Czym wrócisz do domu? – w przedpokoju pojawiła się Anka.
Wzruszyłam się jej troską. My, samotne dziewczyny powinnyśmy trzymać się razem.
– Nocnym. Zdaje się, że tu niedaleko jest przystanek, zaraz powinien nadjechać autobus – wyjaśniłam, ubierając się. Urodziny Magdy wciąż miały się dobrze, nikt nie zamierzał wychodzić z imprezy. Tylko ja musiałam, rano miałam ważną rozmowę, nie mogłam nawalić.
Nie lubiłam późnych, samotnych powrotów do domu. Ale singielka nie ma wyboru, nauczyłam się więc samodzielności, a w kieszeni zawsze nosiłam pojemnik z gazem pieprzowym.
Uliczka, przy której stał dom Magdy, była wąska i zielona od krzewów. To w dzień, bo w nocy wszystkie koty, to znaczy krzewy są czarne i nie pomaga im nawet blask jedynej latarni, która bohatersko starała się zwalczyć mrok w promieniu kilometra. Ciemno, pusto i bezludnie. Mimo to ruszyłam przed siebie, bo co mi pozostało. Zostałam nagrodzona widokiem szerokiej ulicy, mimo nocnej godziny, wciąż dość ruchliwej.
Jednak na przystanku autobusowym nie było żywego ducha. Stanęłam skromnie w kącie wiaty, żeby nie rzucać się nikomu w oczy i czekałam. Według rozkładu autobus powinien zaraz nadjechać, ale się nie pokazywał.
– Pewnie wypadł z trasy, następny będzie za godzinę – pomyślałam. – Co tu robić? Wracać do Magdy czy… Przeliczyłam pieniądze. Nie, nie wystarczy na taksówkę.
Ulicą nadchodziła głośna grupka młodzieńców. Jeszcze mnie nie dostrzegli. Pomyślałam, że przeczekam ich przemarsz w cichej uliczce Magdy, tam na pewno nie zajrzą. Nie doceniłam ich.
– Hej, lalunia. Chodź z nami. No co się tak chowasz? Może ty brzydka jesteś? Daj, zobaczę.
Jeden osiłek oderwał się od pozostałych i zmierzał wprost na mnie.
– Nie zdążę uciec – pomyślałam w popłochu i zrobiłam krok na jezdnię.
„Ratunku, niech ktoś mi pomoże” – myślałam żarliwie.
– Panna siada. – samochód zahamował przy przystanku. Błyskawicznie otworzyłam drzwi i wskoczyłam na tylne siedzenie. Osiłek rzucił się, próbował mnie zatrzymać, ale nie zdążył. Samochód ruszył z piskiem opon, prawie przejeżdżając mu po palcach.
– Dziękuję, gdyby nie pan, nie wiem, co by ze mną było – zwróciłam się do kierowcy, byłam naprawdę zdenerwowana.
Uratował mnie taksówkarz
Starszy pan z siwą czupryną i wesołymi oczami nie odrywał spojrzenia od jezdni.
– Ale ja wiem – mruknął z niesmakiem. – Ja stary taksiarz jestem, niejedno widziałem. To moje miasto i bardzo je kocham, ale tutaj trzeba umieć żyć, żeby potem nie mieć pretensji do garbatego, że proste dzieci ma. Na ten przykład, po co takie młode panienki łażą samotnie po ulicach? Po dobremu pytam?
– Bo muszą do domu wrócić – obruszyłam się. – Mam się zamknąć w czterech ścianach i nigdzie nie chodzić, żeby nie dawać okazji do zaczepek?
– Niby coś w tym jest – przyznał mi niechętnie rację. – Czasy się zmieniają, człowiek nie nadąża – usprawiedliwił się. – Było inaczej, jest jeszcze inaczej. Kto by przypuszczał. W każdym razie nie ja. Dziewczyny po nocy latają, ulice szerokie jak rzeki, samochody same jeżdżą. Kiedyś trzeba było wyczucie w palcach mieć, żeby skrzyni biegów nie rozwalić, a teraz byle żłób siądzie za kółkiem i auto go wiezie.
– Mówi pan o zamierzchłych czasach – zaśmiałam się. – Nie jest pan przecież aż tak wiekowy.
Kierowca był starszy, ale bez przesady. Dziarski i energiczny. Za to jego samochód to był muzealny okaz. Za szybko wsiadałam, by mu się przyjrzeć, ale środek wyglądał archaicznie. Jechałam zabytkową wołgą. Była na pewno starsza ode mnie
Pociągnęłam nosem. Zapach skórzanych siedzeń mieszał się z wątpliwym aromatem benzyny.
– Elegancko tu u pana, ale coś jakby oktanami czuć – zagaiłam bardzo delikatnie, w obawie, że jadę tykającą bombą. Wyobraźnia podsuwała mi następujący obraz: dziurawy bak, wyciekająca benzyna, iskra z zapłonu i bum.
– Panna się nie martwi, to z kanistra. Zawsze zapas benzyny wożę w bagażniku.
Jeśli chciał mnie tym uspokoić, to mu się nie udało.
– Przecież to niebezpieczne! – prawie krzyknęłam.
– Iii tam, zawsze tak robię. Całe życie – wzruszył ramionami i nagle posmutniał. – Siedzenia skórzane się podobają? Szyk, co? – szybko odzyskał rezon. – Z rządowej czajki wymontowałem, jak na złom szła
– pochwalił się. – Pasowały, do wołgi wszystko pasuje.
Jechałam zabytkową wołgą. Była na pewno grubo starsza ode mnie.
– Jak na taki stary wóz, świetnie chodzi – pochwaliłam.
Nie trafiłam chyba z komplementem, bo się obraził.
– Jaki stary. Ja starszy jestem, a chodzę. Nawet z opresji panny ratuję. Nie wymawiając nikomu…
– Przepraszam, jeśli uraziłam. Nie chciałam – tłumaczyłam się gęsto.
Taksówkarz musiał należeć do grona pasjonatów starych samochodów, był dumny z odremontowanej wołgi, a ja tak niedelikatnie podeszłam do tematu. Spojrzałam niespokojnie na licznik mierzący należność za kurs. Wyglądał równie zabytkowo, co reszta samochodu i… nie chodził.
– Co panna tak filuje? – taksówkarz zauważył moje manewry. – Się nie boi, skóry nie zedrę. Po uważaniu wezmę, uczciwie. A pieniądze panna ma?
– Mam, ale mało – zdecydowałam się ujawnić stan posiadania. – Gdyby mógł pan do bankomatu podjechać…
– Eee tam. Nie dla mnie takie nowinki – machnął ręką. – Starego psa nowych sztuczek nie nauczysz. Jedziesz panna za dobre słowo. I dlatego, że jeśli ktoś w moim mieście prosi o pomoc, to zawsze ją dostanie.
Przypomniałam sobie swoje myśli sprzed kwadransa.
– Rzeczywiście, błagałam w myślach o ratunek, a pan pojawił się po sekundzie. Cudowny zbieg okoliczności.
Rozbawiłam go do łez.
– Zawsze w nocy jeżdżę i patrzę, czy komu czego nie trzeba, bo to w moim mieście różnie bywa – wyjaśnił, kiedy się uspokoił.
– To pięknie, że pan tak ludziom pomaga.
– Nie każdemu – uciął krótko i zahamował przed moim domem. – Leć panna i pilnuj się na drugi raz. A jakby co, to do mnie jak w dym.
Okazało się, że kierowca nie żyje...
I odjechał w kłębach czarnych spalin, które po chwili przysłoniły tablicę rejestracyjną. WA 22 33. Chciałam zawołać, żeby mój wybawca dał mi numer telefonu, to ureguluję należność za kurs, ale nie zdążyłam.
W domu rzuciłam się do komputera. Wołga musiała być gdzieś zarejestrowana, może w ten sposób trafię na uczynnego taksówkarza. Wpisałam numer rejestracyjny samochodu i opadła mi szczęka. Słusznie wydawało mi się, że jest dziwny, takie numery wydawano w późnych latach 60.
W wyszukiwarce wyskoczyło jeszcze coś: link do artykułu z archiwalnych roczników „Kuriera”. Niestety, dostęp był zablokowany, więc niewiele się dowiedziałam, ale za to odkryłam, gdzie szukać. W archiwum gazety.
Musiałam pokonać mnóstwo trudności, zaprzedać swoje dane i wypełnić dwie fiszki, zanim w końcu dostarczono mi odpowiedni rocznik gazety. Kilka ogromnych pudeł z wydaniami dziennika. Ten rocznik wciąż jeszcze nie był zarchiwizowany na twardych dyskach przeglądarek. Westchnęłam i zabrałam się do przekopywania działu miejskiego gazety. Nawet dość szybko trafiłam, chyba miałam dużo szczęścia.
„Śmierć taksówkarza”, „Taksówkarz ginie na służbie” – krzyczały nagłówki. – „Czy w naszym mieście można bezpiecznie żyć?”, i na końcu: „Taksówkarze towarzyszą koledze w ostatniej drodze” – na zdjęciu widać było niekończący się sznur samochodów z charakterystycznymi „kogutami” na dachach.
Czytałam z zapartym tchem.
– „Jan O. został napadnięty przez dwóch młodych mężczyzn podczas nocnego kursu – było napisane w artykule. – Zadano mu kilka ciosów nożem. Nie przeżył”.
Do artykułu dołączone było zdjęcie zabitego taksówkarza. Pochyliłam się nad nim. Jan O. stał dumnie wyprostowany koło swojego wozu. Oczywiście wołgi.
Kierowca kazał mnie pozdrowić. Jak to możliwe?
Przetarłam zmęczone oczy. Spodziewałam się tego. Na zdjęciu nie było dobrze widać rysów twarzy mężczyzny, ale jego samochód był niepowtarzalny. Czy to możliwe, że wciąż jeździ po mieście? Kto teraz siedzi za kierownicą? Musiało upłynąć wiele miesięcy, zanim się tego dowiedziałam.
W nocy wyrwał mnie ze snu dzwonek telefonu.
– Spotkałem twojego taksówkarza. Tego, o którym opowiadałaś – wydyszał w słuchawkę Jasiek, kolega z pracy. – Wyszedłem z knajpy i wplątałem się w jakąś rozróbę.
Kiwnęłam ze zrozumieniem głową. Żadna nowina. Jasiek miał twarz, która zwykle nie podobała się menelom, a że lubił nocne życie, regularnie obrywał.
– Taksówka podjechała jak na zamówienie – ciągnął przejęty. – To co się miałem zastanawiać. Wsiadłem. Nawet nie zauważyłem, że to zabytkowa wołga. Dopiero potem skumałem i wspomniałem taksówkarzowi o tobie. Że niby mamy wspólną znajomą. Ciebie, znaczy. A on na to, żebym cię pozdrowił. Od pana Jana.
– Niemożliwe! – aż krzyknęłam.
Ale zaraz przyszło otrzeźwienie. Może syn zabitego taksówkarza przejął nie tylko imię ale i samochód po ojcu?
– Dlaczego mi nie wierzysz? Aż tak pijany nie byłem – obraził się Jasiek.
– Zastanów się, co myślałeś, zanim pojawiła się wołga? – zaryzykowałam.
Jasiek długo się nie namyślał.
– To co wszyscy w takiej sytuacji. Żeby mnie ktoś uratował.
Zamknęłam oczy. Zobaczyłam starszego pana za kierownicą jeszcze starszego samochodu. „Jeśli ktoś w moim mieście prosi o pomoc, zawsze ją dostanie” – powiedział. To musiał być on.
Więcej listów do redakcji: „Mój ojciec ma 51 lat i romans z dziewczyną, która ma 21 lat. A moja biedna mama niczego się nie domyśla”„Poślubiłam wdowca z dwiema córkami i... wredną matką zmarłej żony, która buntuje przeciwko mnie dzieci”„Moja żona jest w ciąży, ale nie ja jestem ojcem. Nie sypiam z nią od 2 lat”