„Wzięliśmy ślub, bo myślałam, że mu zależy. A on szukał tylko naiwniaczki, która urodzi mu dzieci i będzie doglądać kur”

Mąż zrobił ze mnie kurę domową fot. Adobe Stock, Kzenon
- Masz śliczne dzieci, chłop nie pije, nie bije, gospodarka jakoś wam idzie, a jeszcze teraz macie kasę z 500 plus – powiedziała kiedyś koleżanka. Jestem uwiązana na tej gospodarce z piątką dzieci, z których najstarsze kończy gimnazjum, a najmłodsze dopiero uczy się chodzić.
/ 22.11.2021 15:46
Mąż zrobił ze mnie kurę domową fot. Adobe Stock, Kzenon

Dziś wiem, że popełniłam błąd, że byłam naiwna i ślepa. Ale pewnie gdybym miała jeszcze raz przejść przez to samo, znowu wybrałabym Adama…

Mam 36 lat, lecz kiedy patrzę w lustro, widzę pięćdziesięciolatkę. Zniszczone dłonie, szara cera, zaniedbane włosy. Ale to, co chyba najbardziej razi, co powoduje, że wydaję się dużo starsza, niż jestem w rzeczywistości, to smutek. Przebija z każdego fragmentu mojej twarzy. Z oczu, z opuszczonych kącików ust, ze zmarszczek, które wcale nie przypominają kurzych łapek od częstego śmiechu…

Bo ja śmieję się bardzo rzadko

Właściwie prawie nigdy. Zawsze byłam smutna. Miałam pecha, bo przyszłam na świat w takiej, a nie innej rodzinie. I potem wszystko potoczyło się już lawinowo. Moi rodzice może nie byli źli, ale zwyczajnie niezaradni. Mieszkaliśmy w małym miasteczku, gdzie trudno było o pracę. Tata był robotnikiem sezonowym, dorabiał w lesie i w tartaku. Mama szyła w domu.

Ale że miasteczko biedne, to i zamówienia były byle jakie, więc i zarobek niewielki. A nas było sześcioro rodzeństwa! Mam trzy siostry i dwóch braci. Wykarmić taką gromadkę, ubrać, wyposażyć do szkoły – dla moich rodziców to było za dużo. Harowali całymi dniami, ale pieniędzy i tak nie starczało. I chociaż w miasteczku większość osób klepała biedę, my pod tym względem byliśmy w czołówce.

A dzieci niestety potrafią być okrutne. Chyba nigdy nie zapomnę tych żartów, docinków, przytyków. Wyśmiewano się z moich ciuchów, przechodzonych butów, podręczników po starszym rodzeństwie, pomazanych, poklejonych. Dziewczynki nie chciały się ze mną bawić, bo nie miałam im nic do zaoferowania.

One wymieniały się chińskimi, kolorowymi gumkami i ołówkami, chwaliły nowymi ciuchami, przynosiły do szkoły lalki.

Ja nie miałam właściwie nic

Może gdybym była inna, silniejsza, to wywalczyłabym sobie jakąś pozycję w klasie. Bo głupia nigdy nie byłam. Ale, niestety, silna też nie. Zawsze smutna, zgaszona, trzymałam się z boku. Widziałam przecież różnicę pomiędzy mną a nimi. I dobrze wiedziałam, że ich nie dogonię. Że nigdy nie będę mogła iść z nimi na zakupy, na lody do cukierni, nie kupię błyszczących bransoletek na festynie.

Unikałam koleżanek, żeby unikać ich docinek. W domu też nie było lepiej. Moje rodzeństwo i ja byliśmy praktycznie zdani sami na siebie, nie mogliśmy liczyć na rodziców. Ciężkie życie spowodowało, że byli zgorzkniali i oschli. Nigdy nie okazywali nam miłości czy troski. Ani zrozumienia. Pamiętam, jak na początku szkoły próbowałam żalić się mamie, że koleżanki mi dokuczają, że mnie nie lubią, że jest mi źle w szkole.

– A ty myślisz, że mi jest dobrze? – ofuknęła mnie. – Każdy ma swój krzyż do dźwigania.

– Nie chcę tam chodzić – próbowałam jeszcze.

– A pewnie, w domu będziesz siedzieć, bąki zbijać – mama pogoniła mnie od maszyny, przy której spędzała całe dnie. – Idź do lekcji. Jeszcze tego brakuje, żeby kurator nam się tu wtrącił, milicja nachodziła.

Rodzeństwo też nie było lepsze. Młodszy brat był za mały, żeby z nim pogadać, a reszta miała swoje życie. Najstarszy brat był prawie na wylocie, kończył zawodówkę. Starsze siostry robiły wszystko, żeby wyrwać się z domu i zabawić. Nie miały za co, więc szukały jeleni, jak to określały, którzy zafundowaliby im lody czy nawet piwo.

Nie raz widziałam, jak je potem taki jeden z drugim odprowadzał. Stawali pod drzewem, tak, żeby nie widać ich było z okna i obściskiwali się na całego.

Ja to widziałam, bo siedziałam na strychu

W naszej kamienicy była stara suszarnia, wtedy już zniszczona, nieużywana. Z okienkiem, przy którym spędzałam każdą wolną chwilę. I marzyłam, żeby mnie wreszcie ktoś pokochał. Bo tego od zawsze mi brakowało. Nie towarzystwa, nie zabawy, nie błyskotek czy kolorowych ciuchów. Chciałam być po prostu ważna dla kogoś, chciałam być kochana. Tylko tyle i aż tyle…

No i kiedy na początku technikum poznałam Adama, straciłam dla niego głowę. Był dużo starszy, ja miałam wtedy 17 lat, on 25. Mieszkał na wsi, kilka kilometrów od naszego miasteczka, tu przyjeżdżał na zakupy i na zabawę. Przyszedł kiedyś na dyskotekę i od razu poprosił mnie do tańca.

– Dlaczego taka śliczna panna jest smutna? – zapytał, uśmiechając się do mnie, a ja poczułam, że się czerwienię.

– Nie jestem śliczna – zaprotestowałam.

Postawił mi wtedy drinka, którego wypiłam z duszą na ramieniu, bo wiedziałam, że jakby tata poczuł ode mnie alkohol, więcej nie puściłby mnie już na żadną imprezę. Ale nie chciałam, żeby Adam uważał mnie za dzieciucha. Wtedy przetańczył ze mną cały wieczór, odprowadził do domu i umówił się na lody za kilka dni.

Jaka ja byłam szczęśliwa!

Raz, że miałam wreszcie chłopaka, a dwa, że on się o mnie troszczył! Martwił się, czy nie jest mi zimno, pocieszał, gdy żaliłam się na koleżanki czy rodzeństwo, dbał, żebym dostała najlepsze ciastko na imprezie. Po raz pierwszy w życiu czułam się taka ważna! I dlatego, gdy po mojej maturze i egzaminie zawodowym poprosił mnie o rękę, nawet się nie zawahałam.

– On jest od ciebie dużo starszy – ostrzegała mama, która chyba po raz pierwszy w życiu zainteresowała się moim losem.

– Nie przeszkadza mi to, najważniejsze, że się kochamy – wzruszałam ramionami.

– I co, na wsi zamieszkasz? – dziwił się mój ojciec.

Nie przejmowałam się tym, co mówili. Nagle się o mnie martwili? A gdzie byli przez te wszystkie lata, kiedy ich potrzebowałam? Planowaliśmy ślub i byłam szczęśliwa. Adam od razu zapowiedział, że nie chce, żebym szła do szkoły pomaturalnej.

– Chciałam zostać laborantką, to dobra praca – przekonywałam go.

– Na wsi jest pracy wystarczająco dużo, moja żona do miasta jeździć nie będzie – stwierdził.

Czy powinno mi to było dać do myślenia? Na pewno, ale ja byłam zakochana i szczęśliwa. I obchodziło mnie tylko jedno – wreszcie jest ktoś, komu na mnie zależy, dla kogo jestem ważna! A potem…

Potem było zwyczajne życie wiejskiej gospodyni. Nie powiem, Adam zawsze o mnie dbał, ale tak naprawdę podejrzewam, że zwrócił na mnie uwagę bo szukał zdrowej, młodej żony. Tu, na wsi, wszystkie były już zajęte. On zresztą nie był bardzo atrakcyjnym kawalerem – ani specjalnie przystojny, ani bogaty.

A chciał mieć rodzinę

Upatrzył sobie mnie, a ja byłam na tyle naiwna, żeby zgodzić się na jego warunki. Na życie na wsi, rezygnację z nauki i pracy zawodowej, na urodzenie mu pięciorga dzieci, jednego po drugim…

I na pełną kontrolę nad moim życiem. Myślę, że właśnie dlatego Adam mi się oświadczył. Byłam niedoświadczona i za wszelką cenę chciałam wyrwać się z domu. Zanim się zorientowałam, byłam na jego łasce. Bo tak to trzeba nazwać. On trzyma kasę, on decyduje, co robimy i ile mamy mieć dzieci…

Kocham moje łobuziaki, to jedyne, co mnie uszczęśliwia. Robię wszystko, by miały inny dom, niż ja miałam. Bo chociaż oboje z Adamem dużo pracujemy, to znajdujemy czas na zabawę czy rozmowę z dzieciakami. Ale pomiędzy nami już nic nie ma.

On pewnie mnie nigdy nie kochał, ja jego chyba też nie. Adam może nie jest złym mężem, dba o dom, o dzieci, w pewien sposób o mnie. Ale nie tego szukałam. I teraz, w wieku 36 lat, zrozumiałam, że już nie znajdę. Ani prawdziwej miłości, ani bratniej duszy. Jestem uwiązana na tej gospodarce, z piątką dzieci, z których najstarsze kończy gimnazjum, a najmłodsze dopiero uczy się chodzić.

– Masz śliczne dzieci, chłop nie pije, nie bije, gospodarka jakoś wam idzie, a jeszcze teraz macie kasę z 500 plus – powiedziała kiedyś koleżanka, gdy wpadła do mnie na kawę. – Na twoim miejscu byłabym szczęśliwa. A ty ciągle taka skwaszona, smutna. Chyba sama nie wiesz, czego chcesz.

– Wiem, czego chcę – powiedziałam jej wtedy, ale nie wyjaśniałam, o co mi chodzi.

Bo co miałam powiedzieć? Że chcę być kochana? Że chcę czuć się ważna, jedyna? Nie zrozumiałaby. Powiedziałaby, że to romantyczne mrzonki, tak jak moja mama, gdy po urodzeniu trzeciego dziecka żaliłam się, że jestem samotna.

– Masz zaradnego męża, w głowie ci się przewraca – stwierdziła. – Za dużo romansideł się naczytałaś!

No więc już nic nie mówię. Tylko czasem, gdy stoję przed lustrem, próbuję się uśmiechnąć, ale nie potrafię. I pewnie się już nie nauczę…

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA