„Odkładałam kasę na renomowane liceum, a syn wybrał szkołę dla pospólstwa. Wyrośnie mi z niego jakiś dresiarz”

nastolatek w szkole fot. Getty Images, Willie B. Thomas
„Wizja uczęszczania do zwyczajnego liceum zaczęła nabierać realnych kształtów. To było marzenie Staszka. Dla mnie – istny horror. Z niewiadomych przyczyn zaczęłam dostrzegać wszelkie doniesienia o agresji, alkoholu i bezwzględnych regułach, panujących w typowych szkołach średnich”.
/ 13.08.2024 07:15
nastolatek w szkole fot. Getty Images, Willie B. Thomas

Razem z mężem, Wojciechem, mamy całkiem przyzwoite dochody, a nasz Staś jest jedynakiem. Przeanalizowaliśmy wszelkie plusy i minusy i zdecydowaliśmy się zapisać go do niepublicznej szkoły. Wierzyłam, że zagwarantuje mu to najlepszy życiowy start. Z czasem moje dziecko niestety miało własną koncepcję na edukację.

Wybraliśmy dla niego renomowaną szkołę

– Gdyby tylko była taka możliwość, to polecałabym nie wysyłać pani dziecka do zwykłej szkoły podstawowej – usłyszeliśmy od pani psycholog w poradni dla rodziców. Nasz sześcioletni Staś lada moment miał rozpocząć edukację i rozważaliśmy, gdzie go zapisać. – Przeładowane sale lekcyjne, harmider... istnieje spore ryzyko, że zwyczajnie nie zdoła się tam odnaleźć.

Ani przez chwilę nie żałowaliśmy tej decyzji o posłaniu syna do szkoły prywatnej.  W tamtym czasie nasz chłopiec nie potrafił postawić na swoim i skutecznie rywalizować z rówieśnikami. Prawdopodobnie było to częściowo spowodowane naszymi błędami. Tłumaczyliśmy mu, że należy być uprzejmym i dzielić się zabawkami z pozostałymi maluchami, a skutek był taki, że niejednokrotnie oberwał na placu zabaw autkiem, które z dobrego serca pożyczył któremuś z nich.

Staszek przez całą swoją edukację w szkole podstawowej radził sobie świetnie z nauką. Z wielu przedmiotów przynosił do domu niezłe oceny, a w tych, które go pasjonowały, czyli z geografii, języka polskiego i angielskiego, miał wyniki wręcz rewelacyjne. Nam, rodzicom, w zupełności to wystarczało. W życiu nie marzyliśmy o tym, żeby nasze dziecko wyrosło na jakiegoś mola książkowego.

W grupie rówieśników panowała przyjazna atmosfera. Nikt nie dokuczał innym, a ewentualne sprzeczki były sprawnie rozwiązywane przez pedagogów. Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę, że to swego rodzaju sztuczne środowisko. Uczniowie pochodzili z wyselekcjonowanych rodzin…

Ale my nie trzymaliśmy Staszka pod kloszem. Dość wcześnie zaczął samodzielnie dojeżdżać do szkoły. Mając 12 lat podróżował już metrem na zajęcia z angielskiego. Później zaczął jeździć też na ściankę wspinaczkową. Zdaję sobie sprawę, że jako mama nie jestem w stanie zachować pełnego obiektywizmu. Niemniej jednak mam poczucie, że udało nam się wychować całkiem sympatycznego nastolatka.

Posłać nasze dziecko do dżungli?!

Czas leci nieubłaganie. Osiem lat przeleciało jak z bicza strzelił. I tak oto pewnego dnia wiosną, gdy przyroda budziła się do życia, stanęliśmy przed nie lada zagwozdką – musieliśmy wybrać liceum dla naszej pociechy. Uwierzcie mi na słowo – to istny horror dla wszystkich rodziców!

Odetchnęłam z ulgą po tym, jak po spotkaniu rekrutacyjnym i serii testów Staś dostał się do ogólniaka, który jest kontynuacją jego szkoły podstawowej. Mówiąc szczerze, chociaż odwiedziliśmy wiele innych placówek podczas dni otwartych, czułam w głębi duszy, że ostatecznie i tak wybierze tę „swoją”szkołę. Nasza sytuacja finansowa jest co prawda coraz bardziej napięta, ale damy radę  postanowiliśmy wspólnie z małżonkiem.

Ale nasz syn kompletnie zaskoczył nas podczas obiadu, kiedy nagle wypalił:

– Mam ochotę uczyć się w zwykłym ogólniaku.

– Zwykłym? O co ci dokładnie chodzi? – szczerze mówiąc, byłam trochę skołowana.

– No wiesz, takim ogólniaku, do jakich wy chodziliście – doprecyzował. Dotarło do mnie, że ma na myśli po prostu szkołę państwową.

– Na pewno tego chcesz? Zdajesz sobie sprawę, że to zupełnie inna bajka? Dużo więcej uczniów, odmienne metody – starałam się go od tego odwieść, ale Wojtek kopnął mnie pod stołem.

– Super, a masz już jakieś typy? – spytał.

Mój syn naprawdę mnie zdziwił tym, co zrobił. Wypisał aż dziesięć propozycji! Były tam szczegóły o kierunkach, przedmiotach, a nawet dojazdy.

– Cóż, jak tylko zdasz dobrze egzamin, to będziesz mógł przebierać w szkołach – stwierdziłam, wstając od stołu i zbierając naczynia.

– Mów szczerze, po cichu liczysz na to, że nigdzie go nie przyjmą i w końcu pójdzie do swojej szkoły – Wojtek niespodziewanie pojawił się za mną. – No dalej, wyznaj to.

No jasne, miał rację. Ale Staś niezbyt się wysilił, żeby nam zaimponować. Matma na prawie dziewięćdziesiąt procent? Przecież ledwo co udało mu się wyrwać czwórkę na koniec roku!

To było jego marzenie

Ni stąd, ni zowąd, placówki numer cztery i pięć z jego spisu stały się osiągalne. Wizja uczęszczania do „zwyczajnego” liceum zaczęła nabierać realnych kształtów. To było marzenie Staszka. Dla mnie – istny horror. Z niewiadomych przyczyn zaczęłam dostrzegać wszelkie doniesienia o agresji, alkoholu i bezwzględnych regułach, panujących w typowych szkołach średnich.

– Ciuchy z metką to jedyne, co się liczy – zwierzył się nastolatek w jednym z nagrań. Modne ciuszki? Przecież Staś kochał wełniane sweterki z second handu! „Załatwienie alkoholu na domówkę to pestka” – puszył się kolejny młodzieniec. Tymczasem mój syn uważał popijanie coli za największe przestępstwo. Czy naprawdę powinnam wysłać swoje dziecko między te wilki? Czy taka ze mnie kiepska mama?

Miałam w głowie jedno, a w praktyce wyglądało to zgoła inaczej. Sumowanie ocen, przeglądanie wykazów, kompletowanie dokumentów, kolejna próba, aby jednak udało się znaleźć wolne miejsce w tej bardziej upragnionej szkole, pora przenieść papiery. Czas dobiega końca, więc trzeba przerwać wakacje i pokonać 400 kilometrów. Bo się smarkaczowi zwyczajnej szkoły zachciało! „Przekonasz się, po kilku dniach odechce ci się tej zwyczajności" – mamrotałam do siebie, zmierzając w stronę naszego wiejskiego gniazdka.

To był całkiem inny świat

Wakacje minęły tak szybko, że nagle obudziliśmy się w pierwszym dniu września.

– I co, jak było w szkole? - zapytałam.

– Spoko - odpowiedział krótko.

Nie drążyłam tematu, bo już się nauczyłam, że to bez sensu. Kiedy zbywa mnie takimi zdawkowymi odpowiedziami, to mam pewność, że coś go gryzie. Ale wiem też, że w końcu sam zdradzi się z tym, co go trapi. Tym razem czekałam na to trzy dni.

– Nasza wychowawczyni stwierdziła, że uczniowie nie powinni nosić dresów do szkoły. A te jeansy, które kupiliśmy parę miesięcy temu, są już zdecydowanie za małe. Miałem je na sobie dzień wcześniej, ale czułem się w nich jak totalny przygłup.

Wybraliśmy się więc do sklepu na drobne zakupy. Przy okazji usłyszałam jeszcze o paru sprawach. W sensie, że dla mojego syna to były jakieś nowości.

– Kto wpadł na pomysł z tymi dzwonkami? Strasznie mnie to wkurza. No bo po co to komu, skoro i tak każdy nosi zegarek. I jeszcze jedno – gdy jesteśmy w sali i pojawia się nauczyciel, to cała klasa jak na komendę zrywa się na równe nogi. A zaraz potem z powrotem wszyscy siadają. Kompletna bzdura, nie uważasz?

Staszek opowiadał mi, że u niego w podstawówce w ogóle nie było dzwonków i nikt od nich nie wymagał tego całego wstawania…

Pierwsze zebranie w szkole naszego synka. Oboje z mężem urywamy się z pracy, bo dyrektor zwołał nas na siedemnastą. Choć przyjechaliśmy punktualnie, to wszystkie krzesła były już pozajmowane. Pani wychowawczyni naszego Stasia zaczyna tłumaczyć, że kontaktować się z nią będziemy przez Librusa. Ja słucham i zaczynam czaić, że o tym czymś pierwszy raz słyszę. Mój Wojtuś nachyla się do mnie i półgłosem wyjaśnia:

– To chyba taki internetowy odpowiednik szkolnego dzienniczka.

Siedzę w milczeniu, podczas gdy pozostali rodzice potakująco kiwają głowami. Na szczęście mamy wśród bliskich kogoś, kto nam w tej kwestii doradzi. Nasza wychowawczyni to sympatyczna i konkretna osoba, która zapewnia o pełnej obsadzie grona pedagogicznego. Twierdzi również, że plan zajęć jest niemal gotowy i niebawem przestaną następować w nim ciągłe zmiany. Przykładowo, ledwie dwa dni temu wyszło na jaw, że Staszkowi doszła w środę dodatkowa lekcja i przez to nie dotrze na wspinaczkę zaplanowaną na szesnastą.

– Niezły przypał – syn wita nas zaraz po przekroczeniu progu mieszkania.

– Przypał?!

– Byliście tam we dwoje tylko wy.

– Zaraz, zaraz. Po pierwsze, gadasz głupoty, my się po prostu troszczymy o twoją szkołę. A po drugie, skąd w ogóle o tym wiesz? – plącze się, ale przecież widać jak na dłoni, że Staszek przegląda Fejsa.

– Antek mieszka obok szkoły. Jego mamie udało się już wrócić do domu i zdążyła mu o wszystkim opowiedzieć.

Zaczęło się prawdziwe życie

Po tygodniu dobiegł końca czas taryfy ulgowej. Zaczęły się sprawdziany. No i pojawiły się jedynki.

– Stachu, głowa do góry, to przecież dopiero start – starałam się podnieść syna na duchu. Albo raczej siebie?

– Zadzwoń do „naszej podstawówki. Mam przeczucie, że to wszystko niedługo się skończy. On tego nie przetrwa – zakomunikowałam mężowi pod wieczór.

Niby Wojtek rzucał jakieś kawały, ale dostrzegłam, że on również ma wątpliwości co do tej decyzji. Ale gdy mu oznajmiłam, że zamierzam iść pogadać z wychowawczynią Stasia, to mocno się temu sprzeciwił.

– Wstrzymaj się z tym. W ten sposób możesz jedynie pogorszyć sprawę.

Po upływie kolejnych trzech dni nie mogłam już dłużej czekać i postanowiłam pójść do szkoły. Jaki był powód? Otóż podczas drugiego tygodnia uczęszczania na lekcje niemieckiego pani od tego przedmiotu stwierdziła, że Staszek nie ma najmniejszych widoków na opanowanie tego języka.

– Zasugerowała mi, abym przerzucił się na włoski. Ale ja wcale nie mam ochoty się go uczyć! – tym razem nawet on zareagował zdenerwowaniem.

Gdy mnie dostrzegł przed budynkiem szkoły, wepchnął mnie z powrotem do samochodu.

– Mamo, zwariowałaś? Tutaj nie postępuje się w ten sposób. Jeśli czegoś potrzebujesz, wyślij wiadomość przez Librusa. Ale błagam, odpuść sobie, znowu chcesz zrobić mi wstyd?

Dałam za wygraną. Od tego czasu Stasiu dostał jeszcze jedną jedynkę z matmy, ale zgarnął też piątkę z geografii.

– Zapisałem się do klubu dyskusyjnego o sprawach międzynarodowych. Jest niesamowicie – rzucił pewnego wieczora.

Ja i Wojtek wymieniliśmy zdziwione spojrzenia. Klub dyskusyjny o polityce zagranicznej? Nasz syn przyszłym dyplomatą? Chyba go nie docenialiśmy! Niedługo minie kwartał roku szkolnego. Sądziłam, że syn nie da rady dłużej niż tydzień. Albo że to ja się załamię. Wczoraj zdziwił mnie całkowicie niespodziewaną wypowiedzią:

– Słuchaj mamo, te dzwonki w szkole są całkiem spoko. Wyszło na jaw, że nauczyciel nie może przeciągać lekcji. Kojarzysz, jak pan Adam ciągle nam pół przerwy zabierał? Nie mogłem wtedy nawet kanapki przegryźć. No mówię ci, czad jest. Dobra, to na razie, bo umówiłem się do kina. Z Kubą, tym z klubu dyplomatycznego, wspominałem ci o nim.

Skierowałam się do salonu, gdzie siedział mój małżonek.

– Słuchaj, kochanie, wykupmy jednak te wczasy we Włoszech na ferie. Możemy sobie pozwolić. Chyba możemy wydać pieniądze, którą odkładaliśmy na prywatną szkołę. Wygląda na to, że Staś zostanie raczej w tej swojej zwykłej szkole.

Joanna, 45 lat

Czytaj także:
„Uciekłam od namolnego szefa na egzotyczne wakacje w Egipcie. Ten drań nawet tam mnie znalazł i obrzydził cały wyjazd”
„Mój mąż to cwany pieczeniarz. Ożenił się ze mną dla kasy, a teraz podlizuje się o każdy marny grosz”
„Faceci patrzyli na moją lalę z podziwem, a na mnie z obrzydzeniem. Nie moja wina, że kobitki lecą na mój portfel”

Redakcja poleca

REKLAMA