Trzy lata temu się rozwiodłam. Moje małżeństwo było trudne. Poznaliśmy się, gdy byłam w ostatniej klasie liceum, na jakiejś imprezie. Piotrek skończył zawodówkę samochodową. Miał sześcioro rodzeństwa, jego mama była krawcową, dorabiającą na boku szyciem dla znajomych. Tata imał się różnych zajęć, ale najlepiej wychodziło mu picie wina z kolegami w bramie i wyłudzanie pieniędzy od znajomych. A chociaż ja właśnie robiłam maturę i chciałam iść na studia, to nie bałam się – jak to mówiła moja przyjaciółka – przepaści intelektualnej.
Nie wiem, jakim cudem, ale mój chłopak był szalenie oczytany. Miał mnóstwo książek w domu i w dodatku ciągle coś pożyczał w bibliotece. I wcale nie kryminały czy sensacje! Owszem, takie też lubił. Ale znał również Bułhakowa. A ze swoją wiedzą na temat trylogii Sienkiewicza śmiało mógł startować w jakimś teleturnieju. Ba, czasami miałam wrażenie, że to ja jemu nie dorównuję, że mam braki w wykształceniu. Więc tego, że będę się nudzić, że nie będziemy mieli o czym rozmawiać… nie, tego się nie bałam.
Był oczytany, mądry, ale za kołnierz nie wylewał
Byłam młoda i zakochana, dlatego nie widziałam sygnałów ostrzegawczych. Była natomiast jedna rzecz, która niepokoiła mnie od początku. Otóż mój ukochany lubił wypić. Nie krył się z tym. Podczas imprezy potrafił iść na całość. Nieraz zdarzało się, że musiałam czekać do trzeciej czy czwartej nad ranem, żeby Piotrek obudził się i żebyśmy mogli wracać do domu. Wystarczyło, żeby jakiś jego kumpel zadzwonił i zaproponował spotkanie przy wódce, a Piotrek już do niego leciał. Wszystko jedno, czy to był weekend, czy środek tygodnia.
Teraz wiem, że powinna zapalić mi się w głowie czerwona lampka. Ale wtedy byłam młoda. Nie docierało więc do mnie, jak ważny jest alkohol dla mojego ukochanego. A może po prostu nie chciałam tego zobaczyć? I chociaż wkurzałam się, że nie mogę na niego liczyć, że z imprez nieraz wracałam sama, bo mój ukochany zaległ gdzieś na fotelu, że każdy wyjazd łączył się z tym, że musimy wracać na piechotę lub taksówką – to jednak trwałam w tym związku i nawet nalegałam, żebyśmy się pobrali. Tuszowałam jego błędy, naprawiałam, co popsuł. Ale do czasu…
Ślub był piękny. Nasza rodzina i przyjaciele wypełnili kościół po brzegi. Natomiast wesele skromne i ciche. Właściwie to tylko wyprawiliśmy obiad dla najbliższych. To ja nalegałam, by wybrać taką formę. Dlaczego? Nie chciałam się do tego przyznać sama przed sobą, ale zwyczajnie bałam się, że podczas normalnego, dużego wesela mój mąż się upije, a ja spalę się ze wstydu. Liczyłam, że gdy będą tylko nasi rodzice i rodzeństwo, Piotrek będzie nad sobą panował. I rzeczywiście tak było! Wypił kilka kieliszków, ale zachował trzeźwość. Byłam z niego dumna i powtarzałam sobie w duchu, że przy mnie się zmieni, że gdy będziemy mieszkać razem, to nie będzie tak pił.
Ale rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Piotrek po ślubie nadal spotykał się w tygodniu z kumplami, a w weekendy organizował imprezy. Przez wiele lat nie chciałam widzieć, że mój mąż pije coraz więcej i coraz częściej. A przede wszystkim, że sam szuka okazji, a nawet zdarza mu się wypić „do lustra”. Kiedy zaczęło się psuć? Chyba gdy stracił pracę. Przez wódkę. Pewnego dnia przyszedł do warsztatu na ciężkim kacu i coś tam popsuł. Szef zwolnił go natychmiast. Piotrek zupełnie się wtedy załamał. Siedział całymi dniami w domu, przeglądał gazety, pił i psioczył na byłego już szefa.
– Patrz, Gonia, to ja harowałem w weekendy, byłem na każde zawołanie, a ta świnia co? – bełkotał mój mąż, nakręcając się. – Już ja mu powiem. Nie wolno tak traktować ludzi! Pojadę do niego, i wszystko mu wygarnę.
Z trudem go uspokajałam. Zdarzało się, że sama mu polewałam, żeby szybciej zasnął i nigdzie nie jechał, nie robił awantur. Ale widziałam, że jest źle. Z Piotrkiem nie mogłam pogadać, więc… sama pojechałam do jego byłego szefa.
– Wiem, że to dobry chłopak i świetny mechanik – pan Jacek starannie wycierał w szmatę ubrudzone smarem ręce. – Ale proszę mnie zrozumieć, pani Małgosiu – ja mam tu samych lubiących wypić. Gdybym im pobłażał, to zaraz bym zbankrutował. Przez Piotrka straciłem kilka tysięcy złotych, bo musiałem kupić nowe części do opla.
A jednak namówiłam go, żeby dał Piotrkowi jeszcze jedną szansę. Niechętnie zgodził się, zastrzegając jednak, że to będzie na razie praca tylko na zlecenie.
– Nie mogę ryzykować. No i musi pani wiedzieć, że to na skutek jego zachowania. I że wystarczy jedno potknięcie, a nie będzie miał tu czego szukać!
Umówiliśmy się, że zadzwoni do niego rano – chciałam mieć pewność, że Piotrek będzie trzeźwy. Jaki mój mąż był szczęśliwy i dumny!
– Widzisz, jednak mnie ceni – cieszył się jak dziecko.
Wytrzymał trzy tygodnie, potem znowu nawalił. Wyleciał z roboty i zaczęło się na nowo. Tym razem było gorzej. Nawet nie szukał pracy, tylko rozczulał się nad sobą, pogrążał w piciu i narzekaniu na niesprawiedliwość losu. A ja zaczynałam mieć dość. Tym bardziej, że pieniędzy brakowało, on był ciągle pijany, dom przypominał melinę. Kłóciliśmy się coraz częściej i coraz intensywniej. Piotrek robił się po alkoholu agresywny. Nie, nie uderzył mnie nigdy, ale często rzucał czym miał pod ręką, a kilka razy mnie popchnął. Złożyłam pozew o rozwód.
Trudne małżeństwo - jeszcze gorszy rozwód
Jeżeli moje małżeństwo było trudne, to rozwód dramatyczny. Co prawda, najpierw mój mąż próbował mnie przepraszać, błagał o szansę. Ale kiedy twardo trwałam przy swoim – zmienił front. Zaczął walczyć o podział majątku – mieszkanie kupiliśmy już po ślubie i chociaż to moi rodzice głównie dali pieniądze, jednak on miał prawo do połowy. W dodatku do akcji włączyli się moi teściowie. Przez całe małżeństwo praktycznie ich nie było – szczęśliwi, że pozbyli się kolejnego dziecka, prawie się do nas nie odzywali. Teraz zwietrzyli szansę na zdobycie kasy i nagle pojawili się w sądzie jako troskliwi rodzice poszkodowanego synusia… Cały rok, bo tyle czasu trwała rozprawa, przeżywałam ten koszmar.
Trzy lata temu wszystko wreszcie się skończyło. Miałam w ręku papier, który otwierał mi drogę do wolności, a na koncie połowę pieniędzy ze sprzedaży mieszkania. Za mało, żeby kupić coś rozsądnego, za dużo, żeby wydać. Ale i tym razem rodzice mi pomogli. Trochę się dołożyli, wzięłam kredyt i kupiłam małe, dwupokojowe mieszkanko. Zaczęłam nowe życie. Szybko się okazało, że nie tak różowe, jak sobie wyobrażałam. Młoda, wolna kobieta z własnym mieszkaniem to zagrożenie dla innych… Jako pierwsza uświadomiła mi to przyjaciółka.
Siedziałyśmy przy kawie, planując, co będziemy robić w weekend. Okazało się, że Aśka nie może się ze mną spotkać wieczorem, bo idzie na imprezę. Do naszej wspólnej znajomej.
– Wiem, że Magda cię nie zaprosiła – Aśka patrzyła na mnie ze współczuciem. – I wiem dlaczego. Teraz stanowisz zagrożenie.
– Słucham? – o mało nie wylałam na siebie kawy. – Jakie zagrożenie?
– No wiesz… Młoda, atrakcyjna, wolna, z własnym mieszkaniem. Mężatki nie lubią takich osób koło siebie.
Nagle dotarło do mnie, dlaczego od paru tygodni spędzam weekendy sama. Zaraz po rozwodzie było wokół mnie mnóstwo ludzi. Wszyscy mnie pocieszali, zapewniali, że to nie koniec, że jeszcze ułożę sobie życie. Ja mówiłam, że jestem zbyt zraniona, żeby myśleć o facetach i nowym związku. Sama Magda wówczas mnie przekonywała:
– Przejdzie ci. Czas leczy rany. Jesteś ładna, niegłupia, znajdziesz kogoś.
A teraz co? Sama dba, żebym przypadkiem nie miała zbyt wiele okazji do tego znajdowania!
Siedziałam więc w kolejną sobotę sama, przed telewizorem, rozmyślając, jak bawią się teraz moi znajomi. Zrobiłam sobie drinka, wspominając z goryczą, że jeszcze niedawno byłam tak zagorzałą przeciwniczką samotnego picia. Czułam, że nie jest dobrze, depresja była o krok… I właśnie wtedy zadzwonił Robert. Znaliśmy się od lat. Miałam wrażenie, że wieczność. Chociaż nigdy się nie przyjaźniliśmy, nic nas nie łączyło. No – raz się pocałowaliśmy, na jakiejś imprezie w liceum, ale nigdy tego nie powtórzyliśmy i później nie rozmawialiśmy na ten temat. Właściwie, prawie w ogóle nie rozmawialiśmy. Ale coś nas łączyło, coś powodowało, że gdy się widzieliśmy – raz na rok, raz na pięć lat – witaliśmy się jak starzy, dobrzy znajomi. Teraz jego telefon też mnie ucieszył.
– Nie przeszkadzam, mam nadzieję? – Robert jak zwykle przepraszał, że żyje. – Sorry, Gośka, że dzwonię w sobotę, ale mam problem. Moja córa potrzebuje do szkoły zrobić jakieś ankiety czy wywiady… W każdym razie, musi wbić się do banku i porozmawiać z różnymi ludźmi. Próbowała, ale to niełatwe, nie chcą jej wpuścić, tłumaczą się tajemnicą. Pomyślałem… No, wiesz… Ty pracujesz w banku…
– Dobra, Robert, spoko – przerwałam mu, bo nawet przez słuchawkę czułam, jak się czerwieni i plącze z zakłopotania. – Niech prześle mi tę ankietę mejlem, ja zorientuję się co i jak, i w poniedziałek do ciebie zadzwonię. A co tam u ciebie?
– A… Po staremu. Na zachodzie bez zmian – roześmiał się gorzko.
Posmutniałam. To oznaczało, że nadal jest w związku z Iwoną, i że ciągle godzi się na poniżanie i wykorzystywanie. Pobrali się, bo wpadli, jeszcze przed maturą. Robert był zakochany, a ona… Nie wiem, czy w ogóle jest zdolna do uczuć. Przypomina mi galaretę, meduzę. Zimna, bez życia, wyprana z emocji. Właściwie nikt jej nie lubił. Za to, jaka była, ale głównie za to, jak traktowała Roberta. Typowa kobieta bluszcz – to on zajmował się domem, płacił rachunki, pomagał dzieciom w lekcjach, chodził na zebrania, gotował, organizował weekendy. A ona miała wieczne roszczenia i pretensje. Wiem, że Robert już od dawna myślał o rozwodzie – którym ona go zresztą straszyła, gdy tylko zrobił coś nie po jej myśli – ale przecież miał dzieci! Dorosłą już Monikę i szesnastoletniego Julka.
– Nie zrobię im tego – tłumaczył, gdy znajomi mówili mu, żeby zostawił tę flądrę. – Kocham dzieciaki. A zresztą sąd przyznałby opiekę nad nimi Iwonie. Nie chcę. Poczekam, aż dorosną.
Męczył się więc tak już 19 lat. I widać nadal się męczy.
Załatwiłam sprawę tej ankiety w banku i w następną sobotę Robert zaprosił mnie do siebie na obiad, w podziękowaniu. Zrobił zrazy, buraczki, kopytka i ciasto. On – bo jego żona ograniczyła się do przygotowania sałatki. Ale w gruncie rzeczy było przyjemnie i wesoło. Zjedliśmy, wypiliśmy kilka drinków, pogadaliśmy. Zrobiło się dość późno i Robert zaoferował, że mnie odprowadzi, co przyjęłam z wdzięcznością. Po drodze rozmawialiśmy głównie o mnie, przyznałam, że właśnie zdaję egzamin na prawo jazdy. Prosił, żebym zadzwoniła po wszystkim.
I właściwie tak to się zaczęło. Ja zadzwoniłam, żeby się pochwalić, on zaproponował, że gdy już będę miała prawko w ręku, wybierzemy się gdzieś jego samochodem. Zaprosiłam go w zamian na kawę. Zwykłe rozmowy znajomych, nawet nie bardzo bliskich. Ale z czasem to zaczęło się zmieniać.
Wysyłaliśmy do siebie SMS-y, z początku żartobliwe, potem coraz bardziej zaczepne, pełne podtekstów. Ale nadal było to tylko na stopie koleżeńskiej. Robert urwał się kiedyś z domu pod pretekstem dodatkowej pracy i poszliśmy do kina. Ja wiedząc, że ma wpaść w sobotę na chwilę, przygotowałam gulasz, bo wiedziałam, że go uwielbia. Niby nic, bez namiętności, bez zapowiedzi, bez żadnego sygnału, a jednak! Coś nagle wybuchło pomiędzy nami. Może po prostu dobrze się czuliśmy ze sobą, dwoje rozbitków? Może szukaliśmy bliskości i zrozumienia? W każdym razie stało się – mieliśmy romans.
Prawie jednocześnie Robert podjął decyzję o rozwodzie.
– I tak chciałem to zrobić, przecież wiesz – tłumaczył, gdy miałam wyrzuty sumienia. – Monika jest dorosła, Julek zaraz też będzie. Za rok i tak złożyłbym papiery. Jedyne, co ty zrobiłaś, to dałaś mi nadzieję na nowe życie. Poza tym… Ja nie umiem kłamać, nie chcę zdradzać, mieć romansu na boku. To nie dla mnie, nie w moim stylu. Ale nie chcę też zobowiązywać cię do czegokolwiek. Rozwiódłbym się niezależnie od ciebie, więc gdy dojdziesz do wniosku, że nie chcesz ze mną być, to mi to powiedz.
Zostałam złodziejką mężów
I tak zaczęłam nowy etap w swoim życiu. Robert po rozwodzie przeprowadził się do mnie. Powoli układaliśmy i porządkowaliśmy różne sprawy związane z naszym związkiem. Najważniejsze były dzieci, które na szczęście mnie zaakceptowały, chociaż z trudem. Dzięki Robertowi, który rzeczywiście był fantastycznym ojcem i nie dał im odczuć, że ja im go odebrałam. Tłumaczył, rozmawiał, był na każde ich zawołanie. Wystarczyło, że któreś z dzieci zadzwoniło, a Robert już był pod ich blokiem, zawoził na imprezę, przywoził do domu. Zapraszaliśmy je też do nas i powoli oswajały się z sytuacją, że znajdują tu azyl – ja się nie narzucam, nie wtrącam, a one zawsze mogą liczyć na chwilę spokojnej rozmowy z tatą, dobre ciasto i… ucieczkę od kłótni z mamą.
I wydawałoby się, że wszystko jest w porządku, że wreszcie możemy być szczęśliwi, cieszyć się sobą, swoją miłością, szacunkiem, spokojem – gdyby nie znajomi. Na początku niby wszyscy cieszyli się, gratulowali nam, do Roberta mówili:
– No, nareszcie, chłopie, zmądrzałeś, uwolniłeś się.
A zresztą, może i wtedy szeptali o nas i komentowali, tylko że do nas te plotki nie docierały?
W każdym razie to Aśka uświadomiła mi kiedyś, co się dzieje.
– Wiktoria robi urodziny w sobotę, ale ja nie idę – powiedziała, i zanim zdążyłam otworzyć buzię, dodała: – Tobie też nie radzę.
– Ale dlaczego – nie kryłam zdziwienia. – Dostałam zaproszenie, a zresztą jestem trochę wyposzczona. Wiesz, że przez cały czas, kiedy byłam samotna, kobiety unikały mojego towarzystwa, jak sama dobrze zauważyłaś i wyjaśniłaś mi dlaczego. Ale teraz? Z jakiego powodu mam nie pójść? Lubię Wiktorię i mam wrażenie, że ona nas też.
– Ale nie wiesz, co o was mówi – wypaliła Aśka prosto z mostu. – Zresztą, nie tylko ona.
– O nas… Znaczy o mnie i Robercie? – upewniłam się.
– No, raczej o tobie – Aśka zawsze była szczera, za co ją bardzo ceniłam. – Wiesz, wszyscy mówią, że rozbiłaś jego małżeństwo, że odbiłaś go Iwonie.
– Ale przecież on już dawno miał się rozwieść – nie rozumiałam. – Przecież tam było źle od zawsze.
– Tak, ale rozwiódł się dopiero, gdy zaczął spotykać się z tobą – Aśka głęboko odetchnęła. – Słuchaj, Gośka, ja wiem, jak jest i wszyscy też wiedzą. Teoretycznie. Nie mam pojęcia, czy to Iwona rozpowiada, czy to zawiść ludzka czy co. W każdym razie niby was akceptują, ale uważają, że to twoja wina, że ty się przyczyniłaś do rozwodu. Ja tak nie sądzę. I nie mam ani pretensji, ani nic. Dobrze zrobiłaś. Zresztą, widzę, jaka jesteś szczęśliwa. Jesteście – poprawiła się.
Ale ust ludziom nie zamkniesz. Większość uwielbia plotkować i nie zmienisz tego. Znaleźli nowy temat, więc teraz jesteście na topie. Znaczy ty. Ale nie martw się, przejdzie im – dodała. – Po prostu musisz przeczekać. Dlatego nie wybierałabym się na twoim miejscu na tę imprezę. Ludzi kłuje wasze szczęście w oczy. Kto nie umie ułożyć sobie życia, zajmuje się życiem innych i tyle. Nie przejmuj się, po prostu przeczekaj.
Łatwo jej mówić – przeczekaj. A ja myślałam, że jestem szczęśliwa. No, bo jestem. Ale wiem, że plotki to potężna broń. Czy sobie z tym poradzimy? Nie wiem. Robert mnie pociesza, mówi, że nie zrobiliśmy nic złego. Wiem to, jednak jestem rozgoryczona, że ludzie nie przyjmują rzeczy takimi, jakie są, tylko dorabiają sobie teorię i snują własne wizje niezależnie od tego, jak wygląda rzeczywistość!
Małgorzata, 38 lat
Czytaj także:
„Paweł potraktował moją przyjaciółkę jak chusteczkę do nosa. Wymiętosił, otarł łzy, wysmarkał się i wrócił do żoneczki”
„Narzeczony zerwał ze mną liścikiem na chwilę przed ślubem. Nie zdążyłam mu powiedzieć, że jestem w ciąży”
„Przez lata tyrałem na zachcianki żony, a ona wiecznie narzekała. W końcu wyszedłem z domu i już nie wróciłem”