Kiedy skończyłam czterdziestkę, postanowiłam coś ze sobą zrobić. Coś spektakularnego, na wieść o czym inni powiedzą: wow…
I zdecydowałam, że pobiegnę w maratonie w Atenach. Podzielone na etapy przygotowania do tak dużego wyzwania zajęły mi sporo czasu, więc start w biegu liczącym 42 kilometry (a nawet ciut więcej), miał uświetnić moje 42. urodziny. Pasuje? Idealnie! Wszystko przebiegało według planu, nawet bilety na samolot już zabukowałam.
Tylko jedna kwestia wciąż nieco mnie niepokoiła: czy z racji wieku mój organizm na pewno poradzi sobie z tak gigantycznym wysiłkiem? Ponieważ strzeżonego Pan Bóg strzeże, postanowiłam dla świętego spokoju się przebadać. Dawno tego nie robiłam, ale nie spodziewałam się żadnych przykrych niespodzianek, bo naprawdę czułam się wyśmienicie.
– Ma pani zlecenie od lekarza? – spytała mnie kobieta w rejestracji.
Nie miałam, bo nie chciało mi się wystawać w kolejkach na kilka dni przed wylotem.
– Nie mam. Ale poproszę prywatnie, zapłacę. Za morfologię z rozmazem.
– To będzie razem 10, nie 11 złotych. Ja też wolę zapłacić, niż wystawać w kolejce po skierowanie. Wiadomo, że jak tarczyca, to co innego – paplała – hormony swoje kosztują, ale te podstawowe badania szybko idą, a człowiek od razu spokojniejszy. Pani nazwisko?
– Lewandowska, Katarzyna.
– Adres?
– Powstańców 50 przez 8.
– Data urodzenia?
– 20.02.1979 roku. Kiedy będę mogła odebrać wyniki?
– Dopiero jutro, bo teraz mamy sporo zleceń w trakcie, jakby się wszyscy zmówili. Dziewczyny pewnie zrobią analizę już dziś po południu, ale bezpieczniej będzie, jak przyjdzie pani rano. Wyniki będą czekały w rejestracji.
Szpital zamiast maratonu
Stawiłam się w przychodni nazajutrz.
– Dzień dobry, chciałam odebrać wyniki – zwróciłam się do pielęgniarki.
– Jak się pani nazywa?
– Katarzyna Lewandowska.
Chwila szukania, a potem…
– Proszę poczekać, są u lekarza. Pani doktor zaraz panią przyjmie.
– Ale ja nie chcę! – zbuntowałam się. – Nie umawiałam się na wizytę, spieszę się do pracy. Nie mam czasu na…
Pielęgniarka zignorowała moje protesty i udała się do gabinetu lekarki, żeby mnie zaanonsować.
Cholera, przecież nie ucieknę…
– Dzień dobry – pani doktor wskazała mi leżankę. Minę miała poważną. – Jak się pani czuje? – zapytała z troską, co od razu wydało mi się podejrzane. To ja, jak na polskiego obywatela przystało, powinnam od progu biadolić o swoim stanie zdrowia, próbując nim zainteresować zmęczonego i znudzonego swoją misją lekarza.
– Doskonale. W niedzielę startuję w maratonie. W Atenach. Ale skoro już tu jestem, to może dostanę skierowanie na EKG?
Moje słowa wyraźnie ją zdumiały.
– Zatem dobrze się pani czuje… – powiedziała takim tonem, jakby mi nie wierzyła. – EKG… EKG może na razie poczekać. Pani wyniki trafiły do mnie ze względu na pewne odchylenia. Dość duże odchylenia, prawdę mówiąc. Dlatego pani doskonała kondycja zdumiewa. Tak… – uśmiechnęła się krzepiąco. – Organizm ludzki wciąż kryje wiele tajemnic, ale to dobrze rokuje na przyszłość, bardzo dobrze. Proszę zachować spokój.
Po takim wstępie spokój szlag trafił, momentalnie skoczyło mi ciśnienie.
– Pani doktor, o czym pani mówi? Jakie odchylenia? Jestem chora? Na co? – zasypałam ją pytaniami.
– Bez paniki – znowu ten zatrważający uśmiech, który zapewne miał krzepić jak cukier, ale przyprawiał mnie o ciarki. – Niech najpierw te wyniki zobaczy specjalista. Wypiszę pani skierowanie do kliniki hematologii – powiedziała.
– Co? – poczułam nagłą suchość w gardle, a w żołądku ciężką kulę. – Hematologii? Czyli coś nie tak z moją krwią? Mam… anemię? – pani doktor nie potwierdziła. – Coś gorszego? – pani doktor nie zaprzeczyła. – To… to na pewno jakaś straszna pomyłka.
– Niestety nie. Laboratorium powtórzyło analizę i nie ma mowy o błędzie.
Dziwny stan… Jakby nagle coś mnie wyssało, zamieniając całą wewnętrzną energię w próżnię. Gdybym wcześniej gorzej się czuła, gdybym coś niepokojącego zaobserwowała, gdyby cokolwiek obudziło moje podejrzenia, może łatwiej byłoby mi teraz przyjąć słowa lekarki do wiadomości. A tak… nie wiedziałam, co myśleć, co czuć, jak się zachować. Co robić dalej – ze sobą, z życiem, z emocjami.
- Maraton? W żadnym razie. Nie przy takich wynikach. W najgorszym przypadku kilka dni opóźnienia może być na wagę życia i śmierci - powiedziała lekarka
– Pani doktor, czy powinnam się bardzo martwić?
– Sprawa wygląda na tyle poważnie, że nie wolno jej zbagatelizować – odparła i zaraz posłała mi swój pokazowy „słodzący” uśmiech. – Ale zawsze trzeba być dobrej myśli. Niech najpierw wypowie się specjalista.
Aha, czyli w jej opinii już zostałam skazana, już ciąży na mnie wyrok…
I wtedy pojawiło się zarzewie buntu.
– Pani doktor, ja się prawie dwa lata przygotowywałam do tego maratonu, bardzo intensywnie. W piątek mam lot do Aten. Naprawdę mi zależy. Może mogłabym polecieć, pobiec, a potem zgodzę się na wszelkie…
– Wykluczone – przerwała mi bezceremonialnie, kończąc z cukrzeniem rzeczywistości. – Maraton? W żadnym razie. Nie przy takich wynikach. W najgorszym przypadku kilka dni opóźnienia może być na wagę życia i śmierci – musiała dostrzec przerażenie w moich oczach, bo złagodziła ton. – Ale to najgorszy scenariusz. Poza tym nic straconego. Jeśli wszystko dobrze się ułoży, jeszcze nieraz trafi się okazja, by sprawdziła się pani w takim czy innym wydarzeniu sportowym. Obecnie jednak gigantyczny wysiłek jest niebezpieczny. No i czas się liczy.
Białaczka brzmiała jak wyrok. Więc czemu miałam wrażenie, że jestem zupełnie zdrowa, że ktoś tu musiał się paskudnie pomylić?
Jeśli wszystko dobrze się ułoży… Czas się liczy… Kilka dni temu byłam w życiowej formie, a teraz?!
Czyli jest ze mną aż tak źle? Białaczka brzmiała jak wyrok. Więc czemu miałam wrażenie, że jestem zupełnie zdrowa, że ktoś tu musiał się paskudnie pomylić? Umysł wypierał prawdę? Może. W takim razie dlaczego organizm nie wysłał mi jakiegoś ostrzegawczego sygnału? Choćby jednego?! Czemu nadal milczał? Nawet głowa mnie nie bolała.
Jedyne, co na pewno czułam, to narastającą panikę. Dlatego podjęłam trudną decyzję: poczekam z maratonem, aż sytuacja z moim zdrowiem się nie wyklaruje.
– I co teraz?
– Skierujemy panią, gdzie trzeba.
– Kiedy? Dzisiaj? Teraz?
– Im szybciej, tym lepiej. Przebadają panią dokładnie i wdrożą stosowne leczenie. Najważniejszy jest czas. Proszę iść do domu, zabrać rzeczy na dłuższy pobyt i pojechać do kliniki przy ulicy…
Wyszłam z gabinetu powłócząc nogami; każda zdawała się ważyć tonę. Zadzwoniłam do szefa i oględnie poinformowałam go o sytuacji. W domu wrzuciłam do sportowej torby piżamę, szczoteczkę do zębów, pastę, szlafrok, dres i ładowarkę do telefonu. Tyle musi wystarczyć. Po chwili namysłu dołożyłam także bilet na piątkowy lot; skoro nie mogę z niego skorzystać, niech przynajmniej będzie moim talizmanem. Wypłaciłam jeszcze w bankomacie gotówkę na wszelki wypadek i pojechałam do kliniki.
Szpital przytłaczał ogromem i śmierdział chorobą. Wyczytałam na tablicy informacyjnej, że hematologia znajduje się na piątym piętrze. Nie skorzystałam ze schodów, bo do moich nóg nadal były przyczepione niewidzialne ciężary. Powlokłam się do windy, przed którą uformowała się kolejka ludzi równie przygaszonych i przytłoczonych jak ja. Obserwując ich, zastanawiałam się nad przewrotnością losu. Chryste, przecież to absurdalne.
Kilka dni temu byłam w fenomenalnej, wręcz życiowej formie, byłam kobietą pełną sił, planów i nadziei, a teraz – zdołowana wielce prawdopodobną perspektywą śmiertelnej choroby – zamieniłam się w słabowitą, bezradną staruszkę, której nic dobrego już w życiu nie czeka.
Padłam ofiarą strasznej pomyłki
Drgnęłam, gdy gwałtownie, z poślizgiem zatrzymał się przy mnie facet w białym kitlu, zamaszysty w ruchach i niestosownie do miejsca radosny. Popatrzył po smętnej kolejce i uśmiechnął się od ucha do ucha, tchnąc jakimiś podejrzanym, ale zaraźliwym optymizmem.
– Piękny dzień dzisiaj mamy! W takich cudnych okolicznościach nawet schody mi niestraszne. Zatem nogi do dzieła, piąte piętro czekaj, przybywam! – minął windę i skierował się ku schodom.
W tym momencie coś się ze mną stało, nogi znowu ważyły tyle co zwykle, więc nie zastanawiając się wiele, ruszyłam za lekarzem. W okolicach trzeciego piętra włączyła mi się rywalizacja, on też poczuł ducha sportu i przyspieszył, ale ja nie zamierzałam odpuścić. Spowolniła mnie dopiero grupka schodząca z góry i pan doktor, choć dostał zadyszki, mógłby wygrać, ale okazał się honorowy i na mnie poczekał.
– Gratuluję i zazdroszczę kondycji – wydyszał. – Iście olimpijskiej. Tacy odwiedzający są na wagę złota, bo dodają chorym sił.
– Życie bywa wredne – mruknęłam.
Spojrzał na mnie zaskoczony.
– Pani tu w charakterze pacjenta?
Kiwnęłam głową, bo na myśl o wiszącym nade mną wyroku ścisnęło mi się gardło. Podałam mu skierowanie wraz z wynikami badań. Rzucił na nie okiem i spoważniał.
– W takim razie zapraszam do mnie.
I znowu siedziałam w lekarskim gabinetem, przed wiekiem biurkiem, a człowiek w białym fartuchu ważył moje szanse. Niespiesznie studiował kartę z wynikami, aż zaczęłam się niecierpliwić.
– Długo tu zostanę? Nie bardzo nadaję się do chorowania.
– Mógłbym powróżyć… – spojrzał na sufit. – Dziś wtorek, a we wtorki zajmuję się wróżeniem. Zatem sądząc z tempa, w jakim pokonała pani pięć pięter, zaryzykuję stwierdzenie, że jakieś, powiedzmy… 24 godziny. Doba to długo czy niedługo?
– Czyli mój stan nie jest beznadziejny? Da się mnie wyleczyć?
– Tu wróżby z sufitu się kończą. Najpierw panią przebadamy, a potem zdecydujemy. Czekam na panią jutro o dwunastej.
Rano wyjęłam z torby swój talizman i siedząc na łóżku, wyobrażałam sobie, że jestem w Atenach i biegnę, biegnę…
Póki machina szpitalna znęcała się nade mną, póki trwały badania, póty czułam się w miarę znośnie, nawet zapomniałam o swoim strachu. Jednak wieczorem długo nie mogłam zasnąć, w końcu wyszłam z sali i zrobiłam kilka rundek góra-dół po schodach. Pomogło, zmęczenie zawsze pomaga mi zasnąć. Rano wyjęłam z torby swój talizman i siedząc na łóżku, wyobrażałam sobie, że jestem w Atenach i biegnę, biegnę…
Pielęgniarka zajrzała do sali i przerwała moje marzenia.
– Doktor panią prosi.
– Tak wcześnie? Przecież nie ma jeszcze ósmej – zdziwiłam się, niemniej posłusznie udałam się za siostrą.
Doktor z zadowoloną miną siedział za swoim biurkiem. Poczułam przypływ nadziei.
– Jest dokładnie tak, jak przypuszczałem – oznajmił.
– Czyli? Ma już pan doktor plan mojego leczenia?
– Oczywiście. Zaraz pani wszystko zapiszę. – Sięgnął po kartkę, nabazgrał coś na niej zamaszyście i mi podał.
– Tak trzymać – odczytałam na głos.
– Czy to jakiś żart?
– W żadnym wypadku. To oznacza, że jest pani całkowicie zdrowa i dalej powinna dbać o swoje zdrowie, tak jak do tej pory.
Coś się w tych wynikach nie zgadzało, tylko co?
Jakoś nie potrafiłam się cieszyć. Znowu podejrzewałam straszną pomyłkę, tym razem w wykonaniu nazbyt optymistycznego hematologa.
– No a te złe wyniki badań? Pobrali mi w poniedziałek krew, a już we wtorek wylądowałam tutaj, niemal z wyrokiem śmierci. I co, przez jeden dzień mi się poprawiło? To możliwe w ogóle?
– W bajkach. W życiu ktoś w przychodni musiał popełnić błąd.
– Przecież sprawdzali dwukrotnie.
– Dwa razy pobierali pani krew?
– Nie, tylko raz, ale analizę powtarzali.
– Ach tak, analizę… – doktor uśmiechnął się z przekąsem. – Wiele już widziałem na tym oddziale i powiem tak: gdyby to naprawdę były pani aktualne wyniki, trafiłaby pani do jakiejś zdrowotnej księgi rekordów. Stałaby się pani ewenementem na skalę kraju, ba, świata. Czemu? Bo zakrawa na cud, żeby przy takich parametrach – postukał palcem w kartkę – mieć taką kondycję, jaką pani dysponuje. Znacznie częściej spotykam się za to z sytuacją, że kiedy wychodzą im głupoty z badań laboratoryjnych, zamiast porządnie to sprawdzić, od razu wysyłają przestraszonego pacjenta do specjalisty.
Optymistyczny pan hematolog miał też swoją cyniczną stronę, a przy okazji nie najlepszą opinię o lekarzach rodzinnych i przychodniach. Może powinnam wziąć ich w obronę, ale miałam zbyt duży mętlik w głowie. Zdecydowana opinia hematologa nie wyjaśniła bowiem, czemu poprzedni wyniki były tak fatalne. Wiedziałam, że jak nie odkryję tej tajemnicy, będzie mnie dręczyć.
Dlatego nazajutrz z samego rana poszłam do mojej przychodni, by jeszcze raz dać się pokłuć i przebadać. Po wyniki miałam się zgłosić już około czternastej.
– Superszybko – ucieszyłam się.
– Normalnie. Choć w tym tygodniu mieliśmy jakieś szaleństwo, istne urwanie głowy. Ale już się uspokoiło.
Coś mnie tknęło.
– Czy… czy jest możliwe, że z racji tego natłoku pacjentów panie się pomyliły?
– Ale w czym?
– W tych parametrach, badaniach. I wyniki kłamią…
– Nie ma takiej opcji. Czasem wyniki wychodzą gorsze, niż się pacjent spodziewał, ale to już nie nasza wina, prawda?
No właśnie… problem polegał na odkryciu prawdy. Bo że coś nie zgadzało, to pewne. O czternastej ponownie stawiłam się w przychodni.
– Dzień dobry, przyszłam po odbiór porannych wyników na nazwisko Katarzyna Lewandowska.
Drżącymi rękami chwyciłam podaną mi kartkę z analizą. I przestałam rozumieć cokolwiek, bo badanie znowu wyszło źle. Moje wyniki tak jak poprzednio kwalifikowały mnie na wizytę u specjalisty, od którego dopiero co wróciłam.
Komu miałam wierzyć? Kto się mylił? Byłam zdrowa jak byk czy ciężko chora?
– Słucham panią – rejestratorka zwróciła się do kobiety, która po mnie weszła do przychodni.
Obejrzałam się. Nowo przybyła mogła być mniej więcej w moim wieku, ale wyglądała dużo gorzej: poszarzała, wymęczona, oklapła.
– Chciałabym odebrać wyniki badań. Katarzyna Lewandowska.
Osłupiałam. Pielęgniarka też.
– Ale… ale ta pani już wzięła – powiedziała, wskazując na mnie.
– Jakim prawem wydaje pani obcej osobie moje wyniki? Tajemnica lekarska już nie obowiązuje?!
– Moment – odezwałam się. – Przecież to były moje wyniki. Rano pobrano mi krew, po południu miałam je odebrać. Gdzie tu… – urwałam, bo znowu coś mnie tknęło.
– Nazywam się Katarzyna Lewandowska – przedstawiłam się – i mieszkam przy ulicy Powstańców, urodziłam się w 1979 roku.
Kobieta szeroko otworzyła ze zdziwienia swoje podkrążone oczy.
– Nie… niemożliwe – wyjąkała. – Ja też mieszkam przy Powstańców i urodziłam się w 1979 roku…
No i wreszcie wszystko zrozumiałam. Cała ta szopka z wynikami była jednak pomyłką, tyle że osobową. Wyniki jednej Katarzyny Lewandowskiej pomylono z wynikami drugiej Katarzyny Lewandowskiej. Widocznie pierwszy raz się zdarzyło, że w tym samym czasie postanowiłyśmy obie się przebadać.
Oddałam swojej imienniczce i rówieśniczce właściwie wyniki, ona wręczyła mi moje. Spojrzałyśmy na kartki. No tak, teraz obu nam się zgadzało: wyniki idealnie pasowały do samopoczucia.
– Naprawdę bardzo mi przykro – powiedziałam. – Wiem, jak to jest, przynajmniej w sensie psychicznym, dwa dni byłam w pani skórze.
– Fizycznie jest jeszcze gorzej – uśmiechnęła się gorzko. – Dlatego podejrzewałam pomyłkę i powtórzyłam badania. Te wcześniejsze wyniki były zbyt dobre. – No cóż, jeszcze nie umarłam. Proszę tak na mnie nie patrzeć. Może nie wyglądam, ale zamierzam walczyć.
– Jasne! A wie pani co? Znam świetnego hematologa.
Po tym wydarzeniu laboratorium zaczęło posługiwać się numerem pesel, nie tylko imieniem, nazwiskiem i adresem. Ulica Powstańców jest długa, Katarzyn urodzonych w roku 1979 roku jest całe mnóstwo, a nazwisko Lewandowska jest bardzo popularne.
Kasia trafiła do tej samej kliniki co ja, pod opiekuńcze skrzydła dowcipnego pana doktora. Dzielnie walczy z chorobą, a ja często ją odwiedzam. Maraton w Atenach zaliczyłam. Teraz planuję następny. I mam nowy cel: pobiegnę po zdrowie dla Kasi.
Więcej prawdziwych historii:
„Myślałem, że mamy szansę na wspólną przyszłość, ale ona wykorzystała mnie, by odegrać się na swoim chłopaku”
„Matka nauczyła mnie, że miłość to bajka dla głupich. Krzywdzę partnera i jego córkę, bo tak sama zostałam wychowana”
„Byłam starą panną, zostałam samotną matką. Po kilku latach szczęścia los znów zabrał mi wszystko, co miałam”
„Przyjaciółka kazała mi sprawdzić, czy narzeczony ją zdradza. Zakochałam się w nim i nie mam skrupułów, by go odbić”