„Żona była heterą, która zmieniła mnie w pantoflarza. Gdy zmarła, myślałem, że odżyję, lecz miała na mnie inny plan”

samotny mężczyzna fot. iStock, shapecharge
„Właściwie całe moje życie tak wyglądało: ona miała pomysły, a ja je realizowałem”.
/ 12.08.2024 14:13
samotny mężczyzna fot. iStock, shapecharge

Moja żona umarła rok temu. Przez cały ten czas porządkowałem sprawy związane z jej spuścizną – to nie moje określenie, ona tak mówiła – oraz szykowałem nagrobek. Osobiście go zaprojektowała, kiedy dowiedziała się, że jest chora i już raczej nie wyzdrowieje. Podobnie jak sama wybrała sobie miejsce na cmentarzu, napisała własny nekrolog i zaplanowała swoją stypę.

Właściwie całe moje życie tak wyglądało: ona miała pomysły, a ja je realizowałem. Poznaliśmy się w pracy, ona była młodą panią architekt, ja nieco starszym pracownikiem firmy budowlanej. Robiliśmy remont w salonie sprzedaży mebli i akcesoriów i wszyscy w firmie nie mogli się nadziwić, kto wymyślił taki cudaczny projekt; ani jednej prostej ściany, wszędzie łuki i krzywizny, cholera brała, zwłaszcza tynkarzy. Ale dla Majki nie istniało określenie: nie da się. Nie lubiła chodzić na skróty i rezygnować z czegoś, bo jest za trudne. Była oryginalna i ambitna, jak jej projekty. Była też charyzmatyczna, pryncypialna i zaborcza. To ona mi się oświadczyła po pół roku znajomości. Po kolejnych szczęściu miesiącach wzięliśmy ślub.

Życie splatało nam się z pracą, a praca z życiem

W obu sytuacjach ona była szefem, a ja wykonawcą. Obojgu nam pasował taki układ. Nikt patrząc na nas – ja miałem metr dziewięćdziesiąt wzrostu, ona była o blisko trzydzieści centymetrów niższa – nie zgadłby, że idealnie mieściłem się pod jej pantoflem.

Nie mieliśmy dzieci. To nie był nasz wybór, tak wyszło. Nie sprawdzaliśmy, co „zawiniło”, nie daliśmy się wpędzić w obsesję „robienia dziecka”, która potrafi wszystko zniszczyć. Skoro nie dane nam było mieć dzieci, pogodziliśmy się z tym i uznaliśmy, że dwuosobowa rodzina to też rodzina. Wystarczaliśmy sobie nawzajem. I nawet bez dzieci nie mieliśmy czasu się nudzić.

Przeżyliśmy razem czterdzieści lat. A przez ostatnie wspólne miesiące moja żona martwiła się tylko o jedno: jak ja sobie bez niej poradzę. Była tak skupiona na planowaniu i organizowaniu mi zajęć „na potem”, na szczegółowym omawianiu ich ze mną, że jakoś umykał mi fakt, co owo „na potem” znaczy. Całkiem możliwe, że to był jej sposób na oswajanie lęku przed śmiercią. Zagadywała go, słodziła żartami, zasypywała planami na przyszłość, nawet jeśli jej w tej przyszłości nie będzie…

I nagle odeszła. Tak, nagle. Bo choć wiedziałem, że jest chora, że umiera, choć mój strach też próbowała oswajać, w głębi serca wciąż nie wierzyłem, że naprawdę nadejdzie czas, gdy jej nie będzie. To się wydawało takie absurdalne, nierealne, przecież zawsze była…

Zostawiłem firmę, nie miałem ochoty pracować

A potem odeszła i świadomość jej braku zwaliła się na mnie jak lawina. Lodowata góra śniegu sparaliżowała moje myśli, ciało, uczucia. Trwałem zmrożony, a przede mną rozwierała się pustka. Bałem się w nią spojrzeć, bałem się, że w niej utonę, że po prostu położę się na obsypanym kwiatami grobie i już tam zostanę, razem z miłością mojego życia. Ale…

Ale stypa, ale nagrobek, ale zaplanowany przez Majkę remont naszego mieszkania. Moja żona dobrze mnie znała. Potrzebowałem tych zdań, które mi wyznaczyła, żeby się nie rozsypać, żeby żyć dalej, bez niej, ale według jej wskazówek. Nie przewidziała tylko, że kiedy minie rok bardzo pracowitej żałoby, na którą właściwie nie miałem czasu, kiedy wykonam wszystkie zadania z listy, znów stanę twarzą w twarz z pustką. Nieco inną niż tuż po jej śmierci.

Dla mnie Majka niejako wciąż żyła, nawet z nią rozmawiałem, radziłem się jej, i wcale nie musiała mi odpowiadać, bo ja też doskonale ją znałem i wiedziałem, co by odpowiedziała, gdyby mogła. Chodziło o to, że wraz ze zrealizowaniem ostatniego z projektu z listy otworzyła się przede mną pusta, pozbawiona kierunków i perspektyw przestrzeń. Jakbym stanął pośrodku niczego. Najnormalniej w świecie po raz pierwszy w życiu nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić. I nie było nikogo, kto by mi mógł pomóc, wyznaczył cel, dał zadanie do wykonania, projekt do zrealizowania, wskazał stronę, w którą powinienem pójść. Nie było niczego…

Tylko tęsknota. I strach, że jednak sobie nie poradzę i zawiodę Majkę. Postanowiłem odejść na emeryturę. Nie chciało mi się już pracować. Bez Majki to i tak już nie było to samo, straciłem zapał i serce do tej roboty. Sprzedałem więc swoje udziały w firmie wspólnikowi. Pieniądze miałem, czas miałem i tylko, cholera, celu nie miałem. Siedziałem w domu i popadałem w marazm czy inną depresję. Starałem się wynajdować sobie jakieś zajęcia, odnaleźć sens życia bez Majki, ale prawdę mówiąc, czasem mi się nawet wstać z łóżka nie chciało. Ani myć, ani jeść, ani sprzątać. Najchętniej zasnąłbym i już się nie obudził.

Mój były wspólnik, ale nadal przyjaciel, który wpadał do mnie na wizytacje, w końcu miał tego dosyć. Zdecydował za mnie i zapisał mnie na wizytę do psychologa. Poszedłem, gdy powiedział, że Majka by tego chciała. Pani psycholog mogłaby być moją córką. Przez niezręcznie długą chwilę wpatrywałem się w nią, nie bardzo wiedząc, jak zacząć. I czy w ogóle jest sens zaczynać…

Nie doceniłem jej. Mimo młodego wieku znała się na swoim fachu i sprytnymi, nienachalnymi pytaniami coś tam ze mnie wyciągnęła. Dość, by zaryzykować postawienie diagnozy.

– Panie Krzysztofie, sprawa jest prosta i skomplikowana zarazem. Prostota polega na tym, że ma pan poczucie braku kontroli nad swoim życiem, co jest całkiem zrozumiałe. Trudność polega zaś na tym, że powinien pan tę kontrolę odzyskać. Być może po raz pierwszy od czterdziestu lat… – uśmiechnęła się ciepło.

– Czy chce pani powiedzieć, że przez te wszystkie lata byłem niewolnikiem? – zażartowałem, zasłaniając się kpiną jak tarczą.

Spoważniała.

– Raczej zakładnikiem – poprawiła mnie. – Zakładnikiem miłości i przywiązania do żony. I w tym nie ma absolutnie nic złego, o ile człowiek stworzył sobie także jakąś własną przestrzeń, w której się porusza i dobrze się w niej czuje, którą jest w stanie kontrolować. Tego u pana zabrakło, ale – znowu się uśmiechnęła, krzepiąco tym razem – wspólnymi siłami to naprawimy – zajrzała w swoje notatki. – Mam dla pana pierwsze zalecenie. Niech pan dzisiaj na obiad zje golonkę.

Spojrzałem na nią zdumiony. Owszem, gdzieś tam między wierszami wymsknęło mi się, że ponieważ Majka nie lubiła tłustego jedzenia, ja też go nie jadłem, zresztą z pożytkiem dla mojego zdrowia, choć golonki trochę szkoda, tak to chyba ująłem.

– Mam ją zjeść w proteście? Jako wyraz buntu przeciwko mojej zmarłej małżonce? Mam ją zjeść z poczuciem winy czy z poczuciem wolności?

– Nie – pokręciła głową – najlepiej z chrzanem.

Akwarium? Marzyłem o tym jako dziecko!

Spotkania z panią psycholog Pauliną pomagały mi, chociaż nie miałem pojęcia, jak to właściwie działa. Moim zdaniem były to trochę dziwne, że po każdej wizycie dawała mi „zadanie domowe”. No ale robiłem, co mi kazała. To ona się znała na psychologicznych sztuczkach, ja zaś przywykłem do posłuchu wobec charyzmatycznych kobiet.

Następnym razem poleciła mi założyć w domu akwarium, bo zwierzyłem się jej, że miałem rybki jako dzieciak i bardzo mi się to podobało, ale żona nie zgadzała się na „tony wody w szkle”. Urządzanie zbiornika porządnie mnie zajęło i wciągnęło. Czułem się jak dzieciak w magicznym świecie zabawek, bo w ciągu minionych lat wiele się zmieniło w sprzęcie akwarystycznym i ofercie sklepów zoologicznych. Zaszalałem i stworzyłem świat z jeziora Malawi, z kolorowymi pielęgnicami, mnóstwem kamieni i skomplikowanym osprzętowaniem, a także światłem dziennym i nocnym.

Kiedy następnym razem Paulina zaleciła mi wyjazd nad morze, trochę się martwiłem rybkami, ale wspólnie uznaliśmy, że przez dwa–trzy dni nic im się nie stanie, zaś w moim życiu znów pojawi się coś… czego nie robiłem z żoną. Cóż, w ciągu tylu lat małżeństwa jakoś nigdy nie byliśmy na wakacjach nad morzem, bo Majka wolała góry albo jeziora.

Czyli taką taktykę obrała, sprytnie…

Tylko raz się postawiłem. Byłem naprawdę poruszony, kiedy zaproponowała mi, żebym umówił się na obiad z jakąś kobietą.

– Może nie poczytuję tego w kategoriach zdrady – tłumaczyłem – ale jednak uważam, że to jest nie na miejscu.

– Wręcz przeciwnie – upierała się. – Przecież ja nie namawiam pana do budowania jakiejś intymnej relacji. Chodzi mi o budowanie zwykłych, ludzkich więzi z drugą osobą.

– Przecież ostatnio zgodnie z pani zaleceniem poszedłem na piwo z przyjacielem. To nie było budowanie relacji?

– Po pierwsze, ta relacja między panami była zawsze, nawet jeszcze w erze przedmałżeńskiej. A po drugie, to jednak coś zupełnie innego pójść do pubu z przyjacielem a umówić się na obiad w restauracji z kobietą…

– No właśnie!

– Panie Krzysztofie, oczywiście zrobi pan, jak uważa. Ale nie każde spotkanie damsko-męskie to zaraz randka. Natomiast pana gwałtowny protest jest znamienny… – spojrzała na mnie z rozbrajającym uśmiechem. – To może być jakaś znajoma pani, bezpieczna, że tak to ujmę, żona przyjaciela, kuzynka. I nie musi być coś wyszukanego, może coś z kuchni włoskiej…

– Byle nie spaghetti – mruknąłem.– To jest bardzo nieestetyczne jedzenie, nie w formie podania, rzecz jasna, tylko w sposobie spożycia. Ten makaron, chlapiący sosem na wszystkie strony, to cmokanie, kiedy człowiek próbuje go wciągnąć dyskretnie do ust… – westchnąłem, bo nagle coś do mnie dotarło.

Pani psycholog uniosła pytająco brwi.

– Zacytowałem moją żonę – wyjaśniłem. – Słowo w słowo. Sama pani widzi, jak to we mnie głęboko siedzi…

– Widzę, ale to akurat nic dziwnego. Nasze wspomnienia są ważne, ale znacznie ważniejszy jest nasz stosunek do nich. Jeśli coś rozpamiętujemy ponad miarę, nadal się czymś, mimo upływu wielu lat, zamartwiamy, wówczas wspomnienia stają się toksyczne. Ale przecież nie można ich zmienić, warto więc zmienić swoje nastawienie do nich. I jeśli ma pan ochotę na spaghetti, to proszę się nie krępować, nie sugerować opinią swojej żony. I tak już tego nie zobaczy, prawda?

Wziąłem sobie te słowa do serca

Wracając do domu, całą drogę zastanawiałem się nad moim małżeństwem. Czy kochałem Majkę? Bez dwóch zdań. Czy pozwalałem sobą dyrygować? Z pewnością. Czy byłem szczęśliwy? Tak!
Ale… to moja Majka chciała, żebym żył dalej, żebym nie umarł od środka, gdy ona odejdzie, stąd ten „plan na żałobę”. Zrealizowałam go co do joty, ale teraz musiałem iść dalej sam. Bez Majki. Bez wiecznego spoglądania wstecz, bez pytania jej o radę, bez uwzględniania jej opinii, gustów i preferencji, bez zachowywania się tak, jakbym nadal był jej mężem. Odeszła, a ja muszę zacząć żyć. Po swojemu. Na własne ryzyko.

Nie od razu Rzym zbudowano, poza tym mało prawdopodobne, bym w czasie, który mi pozostał, chciał i zdołał się jeszcze raz zakochać. Jedną miałem ukochaną i tak już pewnie zostanie. Ale teraz bez wyrzutów sumienia mogłem mieć też koleżanki oraz przyjaciółki. Majka była dość zazdrosna. Na moje szczęście w branży budowlanej jest mało kobiet.

Co do „zadania domowego”, zaprosiłem do pizzerii moją chrześnicę, córkę mojego przyjaciela. Chyba potraktowała tę wyprawę jak misję, bo wzięła ze sobą dwie przyjaciółki. Było wesoło, zwłaszcza gdy mnie uczyły, jak jeść spaghetti!

Krzysztof, 65 lat

Czytaj także:
„Zamiast zaciągnąć faceta do ołtarza siłą, córka pozwoliła mu odejść. Sama jest sobie winna, że została samotną matką”
„Zmieszałam z błotem faceta z infolinii. Najpierw zrobił ze mnie totalną idiotkę, a potem umówił się ze mną na randkę”
„Mąż mojej przyjaciółki miał miłą twarz, ale lepkie rączki. Skradł nie tylko jej serce, ale także nasz drogi sprzęt”

Redakcja poleca

REKLAMA