„Żona pomiatała mną gorzej niż starą ścierką. Opamiętała się dopiero wtedy, gdy wygrałem tysiące w totka”

para emerytów fot. Getty Images, Monkey Business Images
„– Aj, da pani spokój, pani Tereso! Mój to całymi dniami ogląda jakieś programy albo mecze. Nic w domu nie zrobi! Wszystko na mojej głowie – potrafiła się żalić sąsiadkom, i to zupełnie bez skrupułów, centralnie pod drzwiami naszego mieszkania”.
/ 17.07.2024 13:15
para emerytów fot. Getty Images, Monkey Business Images

Przysięgałem Irenie, że nie opuszczę jej do końca życia i teraz też tego nie zrobię. Chociaż jej zachowanie udowadnia, jak niewielkie ma o mnie mniemanie i co naprawdę się dla niej liczy.

Troszczyła się o mnie, ale...

Nasze małżeństwo z Ireną zawsze było skomplikowane. Z jednej strony, żona doskonale wypełniała swoje tradycyjne „obowiązki”. Nie to, żebym kiedykolwiek tego wymagał: standardowy podział ról wykształcił się u nas dość przypadkowo, ale nie można było powiedzieć, że się nie sprawdzał. Gdy byliśmy młodzi, obydwoje pracowaliśmy. Ja prowadziłem zakład stolarski, który założył jeszcze mój dziadek, a Irena uczyła polskiego w szkole. Wydaje mi się jednak, że nie traktowała nigdy pracy jako niezbędnego elementu do samospełnienia.

Gdy urodziło nam się pierwsze dziecko, poszła na urlop macierzyński. Pod jego koniec, gdy Adaś miał niecały rok, zdecydowaliśmy jednak, że jeśli chcemy mieć drugie dziecko, to należy iść za ciosem. I poszliśmy, a żona już nigdy nie wróciła do pracy. Nie przeszkadzało mi to, bo zarabiałem wystarczająco, żebyśmy mieli za co żyć i co jeść.

Irena z kolei nigdy nie wypominała, że poświęciła ukochaną pracę, więc wywnioskowałem, że i jej pasuje taki układ. Naprawdę odnajdowała się w macierzyństwie. Była bardzo troskliwą matką. Dzieci były zadbane, ukochane i szczęśliwe. Nie mogę powiedzieć, że dbała tylko o nie: gdy Irena została matką i żoną na pełen etat, codziennie po powrocie z pracy czekał na mnie obiad, a każdego ranka miałem przygotowane kanapki do pracy.

Zawsze miałem czyste i wyprasowane ubrania do założenia, a w domu nigdy nie było bałaganu. Wydawało mi się, że mamy jasno wypracowane role, bo i ja ze swojej wywiązywałem się dobrze. Zarabiałem, a żona nigdy nie musiała się szczególnie przejmować pieniędzmi, których ani myślałem jej wydzielać – jak niektórzy mężowie.

Nie unikałem też obowiązków ojcowskich. Chociaż na co dzień pracowałem i miałem niewiele czasu dla Adasia i Kasi, nadrabiałem w weekendy. Zabierałem ich na wycieczki rowerowe, mecze czy do domu kultury. A jednak żona stale miała mi coś do zarzucenia i wymagała ode mnie jeszcze więcej...

– Znowu na te rowery? Wymyśliłbyś coś lepszego. Stary Renaty z drugiego piętra zabrał ostatnio dzieciaki do wesołego miasteczka... – komentowała niezadowolona.

– Irenko, a twój szwagier nawet nie pamięta, ile lat mają jego dzieci i do której szkoły chodzą... – broniłem się. – Czy naprawdę jestem takim złym ojcem?

– Nie, absolutnie – wycofywała się natychmiast, ale mało przekonująco.

I taki scenariusz powtarzał się coraz częściej. Narzekała, robiła przytyki, mruczała coś pod nosem, ale gdy próbowałem ją skonfrontować, wszystko było w porządku.

Była wieczną cierpiętnicą

Choć, jak już wspomniałem, żona nigdy nie wspominała o powrocie do pracy i wyglądała, jakby realizowała się w życiu domowym, coraz częściej zaczynała robić z siebie cierpiętnicę. Tak, jakby tylko ona ciężko pracowała w tym domu. Nawet dzieci (bo były już wtedy pod koniec szkoły podstawowej) zaczynały zauważać te jej wieczne narzekania i po cichu się z nich podśmiewały. Jak więc można było traktować je poważnie?

– Całe życie będę robić za sprzątaczkę i kucharkę, bo on ma dwie lewe ręce do roboty... Nawet nie wie, gdzie odkurzacz leży, bo przecież nigdy go chyba nie użył. Tylko wraca z tej roboty, słowa nie powie i oczekuje, że obiad będzie stał na stole... – mamrotała żona sama do siebie, choć robiła to na tyle głośno, że oczywiście można ją było świetnie usłyszeć z salonu.

Kilka razy się z nią o to pokłóciłem, bo z jej wypowiedzi można było wywnioskować, że jestem jakimś kompletnym nierobem, który zamienił ją w kurę domową i niewolnicę, a przecież zupełnie tak nie było! Z czasem jednak zacząłem puszczać mimo uszu te jej wywody. Nie zmieniało to faktu, że było mi przykro: własna żona nie miała do mnie za grosz szacunku i nie doceniała niczego, co robiłem dla rodziny.

– Daj spokój, tato, niech sobie pogada – powiedziała kiedyś moja córka. – Ona chyba tak musi. Nie zwracaj na to uwagi.

Byłem tym zdziwiony. Wiedziałem, że dzieci doskonale wiedzą o przywarach swojej matki, ale nie spodziewałem się, że zapracowała sobie już u nich na takie lekceważące podejście. Uśmiechnąłem się tylko do Kasi niemrawo, ale nie odpowiedziałem. Nie chciałem mówić o Irenie źle przy naszych dzieciach – choć przypuszczałem, że sama nie miała takich hamulców.

Było tylko gorzej

Gdy dzieci dorosły, odniosłem wrażenie, że straciliśmy z Ireną ostatnią rzecz, która nas łączyła. Żona nadal o mnie dbała, gotowała, sprzątała, prała, ale była coraz bardziej nieprzyjemna. Gdy przeszedłem na emeryturę, stała się już w ogóle nieznośna.

– Tylko cały dzień by leżał! A posprząta się samo! – warczała na mnie w trzeciej osobie, gdy tylko wchodziła do pomieszczenia.

Lekceważyłem te komentarze, bo inaczej się nie dało. Ignorowałem gorzkie żale żony, nawet gdy przekraczały już granice przyzwoitości.

– Aj, da pani spokój, pani Tereso! Mój to całymi dniami ogląda jakieś programy albo mecze. Nic w domu nie zrobi! Wszystko na mojej głowie – potrafiła się żalić sąsiadkom, i to zupełnie bez skrupułów, centralnie pod drzwiami naszego mieszkania.

– Pani to zawsze miała ciężko... Ile to się pani umęczyła w życiu, pani Ireno, to tylko Bóg wie! – odpowiadały, na pewno ku jej uciesze.

Tak, parę razy kusiło mnie, żeby wyjść na tę klatkę i opowiedzieć im prawdę. Jak to całe życie starałem się być dobrym ojcem i dobrym mężem, zapewniłem rodzinie byt i życie na poziomie, a w zamian dostałem tylko wredną, pozbawioną jakichkolwiek ciepłych uczuć starą wiedźmę, która stale mnie upokarzała. Ale tego nie zrobiłem. To byłoby poniżej mojego poziomu.

– Jezus, tato, dlaczego ty się z nią nie rozwiedziesz? – zapytał mnie kiedyś syn.

Zszokowało mnie to pytanie. Przede wszystkim dlatego, że nigdy, nawet w najgorszych momentach, nawet nie brałem tej opcji pod uwagę na serio.

– Synu, co ty gadasz, daj spokój... Po co to komu? – odpowiedziałem, machając ręką lekceważąco.

– Mógłbyś mieć o wiele spokojniejsze życie z kimś, kto by cię doceniał... A nawet i sam – odpowiedział mi.

– Ale przysięgałem przed Bogiem, że spędzę całe życie z twoją matką – odparłem stanowczo.

– A ona przysięgała, że będzie cię kochać i szanować... I co?

Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć. Adam miał rację, ale co z tego? Miałem odchodzić od żony przed siedemdziesiątką? Zostawić ją samą na lodzie w jesieni życia? Nigdy bym czegoś takiego nie zrobił. Może i nie żywiłem już do Ireny wielu ciepłych uczuć, ale nadal czułem się za nią odpowiedzialny.

Nagle wszystko się zmieniło

Pewnego dnia jednak zdarzyło się w moim życiu coś niespodziewanego. Jak to miałem w zwyczaju przez kilkadziesiąt lat, w sobotnie popołudnie kupiłem los na loterię. Taki o zwyczaj, a nuż, gdybym miał coś jednak wygrać. Z tym że tym razem... naprawdę wygrałem. I to niemało, bo osiemdziesiąt tysięcy!

– Irena! Nie uwierzysz, co się stało! – krzyknąłem już w progu, gdy wróciłem do domu z wygranym losem.

– Co żeś znowu narobił? – warknęła nieprzyjemnie żona, jak zwykle zresztą.

– Wygrałem! Osiemdziesiąt tysięcy złotych! W loterii!

– Co takiego? – zdziwiła się szczerze, więc pokazałem jej los.

Przez chwilę, gdy Irena badawczo przyglądała się papierkowi, w kuchni panowała cisza. I nagle... Tak jakby w moją żonę wstąpił jakiś inny duch.

– Ależ Władek, to wspaniale! Kochanie ty moje! Wiedziałam, że w końcu ci się uda! – objęła mnie.

Zupełnie zgłupiałem. „Co takiego? Przecież całe życie powtarzała mi, że marnuję tylko pieniądze na te losy i że taka ciamajda jak ja nigdy niczego nie wygra...”, myślałem.

– Wiesz już co zrobimy z tą wygraną? Na pewno wiesz, ty przecież zawsze podejmujesz dobre decyzje – dodała słodkim głosem.

– Eee... – zająknąłem się, zupełnie zbity z tropu. – Jeszcze o tym nie myślałem. Pewnie część warto odłożyć na czarną godzinę. A resztę? Nie wiem, może pojedziemy na jakieś wakacje?

– Doskonały pomysł, skarbie! – przyklasnęła Irena, po czym zabrała się za podgrzewanie obiadu z uśmiechem na ustach.

Kompletnie, nie rozumiałem, co się właśnie wydarzyło. Nie potrafiłem też umiejscowić w pamięci, kiedy ostatnio moja żona nazwała mnie skarbem czy kochaniem. Wyszedłem z kuchni całkowicie zamroczony. Chociaż przytrafiło mi się coś niesamowitego, było mi przykro, bo naszła mnie bardzo niepokojąca myśl. Czy moja żona naprawdę jest tak wyrachowana? I czy naprawdę, w jej oczach, zasłużyłem na szacunek, dopiero gdy przyniosłem do domu większe pieniądze?

Władysław, 67 lat

Czytaj także:
„Szukałem szczerej miłości, ale kobiety widziały we mnie tylko wypchany portfel. Żeby sprawdzić Julię, udawałem biedaka”
„Nie mam rodziny, więc szef myśli, że może mnie wykorzystywać. Letnie podróże oglądam w przewodnikach turystycznych”
„W wakacje daliśmy sobie z mężem wolne od wierności. To miała być nasza recepta na trwałe i zgodne małżeństwo”

Redakcja poleca

REKLAMA