Moje małżeństwo to droga pełna wyjazdów i powrotów. Czasem decyzje były podejmowane zbyt szybko, ale zawsze przyświecała mi jedna myśl – pragnienie, by żyć dostatniej. I choć niełatwo podjąć decyzję o rozłące z bliskimi, to czasem okoliczności zmuszają człowieka do zamieszkania z dala od nich. Ostatecznie stajemy przed dylematem: wybrać rodzinę czy pieniądze? Wiadomo, miłością się nie najesz…
Tęskniłam za mężem
Gdy wspólnie zadecydowaliśmy o przeprowadzce poza Polskę, mieliśmy jasny plan. Mąż pierwszy miał wyjechać, żeby ogarnąć wszystko na miejscu, a ja z naszym małym, półtorarocznym synem, mieliśmy ruszyć w drogę parę miesięcy później.
Od razu wiedziałam, że to zły pomysł. Ledwo Janek zniknął mi z oczu na lotnisku, a już za nim szalenie tęskniłam. Kompletnie sobie nie radziłam bez niego. No bo po co brać ślub, skoro ma się żyć w różnych miejscach, prawda?
Gdy Janek wyjechał, znalazłam schronienie u rodziców, jednak nie ukoiło to mojego smutku związanego z rozłąką. Co prawda miałam towarzystwo do rozmów i nie doskwierała mi aż taka samotność, ale nie mogłam przestać rozmyślać o tym, jak wiele chwil tracimy, będąc daleko od siebie. Serce pękało mi na myśl, że ukochany nie może obserwować, jak nasz synek dorasta, poznaje świat, uczy się mówić coraz więcej słów. Maluchy przecież tak błyskawicznie się rozwijają na tym etapie!
Nieopisana radość zapanowała w moim sercu, gdy Jasiek w końcu oznajmił, że nadszedł czas, abyśmy zjawili się u niego. Ten moment był dla mnie jak najwspanialsze święto! Wprost skakałam z radości na myśl, że nasza rodzinka znów połączy się w całość - marzyłam o tym bardziej niż o czymkolwiek innym. Jednakże, kiedy nadszedł dzień odjazdu, poczułam, jak do oczu napływają mi łzy, wywołane tęsknotą za tym, co zostawiam.
Pojechałam za nim
Uświadomiłam sobie, że jestem mocno przywiązana do rodziców, a nie będę w stanie spotykać się z nimi z taką częstotliwością jak dotychczas. Co więcej, odbiorę im ukochanego wnuczka, jedynaka, którego od dawna pragnęli i z którym zdążyli zbudować silną więź.
Najbardziej współczułam tacie, ponieważ poza Filipkiem nic innego dla niego nie istniało. Dręczyła mnie myśl, że zwyczajnie odbiorę mu możliwość spędzania czasu na wspólnej zabawie z małym, przez co nie mogłam zmrużyć oka.
Zastanawiałam się, czy rzeczywiście powinnam to zrobić. Szczególnie że pożegnanie mojego synka z dziadkami było naprawdę przejmujące. Chyba nigdy wcześniej nie widziałam taty, który by płakał, a mój maluch kurczowo trzymał się jego szyi i przez dłuższą chwilę nie mogłam ich od siebie oddzielić. Później synek wielokrotnie dopytywał mnie, czemu dziadziuś i babunia nie wybrali się z nami w podróż. Było oczywiste, że ogromnie za nimi tęsknił.
Doszłam jednak do wniosku, że najistotniejszą komórką naszej rodziny jesteśmy ja, mąż i nasze dziecko, a dziadkowie, czy tego chcą, czy nie, znajdują się na dalszej pozycji. Powinniśmy zatem w pierwszej kolejności dbać o własne potrzeby, a w tamtym momencie wyjazd poza granice kraju jawił się jako najbardziej sensowna decyzja.
Czułam się tam obco
Szczególnie że pod względem finansowym wiodło nam się na emigracji znacznie lepiej niż w ojczyźnie. W początkowym okresie emigracji, określanym jako „złote lata”, zarobki w Irlandii były znacznie wyższe niż te, które można było uzyskać w Polsce. Jankowi udało się znaleźć dobrze płatną posadę, dzięki czemu stać nas było na wynajem ładnego mieszkania.
Pozwoliło mi to również na pozostanie w domu przez jakiś czas, dopóki Filip nie oswoił się z nową sytuacją. Prawda jest jednak taka, że pomimo finansowego powodzenia, życie na obczyźnie sprawiało, że czułam się bardzo nieszczęśliwa.
Kiedy przeprowadziłam się za granicę, czułam się totalnie zagubiona. Zero znajomości języka, kompletnie obca okolica i ludzie, których w ogóle nie znałam. Mąż wychodził rano do pracy i wracał wieczorem, a ja siedziałam samotnie w mieszkaniu, nie mając nawet z kim zamienić słowa.
W tamtych czasach nie było nas stać na komputer, a poza tym moi rodzice i tak nie ogarniali takich technologicznych wynalazków. Skąd mieliby wiedzieć, jak się tym posługiwać? Strasznie brakowało mi rodziny i przyjaciółek z Polski, z którymi mogłam pogadać o różnych babskich sprawach. Ta samotność powoli wpędzała mnie w depresję…
Nie miałam co robić
Czas mijał… Jako ambitna i pełna zapału osoba, stopniowo nabierałam wprawy w posługiwaniu się obcą mową. Sporo czasu spędzałam przed telewizorem, wsłuchiwałam się w radiowe audycje, a także zawarłam znajomość z sąsiadami, którzy okazali się niezwykle sympatyczni.
Tymczasem Filipek rozpoczął przygodę z przedszkolem, gdzie nawiązał kontakty z rówieśnikami. Oboje staraliśmy się odnaleźć w nowej rzeczywistości i powoli wszystko zaczynało się dobrze układać.
Wizyty w ojczyźnie niszczyły mój wewnętrzny spokój. Spotkania z bliskimi dawały mi tyle radości, że gdy zbliżał się dzień wyjazdu do Irlandii, miałam wrażenie, jakbym znów trafiała za kraty. „Wariatko, przecież nikt cię do tego nie zmusza! Wracasz tam, bo życie jest tam dla ciebie łatwiejsze” – tłumaczyłam sobie w myślach.
Jednak gdzieś z tyłu głowy słyszałam cichy głosik, który pytał: „Czy to naprawdę jest to, czego pragniesz? Spędzać czas wśród obcych ludzi, którzy nic dla ciebie nie znaczą?”. W takich momentach odnosiłam wrażenie, jakby moje prawdziwe życie toczyło się gdzieś daleko stąd…
W Irlandii to było coś na kształt „życia na niby”. Bytowanie w coraz bardziej urokliwych sceneriach, bo przeprowadziliśmy się z mieszkania do domu z ogródkiem, ale z dala od naszych ukochanych.
Marzyłam o powrocie
Nawet podjęcie przeze mnie pracy nie przyniosło mi ulgi. Tych parę godzin spędzonych poza domem, w towarzystwie innych osób, teoretycznie powinno mnie trochę ożywić, ale nic z tego. Non stop czułam, że jestem nie tam, gdzie powinnam być. Co więcej, byłam przekonana, że nasz pies szczeka po angielsku! Tak, przygarnęliśmy czworonoga i… zdecydowanie nie był to „polski” psiak.
Mąż dostrzegał moje niezadowolenie i pewnie sądził, że ten dobrobyt zupełnie przewrócił mi w głowie. On sam czuł się tam jak ryba w wodzie, zupełnie jakby przyszedł na świat jako Irlandczyk! Być może wynikało to z faktu, że nigdy nie był zbytnio zżyty z rodzicami ani siostrą. Od dłuższego czasu żył osobno i sam się utrzymywał. To chyba dlatego teraz nie potrafił mnie zrozumieć…
Nasze życie na obczyźnie wyglądało właśnie w ten sposób – tkwiłam w otchłani przygnębienia, nieustannie do czegoś się przyczepiając. Mój mąż był na mnie coraz bardziej zły, bo harował jak dziki osioł, a ja wciąż nie mogłam się określić, czego tak naprawdę pragnę.
Nic zatem zaskakującego, że nasz związek małżeński zaczynał przypominać domek z kart, który lada chwila runie… Obydwoje jesteśmy nietuzinkowymi osobowościami o gorącym temperamencie, dlatego w naszej relacji nigdy nie brakowało różnych spięć.
Moje pragnienie się ziściło
Dawniej mieliśmy zdolność ekspresowego dochodzenia do porozumienia pod kołdrą, a nad ranem zawsze udawało nam się znaleźć wyjście z kłopotliwej sytuacji. Obecnie nasza sypialnia zmieniła się w przestrzeń służącą wyłącznie do snu, w której leżeliśmy tyłem do siebie. Sprawy przybierały coraz bardziej niekorzystny obrót…
Pamiętam, jakby to było wczoraj, gdy zadzwonił telefon. W słuchawce usłyszałam głos mojej kuzynki mieszkającej w Polsce. Przekazała nam informację o atrakcyjnej ofercie - działce w przystępnej cenie, idealnej pod budowę domu w zabudowie bliźniaczej. Co więcej, grunt znajdował się w bliskim sąsiedztwie domu moich rodziców.
Poczułam, że to znak od losu! Zupełnie jakby opatrzność wskazywała nam właściwą drogę! Zaczęłam przekonywać męża, abyśmy wrócili do ojczyzny.
– Zobaczysz, kochanie, na pewno damy radę z naszymi oszczędnościami! Przecież wyjechaliśmy za granicę nie po to, żeby tu zostać na stałe, ale żeby dorobić się i odłożyć trochę grosza! – tłumaczyłam Jankowi.
Zrobił to, o co go poprosiłam. Marzenia o powrocie do ojczyzny i zbudowaniu własnego domu nareszcie się ziściły. Teraz bliscy byli tuż obok, a warunki lokalowe w zupełności odpowiadały naszym potrzebom. Nasz synek błyskawicznie zaaklimatyzował się w nowej szkole. Natomiast ja i mój mąż postanowiliśmy założyć własny biznes.
Wystartowaliśmy od nowa
Janek z wykształcenia jest monterem instalacji sanitarnych, dlatego pomyśleliśmy, że najlepszym pomysłem będzie założenie punktu sprzedaży z armaturą łazienkową. Zwłaszcza że jeszcze nie tak dawno w Polsce mieliśmy do czynienia z prawdziwą eksplozją inwestycji budowlanych.
Sądziliśmy, że zrobimy kokosy, bo przecież każdy będzie chciał urządzić sobie kuchnię i łazienkę. Mieliśmy rewelacyjny towar w bardzo atrakcyjnych cenach. Na dodatek mój mąż to naprawdę świetny specjalista i nigdy nikt nie narzekał na jego usługi. Przez pierwszy rok wszystko układało się po naszej myśli!
Przyjęliśmy do pracy obsługę sklepową i paru hydraulików, bo zamówień było tyle, że sami nie dawaliśmy rady. Kasa spływała do firmy strumieniem, myśleliśmy, że tak już zostanie do końca. Ale grubo się myliliśmy!
Z dnia na dzień wyszło na jaw, że to tylko iluzja, papierowa atrapa, która momentalnie zaczęła się rozpadać. Pracownicy sklepu dopuszczali się kradzieży, a nierzetelni fachowcy albo brali fuchy „na czarno”, albo zaopatrywali się w innej hurtowni – tańszej, ale mającej w ofercie znacznie gorsze produkty, natomiast nadwyżkę kasy, którą dostali od zleceniodawcy, chowali do własnych portfeli. Zleceniodawcy mieli naturalnie do nas żal, że wszystko nawala, ciągle coś się psuje. Traciliśmy reputację i pieniądze. Nie mogło się to dobrze skończyć…
Wpadliśmy w otchłań
Jakby tego było mało, nasz kraj dopadła gospodarcza zapaść. Obywatele zaciskali pasa, ograniczali inwestycje budowlane, a jeśli już się na nie decydowali, to bez przesadnego rozmachu. Zamiast kilku łazienek w mieszkaniu, stawiali na jedną, w bardziej ascetycznym wydaniu. Te wszystkie czynniki doprowadziły do tego, że obroty w sklepie drastycznie zmalały, a Zakład Ubezpieczeń Społecznych upominał się o zaległe wpłaty.
W tamtym okresie byłam drugi raz w ciąży i niestety, pojawiły się komplikacje. Doktor nie miał wątpliwości – musiałam dużo odpoczywać w pozycji leżącej. Od razu wiedziałam, że mój mąż będzie miał kłopot, aby samemu zajmować się naszą działalnością gospodarczą. Byliśmy zmuszeni tymczasowo zawiesić firmę, ledwo udało nam się uregulować zaległe zobowiązania i znów, podobnie jak wcześniej, zostaliśmy praktycznie bez środków do życia.
Janek czuł się przygnębiony i załamany. Znowu zatrudnił się na pełny etat w firmie, w której kiedyś pracował i tak jak wcześniej, ledwo starczało nam do pierwszego. Jedyna różnica polegała na tym, że teraz nie mieszkaliśmy w ciasnej kawalerce, tylko w przestronnym domu, który generował spore koszty utrzymania.
Poza tym rodzina się powiększyła – mieliśmy już nie jedno, a dwoje dzieci. To naprawdę wiele zmieniało. Mąż był wniebowzięty, gdy na świat przyszła nasza córeczka, ale jednocześnie coraz częściej zaczął poruszać temat konieczności zapewnienia rodzinie godnych warunków do życia. A to mogło się udać tylko w jeden sposób – gdyby zdecydował się na wyjazd za granicę.
Znów wyjechał
Przeczuwałam, że nie zdołam go przed tym powstrzymać i, niestety, moje obawy się potwierdziły. Któregoś dnia kategorycznie poinformował mnie, że wyjeżdża do pracy w Irlandii, do firmy, w której był wcześniej zatrudniony. Byłam załamana tym, że podjął tę decyzję bez konsultacji ze mną. Rozważałam nawet opcję rozwodu.
Po pewnym okresie doszłam jednak do wniosku, że cała ta sytuacja, która spotkała naszą rodzinę, jest tylko i wyłącznie moją winą. Bo to przecież ja zmieniłam plany, podczas gdy Janek od samego początku marzył o życiu i pracy poza granicami kraju. To ja nie potrafiłam się tam odnaleźć i przekonałam go, żebyśmy wrócili do ojczyzny, gdzie nie mieliśmy perspektyw na przyszłość. No i zauważyłam też, że nasze dzieci okropnie tęsknią za swoim tatą.
Zwłaszcza nasz syn, który za nic w świecie nie szedł spać, dopóki nie pogadał z ojcem przez komputer albo chociaż nie pocałował fotografii taty, która bez przerwy znajdowała się obok jego łóżka. Natomiast nasza córeczka, mająca zaledwie parę miesięcy, niedługo w ogóle nie będzie pamiętać swojego ojca. I to będzie moja wina.
Stoję na rozdrożu
Z tego względu postanowiłam, że zrobię wszystko, by nasza rodzina przetrwała. Uznałam, że w naszej sytuacji jedynym sposobem na szczęśliwe małżeństwo jest moja przeprowadzka poza granice kraju, tam gdzie przebywa mój mąż.
Janka wyraźnie gryzie to, że jesteśmy daleko od niego. Brakuje mu nas, a przynajmniej dzieci, co i tak daje nadzieję na to, by pozbierać z powrotem nasze małżeństwo. W końcu obojgu nam wciąż przyświeca ten sam cel – dobro naszej rodziny.
Z tego powodu ponownie opuszczę moich bliskich i udam się w ślad za ukochanym. Mimo wszystko chyba nie pozbędę się naszej posiadłości. Na ten moment planuję ją jedynie oddać komuś w najem.
Potrzebuję mieć taką opcję w zanadrzu, żeby nie postradać zmysłów poza granicami kraju. Muszę mieć świadomość, że jest do czego wracać w ojczyźnie. Nie mam ochoty żyć na obczyźnie. W tym miejscu mam rodzinę, bliskich mi ludzi, tu czuję się dobrze. Zdaję sobie jednak sprawę, że wyjazd to jedyny sposób, aby uratować mój związek małżeński.
Monika, 37 lat
Czytaj także:
„Mój mąż to dusigrosz, a śpi na kasie. Rozlicza mnie nawet ze zużytych listków papieru toaletowego”
„Pasierbica traktowała mnie jak śmiecia. Doceniła mnie dopiero, gdy wyciągnęłam do niej pomocną dłoń”
„Latałam na szmacie w nowej chacie kuzynki, a jej nie przeszkadzało błoto ani sierść. W końcu nie wytrzymałam”