Kiedy tylko skończyłam studia, nieustannie słyszałam, jak ważne jest małżeństwo. Nie zdążyłam sobie nawet znaleźć wymarzonego mieszkania, a już miałam się żenić. Tak naprawdę wychodziło na to, że wszystko jedno z kim – byle bym miała męża i mogła się szczycić statusem mężatki.
Małżeństwo było koniecznością
– Lidia, masz już dwadzieścia trzy lata – przypominała matka. – Kiedy ty się za jakimś porządnym chłopakiem rozejrzysz?
– No, przydałby ci się mąż – dołączał się zwykle ojciec. – Z tych swoich obrazków to ty nie wyżyjesz.
Tak, to była kolejna zmora moich rodziców – że jedna z ich córeczek, ta zdecydowanie głupsza i mniej zaradna, postanowiła żyć z ilustracji, a także innych projektów graficznych. Nie to, co ich ukochana Justynka – wzięta prawniczka.
– Nie złość się tak, bo i nie ma o co – mawiała matka, gdy próbowałam zaprotestować albo się bronić. – Justynka w twoim wieku była już po ślubie i w ciąży!
Zdecydowanie z tą świadomością żyło mi się łatwiej. Podobnie jak z niekończącą się presją, która nie wychodziła tylko od rodziny.
– A ty to nikogo sobie nie szukasz, Lidka? – zapytała mnie któregoś popołudnia najlepsza przyjaciółka, Aga. – Bo wiesz, z czasem będzie ci coraz trudniej. Chyba nie chcesz zostać starą panną, co?
Ta niekończąca się nagonka ze wszystkich stron doprowadziła do tego, że wybrałam pierwszego lepszego faceta, który wykazał mną zainteresowanie. Ze dwa razy postawił kolację, zabrał mnie też na koncert i choć wcale mi się na nim nie podobało, uznałam, że przecież liczy się gest. Nie łączyło nas nic szczególnego, ale przyjęłam oświadczyny, bo tak wypadało. Poza tym, wtedy jeszcze łudziłam się, że małżeństwo to rzeczywiście coś magicznego.
Wierzyłam w miłość
Skuszona setkami opowieści o tym, jak to wspaniale mieć męża i ile da mi w przyszłości małżeństwo, liczyłam na gorące uczucie. Myślałam, że będziemy wspólnie wychodzić na kolacje do restauracji, chadzać po parkach, odprężać się wieczorami przy fajnych filmach, a przede wszystkim dużo rozmawiać.
Nie wiem, co mi się właściwie roiło w tej głowie, bo z Frankiem, moim mężem, nigdy nie mieliśmy za wielu wspólnych tematów. On zwykle siedział z nosem w telefonie (nawet na naszej pierwszej randce!), a ja nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Kiepska byłam w zwracaniu na siebie uwagi, a on chyba był mi wdzięczny, że nie przeszkadzam.
Naiwnie wierzyłam jednak, że po ślubie się to zmieni. Jakby małżeństwo miało z niego zrobić zupełnie innego człowieka. A tymczasem on wychodził na większość dnia do swojej super ważnej pracy w ubezpieczeniach, ja natomiast zostawałam w domu ze swoimi nic nieznaczącymi zleceniami i toną obowiązków.
Było mi coraz trudniej
Z początku ogarnianie mieszkania i codziennego życia jakoś mi szło. Potem jednak zaczęło mnie to męczyć. Zwłaszcza że mąż nawet nie pomyślał o tym, żeby mi pomóc. Do domu wracał koło siedemnastej tak strasznie zmęczony, że od razu siadał na kanapie przed telewizorem i tylko czekał, aż go obsłużę. Musiał być przecież gotowy smaczny obiadek. Kiedy raz się nie wyrobiłam, oberwało mi się, że całymi dniami przesiaduję w domu i nawet porządnego jedzenia mi się zrobić nie chce.
No pewnie, bo ja wcale nie realizowałam projektów dla klientów, nie przygotowywałam ilustracji na zamówienie, a w międzyczasie nie robiłam za gosposię. Przecież od rana do wieczora tak sobie leżałam na kanapie i pachniałam! Kiedy próbowałam mu zwrócić na to uwagę, wyśmiał mnie, twierdząc, że beznadziejna ze mnie żona, skoro nie potrafię z tym sobie poradzić.
Nie lubiłam go. Nie tylko nie kochałam, ale zwyczajnie brzydziłam się nim, jego gburowatym zachowaniem, zadufanymi w sobie znajomymi. I kompletnie nie wiedziałam, co z tym dalej zrobić.
Szukałam choć namiastki czasu dla siebie
Domowe obowiązki i praca pochłaniały mi mnóstwo czasu. Tak naprawdę nie znajdowałam nawet chwili dla siebie. Łapałam się więc kurczowo tych momentów, w których byłam sama i w których nie musiałam pracować. Najczęściej największym luzem cieszyłam się w sobotnie poranki, kiedy jechałam tramwajem na zakupy do hipermarketu po drugiej stronie miasta. To właśnie podczas jednej z tych podróży wpadłam na Maksa, mojego kolegę z podstawówki, którego nie widziałam od kilkunastu lat.
– O, Lidia! – zawołał na mój widok. – Ale ty wypiękniałaś!
– Przestań – mruknęłam. Byłam zmęczona, miałam wory pod oczami i ciuchy, które narzuciłam na siebie na szybko przed wyjściem, nawet się nie zastanawiając nad tym, co do siebie pasuje.
– Na zakupy?
Skinęłam głową. On też był całkiem przystojny. I tak ładnie się uśmiechał.
– Może dałabyś się zaprosić na kawę? – spytał. – Jak wiesz, wyjdę z pracy.
Westchnęłam.
– Nie mam czasu – mruknęłam. – Muszę zaraz wracać do domu. Mąż będzie głodny.
Myślałam, że to będzie takie jednorazowe spotkanie. A tymczasem okazało się, że Maks zawsze jeździ tym tramwajem do pracy. I tak mogłam spędzać przynajmniej dwadzieścia pięć minut na prawdziwym życiu, skupiona tylko na sobie.
Nikt mnie nie rozumiał
Ostatnio coraz częściej kłóciliśmy się z Frankiem. On nie rozumiał, czemu w domu zrobiło się mniej idealnie czysto, czemu obiady stawały się z tygodnia na tydzień mniej wymyślne i dlaczego nie zawsze wszystko w jego szafie było wyprane oraz wyprasowane. Ja natomiast miałam dość jego narzekań i oglądania go zapatrzonego w ekran telewizora – jakby nie liczyło się nic innego w życiu.
Zdecydowanie potrzebowałam się komuś wyżalić. Z matką nawet nie próbowałam gadać, bo ostatnio przeżywała, że coś słabo się w tym małżeństwie staram, skoro wciąż jeszcze nie jestem w ciąży. Nie mówiłam jej, że z Frankiem w ogóle nie sypiamy ze sobą i że to ostatnia rzecz, o jakiej marzę. Właśnie dlatego w piątkowy wieczór poszłam do Agi – z naiwną nadzieją, że ona udzieli mi wsparcia.
– Ja już tak dłużej nie mogę, Aga! – jęknęłam. – Ja się duszę!
– Ej, przesadzasz – mruknęła moja tak zwana przyjaciółka. – Myślisz, że ty jedna masz chwilę słabości? W małżeństwie tak to już jest. To nie tylko miłość, ale i obowiązki. Przede wszystkim obowiązki.
– Nie na to się pisałam – odparłam, choć już z mniejszą pewnością siebie. – Ciągle tylko praca, gotowanie, sprzątanie, pranie… A gdzie w tym wszystkim jestem ja?!
– Teraz to się zachowujesz jak egoistka – strofowała mnie dalej. – Musisz się trochę poświęcić. Powinnaś być wdzięczna Frankowi. Utrzymuje was, pozwala, żebyś sobie dalej bazgrała, zamiast wziąć się za coś porządnego, siedzisz sobie tylko w domu i ciągle narzekasz! Dziewczyno, ogarnij się!
Ta rozmowa tak mi podniosła ciśnienie, że kolejnego dnia, gdy znów wsiadłam do tramwaju i zobaczyłam rozbrajający uśmiech Maksa, postanowiłam raz w życiu zrobić coś dla siebie.
Dałam się zaprosić na tę kawę
Maks autentycznie się ucieszył. Widział jednak, że coś jest nie tak i od razu się tym zainteresował. Czułam, że nie odpuści, więc zaryzykowałam i powiedziałam mu o swoich problemach.
– Lidia, ty nie możesz się tak męczyć! – stwierdził poważnie. – Ten twój Franek to jakiś potworny buc, skoro nie potrafi cię docenić. Rzuć to małżeństwo! Bądź szczęśliwa.
– To nie takie proste – westchnęłam. – Pracuję na zlecenia, mieszkanie jest po jego babci… Gdzie bym się miała podziać?
– Coś się wymyśli – stwierdził z tajemniczym uśmiechem. – Ja, na przykład, mam wolne piętro u siebie w domu.
Wreszcie to zrobiłam
Wahałam się jeszcze dwa miesiące, ale w końcu złożyłam papiery rozwodowe. Wszyscy byli w szoku – Franek, moi rodzice, Aga. Tę ostatnią kategorycznie wykreśliłam ze swojego życia, a rodzicom powiedziałam, że mam teraz plan na siebie i nie będę więcej słuchać świetnych rad. Wtedy niespodziewanie objawiła się Justyna, niby żeby próbować mnie „nawrócić”, ale kazałam jej wracać do swojej idealnej rodzinki, skoro do tej pory w ogóle się mną nie interesowała.
Teraz mieszkam u Maksa. Jesteśmy ze sobą blisko… a właściwie coraz bliżej. Całkiem niedawno przyznał mi się, że nim spotkał mnie w tramwaju, jeździł do pracy samochodem. Tego dnia, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy, jego auto było w naprawie i dlatego na siebie wpadliśmy. Potem… potem on robił wszystko, by tylko znów móc ze mną porozmawiać.
Chyba po raz kolejny zaczynam wierzyć w miłość. O ślubie jednak nie myślę. Jeśli rzeczywiście z Maksem będziemy razem, to po co nam jakiś głupi papierek?
Lidia, 32 lata
Czytaj także:
„Skończyłem 34 lata i czułem, że przegrałem życie. Pewna kobieta uświadomiła mi, że da się żyć inaczej”
„Mój mąż to stary grzyb. Zamiast korzystać z emeryckiego życia, woli grzać stary fotel i gapić się w pudło”
„Żyłam w nieszczęśliwym małżeństwie ze strachu przed samotnością. Słowa terapeuty były niczym kubeł zimnej wody”