtedy o dziecku. A później… Wie pani, małżeństwo na telefon nie funkcjonuje, sama się o tym przekonałam. Śpiewałam w Niemczech, mój ówczesny mąż został we Wrocławiu. Teraz na pewno nie popełnię tego samego błędu. Ze swoim mężczyzną trzeba być jak najwięcej. Obydwoje z Roberto zamierzamy tak planować nasze kalendarze, żeby jak najczęściej być razem. Nawet jeżeli nie będziemy razem pracować. Zresztą dokładnie wiemy, co będziemy robili za rok, dwa, pięć lat. Nasze kalendarze są wypełnione. I naprawdę nie musimy się na długo rozstawać, przekonaliśmy się o tym też
w ciągu tego roku, odkąd jesteśmy razem.
– Tylko rok?
Rok minął w połowie listopada. Ale za to jaki rok! Tyle się wydarzyło. Znowu los nam sprzyjał. Roberto bardzo szybko uporządkował swoje sprawy tak, żeby wszystko między nami było jak należy, i niedługo potem zaszłam w ciążę…
– Szybko to poszło!
Byłam w Barcelonie. Występowałam wtedy, co zabawne, znowu w operze „Napój miłosny”. Zrobiłam test, zobaczyłam upragnione dwie kreski i wpadłam w panikę, zaczęłam okropnie płakać. Moja mama, która przyjechała w odwiedziny, zapytała: „Ola, co się z tobą dzieje?”. „Jestem w ciąży”, powiedziałam. „I dobrze, przecież tak bardzo tego chciałaś”. „Chciałam, ale teraz się boję”. Bo w tym pierwszym momencie naprawdę ogarnął mnie wielki strach.
– Od razu zatelefonowała Pani do Roberto?
Bardzo mnie korciło – mam porywczy charakter. Ale chciałam, żeby dowiedział się w uroczystym momencie. Roberto urodził się siódmego czerwca, chciałam mu więc zrobić prezent na te urodziny i powiedzieć osobiście, że zostanie ojcem. Z trudem wytrzymałam te kilka dni. Szóstego czerwca Roberto śpiewał w „Tosce” w Wiedeńskiej Operze. Przyjechałam tam. Po spektaklu filharmonicy zostali dłużej i zagrali mu „Happy Birthday”, migały światełka na widowni, publiczność urządziła owację na stojąco. Tak się złożyło, że to przedstawienie było też setnym spektaklem Roberto na tej scenie – piękny okrągły jubileusz. I wigilia jego urodzin. Potem poszliśmy z przyjaciółmi do restauracji na kolację niespodziankę. Chciałam podzielić się z Roberto tą wiadomością dopiero po powrocie do domu, ale dokładnie o północy, po toaście, przy dźwiękach muzyki zrobiło się bardzo romantycznie i po prostu wiedziałam, że nie dotrwam do tej chwili. Siedziałam obok niego, przytuliłam się i do ucha mu wyszeptałam: „Miałam ci to powiedzieć później, ale nie wytrzymam, jestem w ciąży”. Popatrzył na mnie i zobaczyłam wielką czułość w jego oczach. Byli z nami także rodzice Roberto i on natychmiast im to powiedział. Wszystkich ogarnęła wielka radość, a Roberto cudownie ubrał ją w słowa: „To jest dla mnie nowa szansa od Boga, której dotąd nie mogłem doświadczyć”.
– Jak to? Przecież ma córkę, już dorosłą?
Tak, ale jego pierwsza żona zmarła, kiedy ich córeczka miała zaledwie rok. Zachorowała na raka mózgu, nie mając jeszcze trzydziestki. Roberto zawsze mi powtarzał, że zostało mu zabrane szczęście dzielenia się z matką dziecka jego wychowaniem. Nigdy nie mógł zachwycać się córeczką razem ze swoją żoną. Nigdy nie mogli wspólnie jej przytulać, bawić się z nią. Dla niego to była straszna trauma. Został wdowcem, mając dwadzieścia parę lat.
– I naprawdę nie był przestraszony? Mężczyźni koło pięćdziesiątki nie chcą już zwykle przechodzić ponownie przez etap pieluch.
Naprawdę był i jest bardzo szczęśliwy. Całą moją ciążę przeszliśmy razem, cierpliwie znosił moje wahania nastrojów, płacz i te wszystkie hormony, które kobietami wtedy rządzą. Jest szalenie opiekuńczy i bardzo wyrozumiały. Gdy kogoś poznajemy, nie wiemy, jakim jest człowiekiem, jakie ma serce. Wiedziałam tylko, że to sławny tenor z cudownym głosem, za którym jeżdżą tłumy fanów. To on jest gwiazdą. Bardzo mi imponuje.
– A jak Roberto Panią ocenia?
Kiedyś powiedział, że dla niego jest to bardzo ważne, aby móc podziwiać kobietę, z którą jest. „W tobie znalazłem wszystko to, co mi się podoba”, wyznał. Przepraszam, że tak się ekscytuję, ale Roberto jutro przyjeżdża, siedzę jak na szpilkach, już nie mogę się doczekać.
– Maléna urodziła się 29 stycznia. Szkoda, że nie mamy zdjęcia.
Jest za malutka, żeby ją fotografować, ale musi mi pani uwierzyć na słowo, że ma czarne włoski, wielkie oczy i śliczne duże usta. Podobna bardzo do tatusia, jak uważa moja rodzina. Jego natomiast, że do mnie (śmiech).
– Pewnie zostanie śpiewaczką? Już w życiu płodowym słyszała najpiękniejsze arie.
Sądzę, że śpiewanie ma w genach. Ale może wcale nie będzie chciała o tym słyszeć? W każdym razie już w moim brzuchu bardzo reagowała na muzykę. Niedawno byłam w londyńskiej operze na „Carmen”. Gdy śpiewał Roberto, mała zaczynała od razu kopać. Zna jego głos, podśpiewywał do mojego brzucha, przemawiając do niej czule.
– Macierzyństwo jest ważniejsze czy kariera? Gdyby musiała Pani zrezygnować z kontraktu dla Malény?
To zrezygnowałabym. Widzi pani, odpowiedziałam bez zastanowienia. Dawniej wydawałoby mi się to niepojęte. A przecież jak tylko zaszłam w ciążę, mój menedżer odwołał bardzo dużo zobowiązań. Wiedeń, Nowy Jork, Monachium, Zurich, Hamburg, Berlin. Następny kontrakt zaczynam dopiero pod koniec marca, debiut w „Purytanach” Belliniego w operze w Bilbao, a później w „Hrabim Ory” Rossiniego w mediolańskiej La Scali. Planujemy też wspólne koncerty z Roberto w Paryżu i na południu Francji. Mam nadzieję, że uda mi się to wszystko poskładać.
– Mimo wszystko nie umiałaby Pani żyć w całkowitej ciszy przerywanej tylko płaczem dziecka?
Maléna nie płacze, głównie je i śpi (śmiech). Natomiast ze mną jest tak, a przynajmniej było do tej pory, że gdy skądś wracałam, nie potrafiłam się odnaleźć. Przez trzy dni zupełnie nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Siadałam i leciały mi łzy, bo trudno przestawić się z takiego wariackiego życia na życie domowe. Ale teraz to się zmieni, jak sądzę.
– Zamieszkacie gdzieś na stałe?
Jest dom w Warszawie, dom w Paryżu i dom na południu Francji. Myślę więc, że jakoś się to ułoży. Znajoma powtarza: „Gdzie powieszę kapelusz, tam jest mój dom”. A dla mnie dom to Roberto, no i teraz Maléna. Myślę, że będzie z nami podróżować, już w moim brzuchu zwiedziła pół świata. Dopiero kiedy dorośnie do przedszkola, trzeba będzie podjąć jakąś decyzję i przeorganizować nasze życie. Ale nie planujmy.
– Weźmiecie ślub czy będziecie tworzyć związek partnerski?
Były oświadczyny, więc będzie także ślub. Zaledwie trzy tygodnie po tym, jak się poznaliśmy, Roberto zapytał, czy zostanę jego żoną. Pomyślałam: Albo naprawdę się tak zakochał, albo totalny wariat i trzeba uciekać.
– I do jakiego wniosku Pani doszła?
Zostałam (śmiech). Myślę, że mu bardzo brakowało takiego ciepłego, normalnego życia. Wychował się w szczęśliwej rodzinie, całkiem zwyczajnej, wielopokoleniowej. U nich przy stole w święta zasiada kilkadziesiąt osób. U mnie nie więcej jak dziesięć. Moi rodzice też bardzo się kochają, mamy dobre wzorce. A Roberto i ja… Chodzimy po zakupy, gotujemy, rozmawiamy, po prostu… żyjemy.
– Będziecie żyć śpiewająco.
Na to wygląda.
Rozmawiała: Krystyna Pytlakowska