Pierwsze święta Bożego Narodzenia, które pamiętam, spędziłam pod choinką. Dosłownie „pod”, bo wciśnięta między pachnące igliwiem drzewko a ścianę pokoju. Schowałam się tam przed kompletnie pijanymi rodzicami, przed ich biciem i krzykami. Jak przerażone zwierzątko przylgnęłam do chłodnej podłogi, cała podrapana igłami.
Nie, nie było żadnych gwiazdkowych prezentów, w końcu przecież my, dzieci, niczym sobie na nie nie zasłużyłyśmy. Ojciec i matka od zawsze dawali nam do zrozumienia, że tylko im w życiu przeszkadzamy, bo jesteśmy głupimi bękartami wartymi dokładnie tyle, ile zasiłek, jaki na nas otrzymują. Były to jakieś marne grosze, wystarczały zaledwie na kilka dni picia. Przez pozostałe musieliśmy więc przed rodzicami uciekać, aby nie wyładowali na nas swojej złości.
Bicie i poniżanie to był nasz chleb powszedni. Rzadko kiedy trafiały się radośniejsze chwile i niestety szybko mijały. Ostatnie święta, które zapamiętałam, te spędzone jeszcze w rodzinnym domu, zaczęły się całkiem miło. Mama rano przystroiła z nami choinkę, śpiewała kolędy i opowiadała nam o Panu Jezusku. Byłam szczęśliwa i chciałam, aby ten spędzany razem czasem trwał jak najdłużej. Garnęłam się do niej, podobnie jak reszta mojego rodzeństwa, trzyletnia Kasia i dwuletni Jasiek. Tak bardzo brakowało nam na co dzień matczynego ciepła…
Niestety, kiedy ojciec wrócił do domu, wraz z nim pojawiła się także wódka - przyczyna całego naszego nieszczęścia. Rodzice nie dotrwali w trzeźwości nawet do wigilijnej kolacji. Zresztą żadnej kolacji wtedy nie było, a co dopiero świątecznej. Pamiętam, jak głodna wyjadałam farsz na pierogi z wielkiej miski, przygotowany rano przez matkę i jak dostałam od niej za to po łapach.
Uciekłam i schroniłam się pod wielką choinką, gdzie przesiedziałam cały wieczór. Nikt mnie nie szukał, nie wołał, nie zatroszczył się, czy umyłam ząbki, przebrałam się w piżamę i poszłam do łóżka. Miałam wtedy 5 lat…
Zamieszkałam z rodzeństwem w domu dziecka...
Niedługo po świętach zamieszkaliśmy z moim rodzeństwem w domu dziecka. Pamiętam, że rodzice gdzieś zniknęli, na długo, chyba na kilka dni. Wszyscy byliśmy strasznie głodni, płakaliśmy i wołaliśmy mamę, ale ona nie przychodziła. Zamiast niej przyszła jakaś miła pani i nas zabrała do miejsca, gdzie było ciepło i dobrze, gdzie dano nam jeść i nikt na nas nie krzyczał. Wreszcie każde z nas miało swoje łóżko z czystą pościelą, chociaż początkowo i tak spaliśmy wszyscy razem, w jednym. Tak czuliśmy się bezpieczniej.
Wigilie w domu dziecka… Zawsze były dwie. Na pierwszą, uroczystą, odbywającą się kilka dni przed świętami, zapraszano naszych „dobroczyńców”, czyli ludzi, którzy byli sponsorami. Dawali różne rzeczy nam, sierotkom. Koce, jedzenie, ubrania, książki, przybory szkolne, zabawki i środki czystości. Kiedy byłam mała, uważałam, że te wigilie są po prostu magiczne!
Była pięknie przystrojona choinka, długi stół przykryty białym obrusem, uginający się od rozmaitych potraw. Dużo ludzi, którzy się do nas uśmiechali i brali nas na kolana. A także, co najważniejsze, były prezenty! Każde z nas, dzieci, dostawało paczkę ze słodyczami i zabawkami. Nigdy w życiu nie widziałam takiej ilości słodyczy, jak w pierwszym roku w domu dziecka! Nie mogłam uwierzyć, że to wszystko jest moje, że mogę to zjeść. Rozwijałam cukierki z papierków i wpychałam je sobie do buzi całymi garściami.
– Brzuszek cię rozboli! – niepokoiła się wychowawczyni. – Zostaw sobie coś na jutro, nikt ci tego nie zabierze – przekonywała mnie. Ale ja w to nie wierzyłam, bałam się i… Oczywiście, to ona miała rację. Pochłonęłam rekordową ilość czekoladowych cukierków i się od nich pochorowałam. Ale i tak byłam najszczęśliwsza na świecie. Wreszcie nasyciłam się czekoladą.
Z wiekiem zaczęłam uważać te wigilie dla sponsorów za szczyt obciachu. Zwłaszcza gdy jako nastolatka przechodziłam okres buntu. Byłam wściekła, że musimy się tak przymilać tym wszystkim, obcym w końcu ludziom. Wychowawcy wymagali, abyśmy przed nimi występowali. Musieliśmy mówić wierszyki i śpiewać piosenki, popisywać się swoimi umiejętnościami. Ktoś grał na gitarze, ktoś inny pokazywał rysunki. Ja bym wtedy najchętniej wykrzyczała im prosto w twarz, że mam gdzieś te ich głupie cukierki i prezenty.
Uważałam, że wcale nie są żadnymi dobroczyńcami. „Przychodzą tutaj, aby sobie udowodnić, że są tacy dobrzy i mili. Robią to dla siebie, nie dla nas. To takie… poniżające!” – twierdziłam. I chociaż miałam ogromną chęć, aby się dowiedzieli, że ich rozszyfrowałam, to oczywiście milczałam z zaciętą miną, całą swoją postawą jednak dając im do zrozumienia, co czuję. I modliłam się, aby przydarzyło im cię coś strasznego! Żeby poczuli taki sam ból, jaki ja nosiłam w swoim sercu. Albo jeszcze większy!
Dzisiaj wiem, że byłam wtedy dziecinna i zwyczajnie niesprawiedliwa. Wiele z tych osób nie było wcale bogatych. Dzielili się jednak z nami tym, co mieli, z dobrego serca. Przychodzili do naszego domu dziecka nie tylko w święta. Także na co dzień, aby odrabiać z nami lekcje, pocerować dziurawe skarpetki, pokazać dziewczynkom, jak się robi piękne korale z makaronu, albo zwyczajnie porozmawiać. Takiej rozmowy brakowało nam, dzieciakom z domu dziecka, najbardziej. Podobnie jak świadomości, że ma się jakiegoś dorosłego przyjaciela, kogoś, kogo obchodzi nasz los.
Ja i moje rodzeństwo takiego poczucia nie mieliśmy. Mimo tego, że w domu rodzinnym zaznaliśmy wiele złego, to jednak bardzo tęskniliśmy za rodzicami. Niestety, oni za nami najwyraźniej – nie. Nigdy nas nie odwiedzali… Najbardziej bolesne było to, oczywiście, w święta. Wiele dzieci z bidula jechało wtedy do swoich rodzinnych domów. Nie mogły się tego doczekać już na wiele tygodni przed Bożym Narodzeniem. Wracały nie zawsze szczęśliwe, czasami głodne, a nawet pobite. Ale zawsze nadrabiały miną. I tak były górą, bo widziały mamę i tatę, a ja mogłam sobie o tym tylko pomarzyć!
Szczęśliwe były także te dzieciaki, którym sytuacja prawna pozwalała pójść na wigilię do zaprzyjaźnionych rodzin. Niestety, nasi rodzice nigdy nie wyrazili na to zgody. Nie chcieli się zrzec także swoich praw rodzicielskich, chociaż w ogóle się nami nie interesowali! Gdyby nie ich głupi upór, którego nie waham się nazwać dzisiaj czystą bezdusznością, to być może ja i moje rodzeństwo znaleźlibyśmy gdzieś szczęśliwy nowy dom. Może ktoś by nas przygarnął, adoptował…
A tak kolejną wigilię także spędzaliśmy zawsze w domu dziecka. Była znacznie mniej wesoła niż ta pierwsza, przygotowywana dla darczyńców. We właściwy wigilijny wieczór, 24 grudnia, zostawała nas z wychowawcami tylko garstka. Nie było już nastroju radości, ani wielu prezentów. Tylko skromna wieczerza. Zawsze czułam podczas niej, że osoby, które tego dnia miały dyżur i musiały z nami zostać, aż wyrywają się do swoich rodzinnych domów. Mimo że wychowawcy starali się tego po sobie nie okazywać, czytali nam bajki, grali w rozmaite gry, to wyczuwałam ich tęsknotę za własną rodziną i tym bardziej czułam się gorsza. Taki człowiek drugiej kategorii, nie zasługujący na miłość czy uwagę. Oni przecież mieli gdzieś swój normalny dom, a ja nie…
Kiedy dorosłam i musiałam wynieść się z domu dziecka przysięgłam sobie, że nigdy, ale to nigdy nie będę obchodziła świąt. Zapomnę o nich, przestaną dla mnie istnieć, bo kojarzyły mi się tylko z samymi złymi rzeczami: tęsknotą, poniżeniem, samotnością. Nawet gdy dostałam zaproszenie na wigilię do bidula, to na nią nie poszłam, chociaż przecież zostało tam jeszcze moje rodzeństwo. Wiem, że musiało być im z tego powodu przykro, że na pewno na mnie czekali i dzisiaj żałuję, że tak się zachowałam… Kasia i Jasiek jednak także nie lubili świąt, podobnie jak ja. Więc kiedy skończyli osiemnaście lat i rozpoczęli samodzielne życie poza murami bidula, nie było mowy o żadnej rodzinnej gwiazdce.
Rozpierzchliśmy się po świecie. Mój młodszy brat wstąpił do wojska i swoją pierwszą Wigilię poza domem dziecka spędził, stojąc na warcie w jednostce. Moja siostra w poszukiwaniu pracy z mieszkaniem wyjechała na prowincję i nawet do mnie nie zadzwoniła w dzień Bożego Narodzenia z życzeniami. Ponoć linia telefoniczna nie działała, bo ją zasypało, ale mnie się wydaje, że Kasia zwyczajnie nie chciała mówić o świętach, tak samo jak i ja.
Pamiętam, że spędziłam wtedy samotny wigilijny wieczór w wynajętym maleńkim pokoju. Nawet nie miałam choinki... Zresztą, po co by mi ona była, przecież wcale nie zamierzałam obchodzić świąt. A ta łza, która pojawiła się na moim policzku, gdy z sąsiednich mieszkań dochodziły do mnie szczęśliwe głosy dzieci i dorosłych, rodzinne śpiewanie kolęd… No cóż, była tylko oznaką chwilowej słabości. Przez kilka lat starałam się spędzać wigilijny wieczór tak jak każdy inny wieczór w roku. Zjadałam zwyczajną kolację i kładłam się do łóżka z książką albo oglądałam telewizję, starannie unikając programów z kolędnikami. Moje negatywne nastawienie do świąt zmieniło się dopiero wtedy, gdy poznałam Pawła.
Przyjechał do mojej pracy robić nam szkolenie BHP. Wszyscy byli przygotowani na straszliwe nudy, bo szkolenia zawsze prowadził starszy pan mówiący monotonnym głosem, a tymczasem pojawił się całkiem młody i prężny chłopak, który sypał wiadomościami i ciekawostkami jak z rękawa. Egzamin po jego wykładzie okazał się łatwy i poszedł mi jak z płatka. Kiedy oddałam kartkę i dostałam dyplom ukończenia kursu BHP, jakoś dziwnie ociągałam się z wyjściem z sali. Moi koledzy już stali przy windzie i wołali mnie, abym się pospieszyła, kiedy Paweł uśmiechnął się do mnie i stwierdził:
– Wypadałoby oblać zdany egzamin, tak się chyba robi, prawda?
Przytaknęłam ruchem głowy. A wtedy Paweł zaprosił mnie na piwo...
Paweł pochodził z „normalnej” rodziny i strasznie się bałam, jak przyjmie to, że ja jestem z domu dziecka. Przez kilka miesięcy ukrywałam przed nim fakt, że nie utrzymuję żadnego kontaktu z rodzicami, którzy praktycznie mnie porzucili, gdy byłam dzieckiem. Co więcej, nie mam także dobrego kontaktu z rodzeństwem… Paweł jednak sam w końcu zaczął się wszystkiego domyślać i na Boże Narodzenie, chociaż byliśmy razem zaledwie od pięciu miesięcy, zaprosił mnie do swojego domu rodzinnego. Potwornie się denerwowałam. Myślałam już, że zwyczajnie nie dam rady tam dotrzeć. Chciałam nawet na kilka dni przed świętami zerwać z Pawłem tylko po to, żeby nie musieć tam iść. Na szczęście tego nie zrobiłam…
To były pierwsze prawdziwe święta Bożego Narodzenia w moim życiu… Rodzinne, takie jakie powinny być. Nie wiem, co Paweł opowiedział o mnie swoim rodzicom, ale przyjęli mnie wyjątkowo serdecznie. Byli tacy naturalni i emanujący ciepłem. Stres związany z wizytą u nich w tak ważnym dniu szybko mi minął. Śmiałam się, opowiadałam anegdotki, jadłam wigilijne potrawy jedna po drugiej i... czułam się akceptowana.
Niepokój wrócił, kiedy doszło do rozdawania prezentów. Ja miałam przygotowany jakiś drobiazg dla każdego. „Ale czy na mnie także będzie czekał jakiś, choćby mały upominek?” – zastanawiałam się, podświadomie bojąc się tego, że znowu wszyscy o mnie zapomną. Jednak nie zapomnieli… Dostałam podarunek i od Pawła, i od jego rodziców. Wyszłam od nich z pełnym przekonaniem, że święta są piękne! Ba, życie jest piękne!
Od tamtej pory zaczęłam pragnąć rodzinnych świąt, a nawet na nie czekać przez okrągły rok. Zdałam sobie także sprawę z tego, że chcę przy wigilijnym stole widzieć również swoją rodzinę, czyli moje rodzeństwo – Kasię i Jaśka.
Moje marzenie, abyśmy zasiedli wszyscy razem do tej specjalnej kolacji nie spełniło się od razu. Nie wystarczyło jedno moje zaproszenie, aby skruszyć lód, który się między nami nawarstwił przez ostatnie lata. Początkowo siostra i brat odmawiali przyjazdu do mojego domu, wymawiając się rozmaitymi sprawami. Ale ja byłam konsekwentna i ponawiałam zaproszenie co roku. Kropla drąży skałę… W końcu dopnę swego! – mówiłam sobie.
I dopięłam, kiedy na świat przyszła córeczka moja i Pawła, Monisia. Moja siostra została jej chrzestną i już nie wypadało jej odmówić przyjazdu na Boże Narodzenie. Dzień, w którym pojawiła się przy moim wigilijnym stole, na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Popłakałyśmy się obie ze wzruszenia, a potem wspominałyśmy dawne czasy. I okazało się, że były w naszym życiu także przyjemne i zabawne chwile, ale my zepchnęłyśmy je na dno pamięci, zostały przytłoczone ogromem nieszczęścia, które nas spotkało.
Niepotrzebnie… W kolejnym roku postanowiłam, że zrobię wszystko, użyję każdego argumentu, aby ściągnąć na Wigilię brata. Niestety, nie udało mi się, bo wyjechał na misję wojskową. Kiedy dowiedziałam się, że stacjonuje w Iraku, modliłam się za niego każdego dnia, aby Pan Bóg go oszczędził, aby go nam nie zabrał.
W Wigilię nie udało mi się nawet z nim połączyć. Powiedział potem, że dał szansę żonatym kolegom na porozmawianie z rodzinami. Zadzwonił w pierwszy dzień świąt i rozmawiał ze mną ciepło. Te kilka minut zapadło mi w pamięć i w serce. „To mój mały braciszek…” – myślałam. „Nieważne, co się działo między nami, i tak się kochamy…” Kiedy zbliżał się kolejny grudzień, Jasiek sam do mnie zadzwonił.
– Wróciłem pół roku temu z misji. W Boże Narodzenie biorę ślub. Bardzo chcemy z Joanną, moją narzeczoną, zobaczyć na nim ciebie i całą twoją rodzinę.
– Naszą rodzinę – poprawiłam go z uśmiechem.
Joanna okazała się fantastyczną dziewczyną. Skromną i ciepłą. Pochodzi ze wsi i ma dużą rodzinę, aż czworo rodzeństwa! Uznałam to za dobry znak dla mojego brata. „Może go udomowi?” – rozmyślałam, nie wiedząc wtedy jeszcze, że jeśli nawet tej dziewczynie by się to nie udało, to zrobi to ich synek, Stasio, którego już w dniu ślubu nosiła pod sercem. Rok później, w kolejne Boże Narodzenie, niosłam do chrztu swojego bratanka, myśląc o tym, że on na pewno będzie miał zupełnie inne dzieciństwo niż jego tata. Radosne, szczęśliwe...
– Jeszcze ciebie musimy wydać za mąż! – śmialiśmy się z Jaśkiem z Kasi. – Kto wie, może w tym roku ten pusty talerz, który stanął na wigilijnym stole jest dla twojego wybranka? Może kogoś poznasz? – żartowaliśmy.
Widziałam, że na chrzcie małego Stasia wpadł mojej siostrze w oko jeden z kuzynów Joanny – Łukasz. Przystojny i szarmancki nadskakiwał jej przez cały czas, a moja siostra rumieniła się pod jego spojrzeniem. Ucieszyłam się, kiedy zaczęli ze sobą chodzić, bo moja siostra zasłużyła na szczęście. Kilka miesięcy później nadmieniłam jej, że mogliby się pospieszyć z weselem, bo razem z Pawłem planujemy drugie dziecko.
– Gdybyśmy zaszły obie w ciążę w podobnym czasie, byłoby fantastycznie! – stwierdziłam.
– Zobaczymy, co się da zrobić – uśmiechnęła się do mnie siostra. I faktycznie, w kolejną Wigilię pochwaliła się pięknym zaręczynowym pierścionkiem, który dostała od Łukasza. „Odczarowaliśmy te święta…” – pomyślałam, patrząc na szczęście malujące się na twarzy mojej siostry. Wokół choinki dokazywali Monisia ze Stasiem, próbując zrywać z niej słodkie cukierki w kolorowych papierkach, wiszące między bombkami. Patrzyliśmy na nich wszyscy z rozbawieniem.
Boże Narodzenie jest znowu cudownie rodzinne, takie jak powinno być zawsze.