Kilka lat temu wybraliśmy się na zimowy wypad w góry. Z założenia miało być romantycznie. I było – do czasu, niestety. W trzecim dniu zdarzył się wypadek. Szymon tak pechowo wywrócił się na nartach, że paskudnie uszkodził sobie kolano. Kompletnie je pogruchotał.
Nasz wymarzony romantyczny weekend zakończył się w szpitalu, najpierw w Zakopanem, a potem długim pobytem na urazówce bliżej nas, w Piekarach Śląskich.
Po wypadku mąż nigdy nie odzyskał pełnej sprawności
Niestety, leczenie okazało się mało skuteczne i mój mąż został stałym pacjentem oddziału ortopedycznego. Od tamtej pory przeszedł już kilkanaście operacji, ale w strzaskanym stawie wciąż nie odzyskał pełnej sprawności.
Chodzić – chodził, ale z dużym trudem i o kulach. Chorą nogę miał całkowicie sztywną w kolanie.
Szymon źle znosił swoją niepełnosprawność. Do tego stopnia, że prosił, abym zrezygnowała z wymarzonego dziecka; nawet przestał ze mną sypiać, żebym tylko nie zaszła w ciążę. Nie dziwiłam mu się – mnie także ta nowa rzeczywistość w najmniejszym stopniu się nie podobała.
Przestał ze mną sypiać, żebym tylko nie zaszła w ciążę
Wcześniej nasze życie kręciło się wokół sportu: rowery, bieganie, siatkówka, narty, pływanie; Szymek nawet zaczął przygotowywać się do triatlonu. Do tego jeszcze naprawdę fajny sprawdzony krąg znajomych – imprezy, wypady w góry, sylwestry. Po wypadku Szymek zaczął wszystkich unikać, nie odpowiadał na telefony od przyjaciół.
Ja też nie miałam szczególnej ochoty na spotkania. Jak miałoby to wyglądać? Mąż tańczyć nie mógł, do rozmów się nie palił, a alkoholu wolałam mu nie proponować, bo w takiej sytuacji łatwo o przedawkowanie.
Sama, żeby nie powodować zadrażnień, zarzuciłam bieganie, aerobik i siłownię. Jednak rezygnacja z marzeń o dziecku nie przyszła mi już tak łatwo…
Ale tu o naszej przyszłości zdecydował los. Okazało się, że zaszłam w ciążę jeszcze kiedy byliśmy w Zakopanem! Zorientowałam się dopiero w ósmym tygodniu.
Zaszłam w ciążę podczas feralnego wypadu w góry
Wiedząc, jakie Szymek ma nastawienie, specjalnie odczekałam kolejne sześć tygodni i dopiero wtedy mu powiedziałam. Nie wiem, na co liczyłam – może na to, że mimo wszystko się ucieszy, choć między nami nie było zbyt dobrze.
On w przerwach między pobytami w szpitalu uciekał w pracę, co miało ten skutek, że świetnie rozwinął zaniedbywaną dotąd firmę, ale nasze małżeństwo niemal się rozpadło. Wieść o dziecku go nie ucieszyła.
– Ojciec kuternoga! – wrzeszczał. – Tyle będzie miał ze mnie pociechy!
Nie wiem, skąd wzięło się jego przekonanie, że to będzie syn; ja jeszcze nic o płci dziecka nie wiedziałam.
Jedyna zmiana, która teraz nastąpiła, była taka, że Szymek zaczął jeszcze więcej pracować. Praktycznie calutką ciążę byłam sama. Sama przygotowałam pokój dla maluszka: pomalowałam go, kupiłam i poskładałam meble, skompletowałam ubranka, wanienkę i całą resztę.
Sama urządziłam pokój dla dziecka, mąż nie chciał nawet o nim słyszeć
Sama chodziłam do lekarza, sama cieszyłam się, widząc maluszka na badaniu USG. Do szpitala też sama się zawiozłam. Nawet nie wiem, czy Szymek zorientował się, że nadszedł czas porodu.
Mój mąż, przyszły ojciec naszego dziecka, przez całą moją ciążę – od chwili, kiedy się o niej dowiedział – wychodził do pracy o szóstej i wracał o dwudziestej tak zmęczony, że tylko brał prysznic i nic nie jedząc, kładł się spać. I rano powtórka. W weekendy nie było lepiej.
Czasami nie pojawiał się w domu przez kilka dni i po tym orientowałam się, że pojechał do szpitala. Nic nie mówił. Zresztą prawie nie rozmawialiśmy.
Ani razu nie zapytał, jak się czuję; nie zainteresował się, co z dzieckiem, nie zaoferował swojej pomocy.
Z porodem zdążyłam w ostatniej chwili, choć mało brakowało, żeby rozwiązanie nastąpiło w drzwiach izby przyjęć. Mały, bo rzeczywiście urodziłam synka, okazał się prześlicznym, dorodnym i bardzo dzielnym chłopakiem. I do tego tak zdecydowanym przyjść na świat, że położne nazywały go między sobą Ekspresikiem.
Zadzwoniłam do męża dopiero tuż przed wyjściem ze szpitala. Powyżej uszu miałam obojętności Szymona, w ogóle całego jego zachowania. Jak primadonna po stracie głównej roli – podobnie on obraził się na cały podły świat, winiąc go za swoje kalectwo.
Byłam już gotowa na samotne macierzyństwo
Obiecałam sobie, że to będzie moja ostatnia próba nawiązania porozumienia z mężem. Jeśli się nie uda... cóż, nie pierwsza i nie ostatnia zrealizuję scenariusz samotnego macierzyństwa.
– Cześć, Szymon.
– Olu, gdzie ty jesteś?! Szukam cię…
– Dziwnie rozumiesz słowo „szukać”. Mylisz je z „olewać” – wcale nie to chciałam powiedzieć, ale jakoś samo wyszło.
W telefonie zrobiło się cicho. Pewnie znowu się obraził, pan mimoza.
– Olu, powiesz wreszcie, gdzie się podziewasz – rzucił po dłuższej chwili.
– A gdzie ty teraz jesteś? – spytałam, bo gdybym powiedziała zbyt dużo, musiałabym się tłumaczyć, pewnie bym się przy tym popłakała, a tego wolałam uniknąć. Jak płakać, to ze szczęścia. W końcu urodziłam pięknego, zdrowego syna!
– W domu, właśnie przyszedłem. A ciebie nie ma! – dodał z pretensją w głosie. – Myślałem… Myślałem, że…
– Że odeszłam? Że wreszcie miałam dosyć i cię zostawiłam? I pewnie jesteś w szoku? Jeśli tak, biedaku, to w tym stanie pozostań i poczekaj na mnie. Pół godziny na pewno dasz radę wytrzymać.
Po tej rozmowie opanowała mnie jakaś dziwna euforia. Może teraz wszystko się ułoży?! Sam fakt, że Szymek wystraszył się mojego odejścia, budził pewne nadzieje… Poczułam się silna i szczęśliwa. Szymek rzeczywiście czekał.
Nie spodziewałam się kwiatów, zwłaszcza że nie wiedział, jaki prezent mu wiozę. „No nic – uznałam – co ma być, to będzie”. Wniosłam synka do domu...
Na widok synka mąż zasłabł
Mój mąż naprawdę niczego się nie spodziewał, bo na jego widok przeżył taki szok, że aż zasłabł. Dłuższą chwilę dochodził do siebie, a kiedy już się pozbierał, to się popłakał. I rzeczywiście zmienił się, choć już nie wrócił dawny wesoły, lekko szalony, beztroski Szymek.
Teraz miałam Szymona w wersji: odpowiedzialny ojciec. Miewał te swoje mroczne chwile, często przez całe dni, ale zdarzały się one znacznie rzadziej niż w ciągu poprzednich miesięcy.
Chociaż na spacery nie dawał się namówić, mogłam na niego liczyć przy karmieniu. Przy przewijaniu i kąpaniu sztywna noga mu przeszkadzała, ale widziałam, że bardzo chce się sprawdzić jako pełnowymiarowy tata.
Starał się i po kilku próbach zaczęło mu wychodzić. Kiedyś kąpiąc małego, spojrzał na mnie i w jego oczach zaszkliły się łzy.
– Wiesz, Olu, strasznie byłem głupi.
Co do kontaktów towarzyskich, Szymon zgodził się na spotkania tylko z parą naszych dobrych przyjaciół, którym na dokładkę urodziły się bliźniaki. Były mniej więcej w tym samym wieku, co nasz synek.
Szymon stał się pełnoetatowym ojcem
Co roku zimą urządzaliśmy im wspólnie urodziny z przebierankami. Zawsze pod jakimś hasłem: kowboje, Indianie, kosmici, klauni. W tym roku, na ich piąte urodziny, mieliśmy się wszyscy przebrać za wróżki i czarodziejów. Zrobiłyśmy wspólnie z Anitą piękne stroje, z kapeluszami i różdżkami, a panowie mieli przygotować pokaz różnych sztuczek magicznych. I po raz pierwszy Szymek się wyłamał.
– W tym roku, kochani, Pan Kuternoga – tak sam o sobie mówił – urlop bierze. Nie martwcie się jednak, przyślę wam zastępstwo – oświadczył nieoczekiwanie na dwa tygodnie przed imprezą, po czym odjechał, nic więcej nie tłumacząc.
Przypuszczałam, że znowu miał jakiś szpitalny termin. Ale nie wiedziałam, czy szykował się na zabieg, bo ze swojego leczenia zrobił tabu, o którym nie rozmawiał. Orientowałam się, że jeździ do szpitala i na rehabilitację, gdy znikał; często też ćwiczył – w nocy, kiedy nikt go nie widział. Teraz nie powiedział nawet, na jak długo jedzie.
Rzeczywiście wynajął profesjonalnego magika, który odstawił taki pokaz, że nie tylko dzieciakom, ale i nam, dorosłym, szczęki opadły. Co nie zmienia faktu, że akurat ten dzień mógł poświęcić synowi.
Wieczorem, kiedy już było po wszystkim, usiadłam w fotelu, z pysznym korzennym kakao w kubku. Zastanawiałam się smętnie, co dalej z nami będzie, skoro mój mąż wciąż ma jakieś sekrety, wciąż mnie odsuwa od sprawy tak dla niego ważnej...
– A nie masz, kotku, ochoty na coś lepszego? – nagle usłyszałam głos Szymka. Odwróciłam się. Mój mąż w jednej ręce niósł pudło lodów, a w drugiej wino. Wstałam szybko z fotela, by mu pomóc.
– Siedź i pozwól się obsłużyć. Może jeszcze dzisiaj nie zatańczymy, ale już niebawem – kto wie, kto wie... – powiedział.
Ostatnia operacja postawiła go na nogi
– A kule gdzie?! Co z twoją nogą?!
– To mój prezent dla naszego syna i dla ciebie. Ostatnia operacja i wielka satysfakcja! Nie chciałem wcześniej nic mówić, bo różnie mogło być, ale... udało się! – zaśmiał się radośnie po raz pierwszy od lat.
Czytaj więcej prawdziwych historii:
„Moja matka musi mi pomóc przy dziecku! Przecież jest na emeryturze, więc czasu ma pod dostatkiem”
„Byłam świadkiem próby samobójczej męża. Nie mógł znieść, że jego biznes upadł i zostaliśmy bankrutami”
„Siostra wychowywała mojego synka, bo urodziłam go jako nastolatka. Ona nie żyje i chcę wyznać mu całą prawdę”