Żeby poprawić sobie humor, zaczęłam grać. Nie chodziło o poważny hazard. Po prostu w każdy poniedziałek, wtorek i piątek wysyłałam do ulubionego radia SMS-a ze swoim imieniem w ramach organizowanej przez nich loterii. Zasady były proste. Oni późnym popołudniem oddzwaniali do jednej osoby i pozwalali jej losować spośród trzech nagród. Do wygrania była może niezbyt duża, choć dla mnie wciąż kosmicznie wysoka kwota pieniędzy, następnie auto, i w końcu bardzo poważna suma, czyli dwieście tysięcy. Słałam więc regularnie SMS-y, płaciłam za to jak za zboże, ale w trzy dni w tygodniu karmiłam się nadzieją na odmianę losu.
Pewnego dnia w biurze miałam istny sajgon i znaczną część pracy musiałam wziąć do domu. To był akurat poniedziałek i mojego „SMS-a nadziei” wysłałam z samego rana, gdy wstałam po weekendzie zmęczona i bez chęci do życia. W biurze jednak tak mnie wzięli w obroty, że szybko zapomniałam o poniedziałkowym przygnębieniu i o SMS-ie. Ganiałam tu i tam z wywieszonym językiem, a potem jeszcze zabrałam do domu dwa ciężkie segregatory. Ledwo je niosłam, a ludzie w zatłoczonym autobusie patrzyli na mnie wilkiem, bo ciągle ktoś o nie zawadzał.
W końcu dotarłam do domu, zjadłam zupę i zaczęłam liczyć. Nie muszę mówić, że w tym, co robię, ważne są staranność i precyzja. Dlatego muszę mieć ciszę i spokój, nikt nie może mnie rozpraszać. Idealnym tłem do pracy jest cichutko brzęczące radio, które wprawia mnie dobry w nastrój. Nastawiłam więc moją ulubioną rozgłośnię, przyciszyłam ją, jak się tylko dało, i wyłączyłam dźwięk komórki. Nikt ważny i tak nie miał do mnie telefonować, a czasem dzwonił ktoś obcy i rozpraszając mnie, niweczył kilkanaście minut mojej pracy.
Czas płynął, a ja wpisywałam liczby w słupki, stukałam na kalkulatorze i przekładałam kolejne papiery. Tak się na tym skupiłam, że przez godzinę nawet nie podniosłam oczu znad stołu. Gdy chodzi o pracę, jestem mrówką. Nie zauważyłam więc od razu, że telefon mruga światełkiem sygnalizującym połączenie. Gdy na niego spojrzałam, zaświecił ostatni raz i zgasł. Spuściłam wzrok z powrotem na papiery, bo nie miałam zamiaru nawet oddzwaniać, gdy nagle przypomniałam sobie, że to poniedziałek, a ja zagrałam w loterii SMS-owej. Serce mi zadrżało. Może przeoczyłam telefon z radia?!
Chwyciłam komórkę i weszłam w połączenie nieodebrane. Widniała tam informacja: „Numer prywatny”, czyli zastrzeżony. Wtedy poderwałam się zza stołu i podkręciłam głośność w radiu.
– No cóż, dzwonimy do następnej osoby – akurat mówił spiker. – To jakiś czarny poniedziałek. Nie odebrały już dwie dziewczyny. Najpierw Monika, a teraz Agata. No cóż, mamy tylko nadzieję, że nigdy się nie dowiedzą, co je ominęło. Mogłyby przecież dostać zawału…
Z wrażenia oblał mnie pot. Agata… To ja jestem Agata!
Opadłam na krzesło, ciężko dysząc. Tymczasem w radiu konkurs trwał w najlepsze. Facet, do którego się dodzwonili, wygrał 200 tysięcy złotych i z radości krzyczał w słuchawkę. A ja czułam, że robi mi się coraz bardziej słabo, a świat wokół mnie zaczyna wirować. Miałam wrażenie, że podłoga znalazła się na suficie, a sufit w miejscu podłogi. W końcu spadłam z krzesła i zemdlałam.
Ocuciła mnie koleżanka, która akurat wróciła do domu. Nie mogłam więc leżeć długo na podłodze, bo kiedy doszłam do siebie, to w radiu wciąż jeszcze gadali o facecie, który wygrał te 200 tysięcy. Gdy ponownie o tym usłyszałam, znowu zrobiło mi się słabo, więc Elka znów mnie cuciła, podawała wodę i mówiła, że karetka już jest w drodze.
I faktycznie przyjechała. Ratownicy raz-dwa przywrócili mnie do życia, zbadali – i okazało się, że nic poważnego mi nie dolega. Wypytali, oczywiście, o przyczynę zemdlałam. Wszystko musiałam im opowiedzieć. Gdy skończyłam, jeden z nich zaczął się głośno śmiać. Bardzo przystojny.
– A pana co tak bawi? – spytałam słabym głosem.
– Nic, przepraszam – zawstydził się.
– Proszę powiedzieć – warknęłam, coraz bardziej zła. – Też się pośmieję. Podobno śmiech jest dobry na serce.
– Ale na nerwy już nie za bardzo…
– Ja się nie denerwuję. U mnie tak wygląda ciekawość. No więc słucham, co pana tak bawi?
– Pół roku temu mieliśmy zasłabnięcie faceta, co zgubił kupon z piątką w totka…
Przez chwilę myślałam, że sobie kpi, i patrzyłam na niego wzrokiem, który zabijał. Lecz nagle dotarł do mnie komizm sytuacji – i też parsknęłam śmiechem. Po chwili śmiało się już całe zebrane u nas towarzystwo. Kiedy skończyliśmy się śmiać, ratownicy polecili mi, żebym niedługo poszła jednak do kardiologa, bo na wszelki wypadek trzeba sprawdzić moje serce, a potem pojechali. A ja zostałam z Elką i z moimi żalami.
– A mogłam być bogata – westchnęłam i przytuliłam się do niej.
Żal minął mi w piątek. Wtedy właśnie znów zadzwonił mój telefon. Na wyświetlaczu ujrzałam nieznany mi numer. A gdy odebrałam, jeszcze raz przeszedł mnie dreszcz. Bo dzwonił do mnie ten przystojny ratownik, żeby zaprosić mnie na kolację. Poszłam – i dziś on jest moim mężem.
Przystojniak ma na imię Tomek. To wyjątkowo przedsiębiorczy chłopak. Wtedy telefon do Elki zdobył od dyspozytora w pogotowiu, a od niej wyciągnął numer do mnie.
Czuję się bardzo szczęśliwa. A Tomek nieustannie podkreśla, że wymieniłam 200 tysięcy na dozgonną miłość, czyli zrobiłam interes życia. I faktycznie – nie żałuję, gdy patrzę w wesołe oczy mojego męża.