W nocy z niedzieli na poniedziałek, przed północą, zostałam wyrwana ze snu przez przeraźliwy ból w żołądku i nudności. Zanim jednak udałam się do lekarki, po naprawdę fatalnej nocy, z samego rana wyłączyłam budzik i skontaktowałam się z przełożonym.
Obiecałam, że to ogarnę
– Piotrze, masakra jakaś! Nie ma szans, żebym przyszła do biura. Mogę pracować tylko zdalnie.
Mój szef wykazał się zrozumieniem, przejął się moim stanem, życzył mi szybkiego powrotu do zdrowia, ale… tak czy inaczej, trzeba było skończyć pilne tłumaczenie kontraktu. Zostały dosłownie dwie strony.
Piotrek obiecał, że wyśle mi dokument na skrzynkę. Włączyłam laptopa, ale nie było neta. Na początku podeszłam do tego na luzie. Mój leciwy sprzęt czasami robił mi psikusy. Ale gdy po paru minutach symbol wi-fi nadal się nie świecił, zrobiło mi się trochę nieprzyjemnie. Rozłączyłam się i połączyłam jeszcze raz, ale nawet parę prób nic nie dało.
Coraz bardziej zdenerwowana podłączyłam kompa do przewodu. Nadal zero internetu. Pewnie mieli przerwę serwisową czy coś w tym stylu. Od razu wykonałam telefon do przełożonego.
– Nie przejmuj się tym – starałam się go uspokoić. – Raptem dwie kartki. Poradzę sobie z tym.
– No dobra – stwierdził Piotrek. – Byleby to było gotowe do drugiej po południu. Bo jak nie, to nie damy rady zebrać podpisów i przekazać umowy.
– Spokojnie, ogarnę to – zapewniłam go.
Nic nie pomagało
Podczas gdy kłopoty z telewizją kablową trwały, skupiłam się na łykaniu napojów i relaksie. Miałam nadzieję, że ta przerwa techniczna potrwa jak najkrócej. Oby tylko nie było konieczności kontaktowania się z jakimś gościem od komputerów.
Kiedy wybiła dziesiąta, niepokój powrócił. Minuty uciekały bezlitośnie, a dostęp do internetu nadal był fatalny. Niechętnie wystukałam cyfry do biura obsługi klienta. Jak to zazwyczaj ma miejsce, połączenia wyczekiwałam całą wieczność, wsłuchując się w denerwujące dźwięki w słuchawce.
Byłam już naprawdę zdenerwowana, kiedy odebrał telefon pracownik obsługi klienta. Zupełnie mnie nie obchodziło, jak się nazywa, ani jaki ma przyjemny dla ucha, wręcz radiowy ton głosu.
Ledwie zdążył zapytać, w jaki sposób może mi pomóc, a ja zasypałam go lawiną słów na temat tego, że niektórzy ludzie ciężko harują i muszą dotrzymywać ustalonych terminów, a jego firma, będąca chyba najgorszym dostawcą internetu na świecie, najwyraźniej robi wszystko, żeby im to uniemożliwić. Ten gość zachował jednak niesamowity spokój i nie wchodził mi w słowo. Dopiero gdy wylałam z siebie wszystkie żale i pretensje, grzecznie zapytał:
– A czy wyłączała pani ruter i podłączała jeszcze raz? – spytał.
– Jak pan myśli?! – wrzasnęłam do telefonu. – Uważa mnie pan za kretynkę?!
Facet nawet się nie odezwał.
– No jasne, że to zrobiłam – kontynuowałam. – Z milion razy już! I nic to nie daje!
– Okej, w porządku – stwierdził opanowanym głosem. – W takim razie niech pani podepnie kabel.
– Chyba sobie pan kpi – zareagowałam z wściekłością.
Nie skomentował tego
– Czy pan serio uważa, że nie próbowałam już wszystkiego? Co za beznadziejna obsługa klienta?!
Sama nie wiem, co we mnie wstąpiło. Z reguły staram się być uprzejma, a teraz zachowałam się po prostu koszmarnie. Najwidoczniej ta infekcja rozłożyła mnie nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. Mózg też mi zaczął szwankować.
– No dobrze, czyli ponowne uruchomienie rutera też nic nie dało? – niski głos w telefonie wyrwał mnie z zamyślenia.
– Ponowne uruchomienie rutera? – zdziwiłam się. – O czym pan w ogóle mówi? Co to znaczy ponowne uruchomienie routera? Gdzie jest ten router? Proszę mówić po ludzku!
W takiej sytuacji ja bym po prostu się rozłączyła, ale facet zachował stoicki spokój.
– Modem wygląda jak pudełko z małą antenką – wyjaśnił.
– Rany, przecież wiem! – burknęłam poirytowana.
Całą sobą emanowałam wściekłą babą na skraju ataku nerwowego. Na początku zjechałam gościa z góry na dół, że gada jak potłuczony, a teraz miałam do niego żal, że traktuje mnie jak głupie dziecko. Zacisnęłam zęby i wzięłam głęboki oddech, żeby nie wyjść na totalną idiotkę.
– Niech pani poszuka pinezki bądź szpileczki, a następnie wciśnie ją w tę malutką dziurkę na modemie i przez moment przytrzyma.
Nie zniechęcał się
Ten doradca chyba puścił mimo uszu mój niegrzeczny ton głosu. Jakim cudem mu się to udało? Postąpiłam zgodnie z jego instrukcjami. Niestety, zresetowanie urządzenia też nic nie dało.
– No to ja już nie mam pomysłów – rzuciłam.
– Ja też nie.
Odniosłam wrażenie, że gość się zaśmiał pod nosem.
– Poślę do pani specjalistę od napraw – dorzucił. – Pasowałoby pani przedpołudnie następnego dnia?
– No i klops, teraz to mnie dopadną!
Łzy cisnęły mi się do oczu. Deadline tłumaczenia wypadał tego dnia do godziny 14, a ja wciąż nie miałam w rękach potrzebnych dokumentów. Jedynym pocieszeniem było to, że mój brzuch w końcu dał za wygraną, ale ta myśl jakoś specjalnie mnie nie pocieszyła. W tym momencie konsultant, który dotychczas był oazą spokoju, poprosił mnie o podanie adresu zamieszkania i kontaktu telefonicznego.
– Zorientuję się, czy któryś z naszych techników nie kręci się gdzieś w pani rejonie. Być może uda mu się wcisnąć panią w swój napięty harmonogram.
Było mi głupio
Najchętniej pocałowałabym go z wdzięczności, gdyby tylko była taka możliwość. Ten doradca zdziałał znacznie więcej, niż nakazywały mu służbowe procedury, chociaż w żaden sposób na to nie zasłużyłam. Nim zdążyłam wyrazić swoją wdzięczność, zakończył rozmowę.
Serwisant pojawił się u mnie w niecałą godzinę po tym zdarzeniu. Podłubał trochę przy okablowaniu, podmienił router i, co wprawiło mnie w stan euforii, dostęp do sieci znów zagościł w moich skromnych progach. Było południe, a ja ciągle miałam wystarczająco dużo czasu, żeby wyrobić się z powierzonym mi zadaniem, jednak coś wciąż nie dawało mi spokoju – poczucie winy zjadało mnie od środka.
Nie powinnam była aż tak podnosić głosu na tego doradcę. Przecież to nie przez niego popsuł się ten nieszczęsny ruter. I to również nie jego sprawka, że złapała mnie jakaś choroba, a nerwy wzięły górę. Pewnie wziął mnie za jakąś małpę. Naszła mnie myśl, żeby dyskretnie wypytać o to serwisanta.
– Nie jestem pewna, ale chyba to gość w zbliżonym do mojego wieku – próbowałam nieporadnie wyjaśnić. – Ma taki donośny, jak z radia głos…
Zaśmiał się z całego serca
– Słucha pani, tych gości jest tu całe mnóstwo i wszyscy są mniej więcej w pani wieku. A poza tym my się raczej nie kumplujemy.
– Ale dzwonił do pana.
– Nic z tych rzeczy. Dostałem SMS–a z automatu, gdzie mam być i o której godzinie. Nawet myślałem, że coś się pomieszało, bo nie miałem pani wpisanej.
– No to kicha – odetchnęłam.
– Udanego dnia życzę, szanowna pani – odparł rozbawiony technik i poszedł w stronę wyjścia.
Zanim się pożegnaliśmy, wcisnęłam mu do kurtki trochę gotówki. To był mój sposób na wyrażenie wdzięczności. Gdy minęła doba od tego zdarzenia, pojawiłam się z powrotem w biurze. Mój przełożony docenił moją pracę nad przekładem. Umowa została podpisana, ku zadowoleniu obu stron. Choroba jelitowa poszła w niepamięć, ale wyrzuty sumienia wciąż mnie dręczyły.
Żałowałam, że nie mogę przenieść się w czasie i postąpić inaczej. Czułam ogromny smutek na myśl, że raczej nie będzie sposobności, by przeprosić tego cudownego doradcę.
Zaskoczył mnie
Piątkowe popołudnie minęło mi jak z bicza strzelił. Ledwo żywa wpadłam do mieszkania, wykończona po batalii z chorobą. Pełna ulgi rzuciłam się na sofę, chwytając po drodze ulubioną lekturę. Niestety, zmęczenie dawało o sobie znać – co chwila odpływałam, by za moment ocknąć się i na nowo próbować zagłębić w fabułę. Nagle mój umysł przeszył przenikliwy dźwięk.
Chwilę zajęło mi zorientowanie się, że to nie sen, a sygnał dzwonka w telefonie. Zerknęłam na tarczę zegarka. Wpół do ósmej. Niby nie tak późno, ale wyrwana z drzemki potrafię być w kiepskim humorze. Muszę złapać oddech, zanim wrócę do rzeczywistości. Ktoś po drugiej stronie słuchawki był jednak nieustępliwy. W końcu odebrałam, wciskając zielony przycisk.
– Halo – burknęłam.
– Nadal w złym humorze? – dotarło do moich uszu. – Liczyłem, że już pani ochłonęła.
Od razu poznałam ten przyjemny, miękki głos. To pracownik infolinii!
– Rany, to pan! – zapiszczałam, a gość z obsługi klienta wybuchnął śmiechem. – Proszę mi wybaczyć! Naprawdę nie zwariowałam!
W tym momencie śmiał się już na cały głos.
– Pani zwariowana? Ależ skąd! Pani po prostu kieruje się uczuciami – zażartował wesoło. – Chociaż może po prostu nie spodobałem się pani. To byłby problem.
– Problem? – zaskoczył mnie jego komentarz.
– Jasne. Bo jeżeli mnie pani nie trawi, to nie zgodzi się pani na spotkanie przy kawie. Ale może jednak da mi pani okazję, żeby się odkupić?
– Pan? To ja powinnam panu sprawić bukiet! – wykrzyknęłam.
– Uwielbiam frezje – odparł.
– Słucham? – odparłam lekko zakłopotana.
– Bez obaw, to był tylko taki żarcik.
– Jakoś nie jestem rozbawiona – rzuciłam markotnie i od razu poczułam się niezręcznie.
Znów wyszłam na małpę
Nadarzyła się świetna okazja, żeby powiedzieć „przepraszam”, a ja znowu doczepiłam się o byle co, bo mnie zaskoczył. „Nie przejmuj się tak, bo jeszcze odstraszysz tego gościa na dobre” – przeszło mi przez myśl.
– Pozwoli pan, że to ja pana zaproszę – zasugerowałam.
– Przepraszam, ale chyba nie dosłyszałem? – odrzekł zaskoczony.
– To ja pana zapraszam na małą kawkę. Przyniosę wiązankę frezji. Jestem panu winna przeprosiny – oświadczyłam bez chwili namysłu.
– Ależ nie musi pani za nic przepraszać. Nie ma pani pojęcia, jak tu bywa nudno na tej infolinii – odpowiedział. – Pani telefon naprawdę mnie rozruszał.
Wybuchłam śmiechem. Mimo że temu zaprzeczyłam, jego żarty przypadły mi do gustu. Pomijając jego głos, którego mogłabym słuchać godzinami przed zaśnięciem, zaczęłam odczuwać chęć lepszego poznania tego gościa. Zastanawiałam się, co to za koleś, którego nie zniechęca nieprzyjemna laska, a na dodatek proponuje jej pomoc ot tak, po dobroci? Jak on wygląda? Czy znajdziemy wspólny język? Czy przypadniemy sobie do gustu? Czy z tego coś wyniknie? Cóż, czas pokaże…
Marta, 30 lat
Czytaj także:
„Mógłby być moim synem, a został gorącym kochankiem. Korepetycje skończyły się nauką języka miłości i... awanturą”
„Teściowa mną pomiatała, a mąż donosił jej nawet o moich wpadkach w sypialni. Wreszcie stało się coś o wiele gorszego”
„Za wygraną w totka chcieliśmy żyć w luksusie. Nowi sąsiedzi jednak szybko nam pokazali, gdzie jest nasze miejsce”