Było sobotnie popołudnie. Całe miasto pulsowało przygodą. W soboty nie liczy się teraz, nie liczy się tu, liczy się natomiast to, gdzie będę. Więc kiedy Marek, nowo poznany mężczyzna, zaproponował mi wypoczynek w gospodarstwie agroturystycznym, długo nie myślałam nad odpowiedzią.
Poznałam go w necie
Był przystojny. Niezbyt wysoki, ale dobrze zbudowany, o szarych oczach i opalonej skórze. Tajemniczy i pewny siebie. Patrzył na mnie przymrużonymi oczami. Poznałam go tydzień temu dzięki aplikacji randkowej. Wiedzieliśmy o sobie już całkiem sporo, a nawet może… nie wiedzieliśmy o sobie prawie nic. Bo przecież wiedzieliśmy tylko tyle, o ile mogliśmy o sobie nazmyślać.
Siedział przy barze, trzymał w dłoni Pina Coladę i patrząc w przestrzeń nad moją głową, wypowiedział te słowa, które zapamiętam do końca życia:
– Co mamy do stracenia?
Popatrzyłam na niego i aż mnie zmroziło. Marek miał takie zimne, a jednocześnie ogniste spojrzenie. Jakby uśmiechał się nie do kogoś, lecz do swoich myśli. Cóż, zawsze lubiłam tajemniczych mężczyzn.
Był tajemniczy od początku. Nawet jego profil przyciągał uwagę oryginalnością. Żadnych selfie z siłowni, żadnych cytatów. Żadnych banałów. Za to czarno białe zdjęcie i to jedno, tylko jedno zdanie: tajemnice nadają życiu głębię.
No nie mogłam wprost oprzeć się takiemu gościowi. Poczułam wyzwanie, aby go odkrywać po kawałeczku. Dlatego kiedy zaledwie po tygodniu znajomości online i po jednym spotkaniu w klubie zaproponował mi wyjazd na wieś, powiedziałam:
– Ok. Jadę!
Ja chyba oszalałam
Czyż miłość od pierwszego wejrzenia nie jest szalona? W sobotę Marek odwiózł mnie do domu i powiedział tym swoim niskim, aksamitnym głosem:
– Jutro rano podjeżdżam po ciebie, pakuj się.
Resztki moich obiekcji zjadło jego eleganckie retro auto. Rano wsiadłam do tego samochodu z lekkim dreszczykiem emocji. Auto sunęło po autostradzie, a widoki za oknem obiecywały mi szaloną przygodę. Po dwóch godzinach droga zaczęła prowadzić przez gęste lasy, liście na drzewach stawały się coraz ciemniejsze, wiatr świszczał, a chmury gęstniały.
– To naprawdę szalone, że zgodziłam się na tę wycieczkę, ale jest w tobie coś takiego… – mówiłam.
– Szaleństwo ma swój urok. Właśnie dlatego tutaj jesteśmy! – mówił.
W końcu dotarliśmy do niewielkiej wioski. Zapowiadała się naprawdę malowniczo, ale wszędzie panowała dziwna cisza. W sumie nic specjalnego – było tam tylko kilka domów, mały kościółek i pensjonat z długą, wijącą się wstęgą podjazdu. Zaniedbany ogród pełen starych drzew wydał mi się uroczy. Wyszłam z samochodu i zaczęłam przyglądać się budynkowi. Wił się na nim bluszcz.
Fasada pensjonatu była misternie ozdobiona roślinnymi, dziwnie splątanymi ornamentami. Jego okna były wysokie i wąskie, z ciemnymi, witrażowymi szybami przedstawiającymi fantazyjne stworzenia – pół rośliny, pół ludzi o cierpiących czy też zamyślonych wyrazach twarzy.
Dom budził grozę
– Zobacz, jakie dziwnie żywe witraże. Jakby te postacie chciały wyjść na zewnątrz – sama zdziwiłam się tym, co powiedziałam.
Marek popatrzył na mnie zdumiony i wniósł walizki do pensjonatu.
– Zmęczona jesteś, może trochę prześpisz się w pokoju – powiedział do mnie.
Starsza pani o surowym wyrazie twarzy przywitała nas jakoś tak chłodno, apatycznie, a jednocześnie frasobliwie. Przyglądała mi się uważnie. Jej spojrzenie mówiło do mnie: kochanie, uważaj na siebie. W środku było bardzo cicho, mimo że niemal wszystkie pokoje były pozajmowane. Wynajęliśmy wolny pokój na ostatnim piętrze.
– Może wszyscy wyszli na spacer – powiedziałam.
– Pewnie tak – uspokoił mnie Marek.
– Jakie piękne płaskorzeźby! – Zwróciłam uwagę na charakterystyczne zdobienia naszego łóżka, przedstawiające smukłe, nagie sylwetki kobiet. Zawsze uwielbiałam secesję.
– Rzeczywiście, ciekawe – powiedział Marek i przyglądał się dłużej zdobieniom. Zamyślił się.
Zostawiliśmy walizki i zeszliśmy na obiad. Duszone żeberka smakowały wyśmienicie. Potem poszliśmy na spacer. Przechadzałam się właśnie kamienną ścieżką, kiedy popatrzyłam w kierunku naszych okien.
– Zobacz!
– Co?
– W naszym pokoju pali się światło!
Marek rzucił okiem na okna pensjonatu, ale tylko uśmiechnął się lekko, jakby chodziło o błahostkę. Serce biło mi coraz mocniej, lecz ogród był tak piękny, że wkrótce prawie zapomniałam o całym zamieszaniu.
Powiało grozą
Kiedy wracaliśmy do pensjonatu, miałam wrażenie, że coś jest nie tak. Schody tak dziwnie głośno skrzypiały. Ale Marek miał takie pogodne spojrzenie. Weszliśmy do pokoju. Usiadłam na łóżku i zauważyłam, że na stoliku nocnym leży stara książka.
– Wcześniej jej tu nie było! – wykrzyknęłam.
– Co ty mówisz, nie zauważyłaś jej po prostu – powiedział Marek. – Zejdę na dół po coś do jedzenia.
Zdjęłam buty i położyłam się na łóżku. Przykryłam się kocem. Wzięłam do ręki książkę. Na początku myślałam, że czytam jakiś zwykły romans, ale po kilku stronach zorientowałam się, że był to pamiętnik z 1890 roku, a autorką książki jest właścicielka tego pensjonatu! Wdała się w romans z mężczyzną wynajmującym pokój, którego łóżko miało charakterystyczne zdobienia w stylu secesyjnym, z misternie wykonanymi płaskorzeźbami przedstawiającymi… nagie sylwetki kobiet!
„O co tutaj chodzi?” – pomyślałam i przysnęłam. Kiedy się obudziłam się, Marek wpatrywał się w moje oczy.
– Pięknie wyglądasz, kiedy śpisz – powiedział.
Pocałował mnie. Resztę wieczoru spędziliśmy na gorących figlach. Cały ten tajemniczy anturaż pensjonatu nastroił nas chyba romantycznie. Śniło mi się, że ten młody mężczyzna z książki zginął w tajemniczych okolicznościach, a jego ciało nigdy nie zostało odnalezione. Mieszkańcy tego pokoju już zawsze mieli wrażenie, że duch mężczyzny jest tu obecny.
Nakręcałam się
Usiadłam na łóżku i zaczęłam rozglądać się podejrzliwie po pokoju. Marek poszedł do łazienki, a ja chwyciłam książkę. Rzuciło mi się w oczy to zdanie: on nigdy mnie nie opuścił, jest tutaj. Co? Zamknęłam książkę i poszłam się ubrać.
Kiedy wróciłam, Marek kartkował tajemniczą powieść.
– Nie bój się – uśmiechał się do mnie, ale jego głos zabrzmiał jakoś nienaturalnie, jakby nie on to mówił.
Znowu się zamyślił.
– Chciałabym już stąd wracać – zaproponowałam
– No… jak chcesz, ale… może po południu? Tu są takie dobre obiady.
– Ok – powiedziałam, bo również zgłodniałam.
Zeszliśmy do jadłodajni.
– Polędwica Cienia – powiedział Marek, wpatrując się w menu. – Co o tym myślisz?
– Co? Jakiego cienia? – popatrzyłam na niego.
– No pytam, co chciałabyś zamówić? Ja biorę Polędwicę Cienia. Delikatną polędwicę wołową na poduszce z ciemnej kaszy gryczanej, otoczoną sosem z jagód jałowca, podaną z krwistym puree z buraka – przeczytał Marek. A ty, co bierzesz?
Spojrzałam na niego i wzięłam do ręki kartę dań. Przebiegłam wzrokiem po tych nazwach.
To było złowieszcze
– Wcześniej tego nie zauważyłam – powiedziałam cicho do siebie.
– Czego, kochanie?
– Te nazwy dań są tak dziwne. Na przykład to… numer 5, czyli Zagubiona Dusza, na przystawkę ektoplazma z zielonego groszku i mięty z aromatem kałamarnicy, do tego… – zaczęłam czytać, ale Marek wyrwał mi kartę.
– Zupa Widmo… aksamitny krem z czarnych grzybów shitake z dodatkiem czosnku niedźwiedziego. Leśne Upiorne Pieczyste w postaci dzika pieczonego na wolnym ogniu z czarną marchwią i sosem z leśnych jagód. No, bardzo klimatycznie – mój towarzysz wycieczki zaczął się śmiać.
Popatrzyłam na niego i… powoli zaczynałam wszystko rozumieć.
– Już wiem, o co w tym wszystkim chodzi – powiedziałam.
– Tak?
– Gdy spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również w nas – powiedziałam.
– Stary, dobry Nietzsche – powiedział Marek – ale co on ma z tym wspólnego? Czekaj, chyba wiem, o co ci chodzi.
Marek chyba pierwszy raz od poznania go wydał mi się taki zwyczajny. W ogóle wszystko zdawało się powoli wyjaśniać.
Wszystko się wyjaśniło
– Wygląda na to, że o nic makabrycznego tutaj nie chodzi, tylko lubiąc tajemnicze klimaty zwyczajnie je przyciągamy – powiedziałam.
– Dokładnie… i wiesz co, właścicielka pensjonatu musiała celowo położyć tę książkę na stoliku nocnym. Prawdopodobnie sama ją napisała i zleciła wydrukowanie dla podkreślenia atmosfery pensjonatu – uśmiechnął się Marek. – Już wczoraj to odkryłem.
– No nieźle, ale dlaczego mi nie powiedziałeś – zapytałam.
– Nie chciałem psuć ci mrocznego nastroju!
Muszę przyzwyczaić się do psychodelicznych klimatów.
– To co zamówimy na deser, mój tajemniczy przyjacielu? – powiedziałam, również śmiejąc się.
– Może Czarne Lustro? – Marek popatrzył w kartę dań.
– To ja poproszę Złowieszczą Mgłę!
Kelnerka przyniosła dla Marka pannę cottę z czarnej porzeczki i lukrecji, pokrytą owocami leśnymi, a dla mnie mus z gorzkiej czekolady z chili, w dymie z suchego lodu. Na kolację z kolei zamówiliśmy Mgłę na Polach, czyli zupę z czarnej soczewicy w białym winie.
„Chciałam mieć tajemniczego faceta, to muszę przyzwyczaić się do psychodelicznych klimatów” – pomyślałam, kładąc się spać. Zostaliśmy w tym mrocznym miejscu jeszcze kilka dni, a po roku naszej jakże mrocznej znajomości odbyło się wesele… w gotyckim zamku, przy świecach i przy akompaniamencie orkiestry grającej muzykę z filmu Dracula.
Nie bałam się nic a nic, bo już wiedziałam, że otchłań jest w nas tylko dlatego, że w nią spoglądamy. Po prostu lubimy tajemnicze klimaty i tyle.
Emilia, 30 lat
Czytaj także:
„Odkładałam kasę na renomowane liceum, a syn wybrał szkołę dla pospólstwa. Wyrośnie mi z niego jakiś dresiarz”
„Czekałam 7 lat, aż ukochany dojrzeje do oświadczyn. Umrę jako stara panna, związałam się z dzieciakiem”
„Straciłem głowę dla staroświeckiej singielki. Nigdy nie dbała o wizyty u fryzjera i oszczędzała na depilacji”