„Skończyłem 34 lata i czułem, że przegrałem życie. Pewna kobieta uświadomiła mi, że da się żyć inaczej”

zastanawiający się mężczyzna fot. Adobe Stock, LIGHTFIELD STUDIOS
„Wraz z upływem czasu doszedłem do wniosku, że lepiej nie oczekiwać zbyt wiele, bo jeśli coś pójdzie nie tak – a na pewno pójdzie – to frustracja będzie jeszcze większa. To taki mój własny sposób na radzenie sobie z rzeczywistością”.
/ 01.10.2024 08:30
zastanawiający się mężczyzna fot. Adobe Stock, LIGHTFIELD STUDIOS

Przez prawie trzy dekady kierowałem się w życiu regułą, że lepiej nie mieć wielkich nadziei i ograniczyć marzenia, bo dzięki temu uniknie się bolesnych rozczarowań. Brakowało mi wiary, a szczególnie wiary we własne możliwości. Nie miałem jednak racjonalnych powodów, by tak nisko siebie oceniać.

Bliscy stali za mną murem, zapewniając, że wszystko jest w moich rękach i mogę osiągnąć to, co sobie wymarzę. Skąd więc brał się mój pesymizm? Dlaczego patrzyłem na świat przez ciemne okulary i widziałem szklankę zawsze do połowy pustą, zamiast w połowie pełną? 

Kiedy spoglądam w przeszłość, nasuwa mi się wniosek, że to kwestia tego, jak zostałem wychowany. To wpojone mi w dzieciństwie przekonania zaważyły na moim podejściu do życia.

Rzadko widywałem ojca

Moje dzieciństwo upłynęło pod czujnym okiem dwóch niezwykłych kobiet – mojej mamy oraz babci. Tata, który zarabiał za granicą, gościł w naszym domu bardzo sporadycznie. Przesyłał nam pieniądze, ale jego wizyty ograniczały się do kilku w ciągu roku.

Mama, mimo że nasza sytuacja finansowa na to pozwalała, postanowiła nie rezygnować z pracy zawodowej. Wizja przebywania całymi dniami w mieszkaniu, mając za towarzystwo wyłącznie swoją matkę i jedyne dziecko, zupełnie jej nie odpowiadała.

Wciąż mam przed oczami obraz babci, krążącej niespokojnie między oknami za każdym razem, gdy mama spóźniała się z powrotem z pracy. Coraz bardziej zdenerwowana, szeptała pod nosem:

– Jezu, a jeśli coś się jej przytrafiło? Może miała jakiś wypadek? Panie Boże, spraw, żeby wróciła do domu cała i zdrowa. Konrad, zmów pacierz.

Kiedy mama w końcu się zjawiała, zastawała mnie zapłakanego, a potem miała żal do babci. Trudno było jej się dziwić, pamiętając okropności, jakich doświadczyła podczas wojny, będąc jeszcze dzieckiem.

Także moja rodzicielka nie była całkiem niewinna. Z pozoru dokładała starań, by okazywać mi wsparcie na każdym kroku, jednak nawet drobne niepowodzenie stawało się w jej oczach prawdziwym armagedonem. Zwykły katar wystarczył, by przepowiadać mi zapalenie płuc. 

Tylko tata umiał z niezachwianą pewnością stwierdzić:

– Nie przejmuj się, synu, jakoś to będzie.

Szkoda tylko, że rzadko go widywałem w domu.

Wymówki chronią mnie przed porażką

Tak jakby rzeczywistość chciała mi udowodnić, że kiedy tylko coś ma szansę pójść nie tak, to z pewnością tak będzie. Chciałem iść do ogólnej klasy w liceum, a wylądowałem w klasie z niemieckim. Pojęcia nie mam, jak to się stało, przecież nawet nie zdawałem tego języka na egzaminie wstępnym i do teraz nie umiem się nim posługiwać. Dałem nogę po pierwszej klasie, którą ledwo zaliczyłem.

Prawo jazdy zdałem dopiero za piątym podejściem, chociaż sumiennie ćwiczyłem z tatą.

Niestety, zabrakło mi także szczęścia przy rekrutacji na wymarzone studia. Jeden nieszczęsny punkt zadecydował o porażce. Można by tak wymieniać bez końca. Kiedy przychodziłem z informacją o kolejnej życiowej wtopie, mama reagowała jedynie gorzkim uśmiechem, pocieszając: „Następnym razem na pewno się uda”, a babcia łapała się za głowę i rozpaczała:

– I jak to widzisz, co dalej?

Wyłącznie tata, o ile akurat był gdzieś w pobliżu, robił obojętny gest ramionami.

– Spoko – rzucał. – Świat się nie zawali, a jutro nowy dzionek.

Wraz z upływem czasu doszedłem do wniosku, że lepiej nie oczekiwać zbyt wiele, bo jeśli coś pójdzie nie tak – a na pewno pójdzie – to frustracja będzie jeszcze większa. To taki mój własny sposób na radzenie sobie z rzeczywistością.

I chyba faktycznie się sprawdzał, bo w końcu udało mi się zdać prawko, skończyć jakieś tam studia, znaleźć robotę i jakoś iść przez życie do przodu. Może bez jakichś spektakularnych sukcesów, ale też bez spektakularnych porażek w stylu Ikara.

Dała mi do myślenia

Podczas jednego z firmowych spotkań integracyjnych moja znajoma z pracy, Marta, która miała już jakie takie pojęcie na mój temat, rzuciła prosto z mostu:

– Powiedz szczerze, skąd bierze się w tobie ta drażniąca skłonność do czarnowidztwa?

– No cóż, chyba od zawsze taki jestem, przynajmniej jak daleko sięgam pamięcią.

Rozmowa z Martą dała mi do myślenia. Skłoniła mnie, bym zastanowił się nad źródłem mojego sposobu myślenia.

– Musisz zacząć wierzyć w swoje możliwości – namawiała mnie. – Myśl pozytywnie, oczekuj dobrych rzeczy, a nie zakładaj najgorszego. Optymistyczne nastawienie przyciąga pomyślne wydarzenia. Z pesymizmem jest odwrotnie… chyba wiesz, o co mi chodzi.

– Gdyby to było takie łatwe…

– Nikt nie mówił, że zmiana sposobu myślenia przychodzi bez wysiłku. Ale marzenia naprawdę się spełniają. Najpierw jednak musisz jakieś mieć i dążyć do tego, by stały się rzeczywistością. Nie spotkałeś chyba nikogo, kto wygrałby na loterii bez kupienia losu. Zastanów się nad tym – zasugerowała.

Głowiłem się nad tym. Miałem wewnętrzny konflikt, ponieważ, mimo szczerych chęci, brakowało mi determinacji. Czyżby pragnienia ot tak po prostu się realizowały? Akurat... A krasnoludki istnieją.

Zmieniła mój punkt widzenia

Marta ponownie poruszyła ten wątek po kilku dniach, kiedy jedliśmy lunch.

Dawniej byłam nerwusem – odezwała się. – No i paliłam jak komin.

– Serio? Jakoś nigdy nie widziałem, żebyś paliła – powątpiewałem.

– To popytaj wśród znajomych. A czy wiesz, że jeżdżę na rowerze? – zagadnęła.

– No wiem, wiem.

– A wiesz, z jakiego powodu?

Pokręciłem przecząco głową.

– Dawno temu natknęłam się na pewną sentencję, która głęboko mnie poruszyła: „Wpadanie w złość to jak mszczenie się na samym sobie za czyjąś bezmyślność”. Słowa te mocno do mnie przemówiły. Od tamtej pory zaczęłam powoli pracować nad opanowywaniem gniewu i przestałam wrzeszczeć na innych. Oczywiście był to proces stopniowy, a nie zmiana z dnia na dzień.

Kiedy w końcu udało mi się zapanować nad irytacją, przyszła mi do głowy następująca myśl: jeśli nerwy tak fatalnie wpływają na mój organizm, to co dopiero muszą wyczyniać z nim papierosy? Postanowiłam wtedy rzucić palenie. I znowu, nie stało się to z miejsca. Na początku przerzuciłam się na e–papierosy. A gdy porzuciłam również i je, przesiadłam się na rower i zaczęłam pedałować dla poprawy kondycji.

– Ech, jeżdżenie w tych oparach na bank dobrze wpływa na zdrowie…

– Serio, znów zaczynasz ten temat? – Marta parsknęła śmiechem. – Jeszcze jakiś czas temu za takie gadanie zjechałabym cię z góry na dół. Ja dałam radę zmienić swój punkt widzenia, więc ty też dasz radę. Spotkałam gościa, który bardzo mi w tym wszystkim pomógł. Jak będziesz chciał, to kiedyś możemy się z nim spotkać razem. Ale najpierw przemyśl to, co ci powiedziałam.

I myślałem. Mimo że trochę się przed tym wzbraniałem, to jej gadka chyba trafiła w jakiś czuły punkt, o którego istnieniu nie miałem pojęcia.

Lekceważyła moje lęki

Regularnie też Marta pojawiała się w moich myślach – filigranowa, przepiękna dziewczyna o jasnych włosach. Zdarzało się to nagminnie, choć obawiałem się żywić nadzieję na coś ponad koleżeńską relację. To byłoby zbyt cudowne, aby mogło okazać się rzeczywistością. A gdyby nawet, prędzej czy później zapewne coś pójdzie nie tak i skończy się to dla mnie złamanym sercem.

Marta kompletnie lekceważyła moje lęki, ja zaś nie potrafiłem jej powiedzieć „nie”, kiedy namawiała mnie na wypady rowerem po pobliskich leśnych ścieżkach. Coraz więcej czasu spędzaliśmy razem i zacząłem bezwiednie przejmować jej pozytywne nastawienie.

Odczuwałem… radość, stan u mnie dość niespotykany. Kiedyś, gdy siedzieliśmy na łące w środku lasu, Marta oznajmiła:

– Kiedy poprawisz swoją formę, będziemy mogli wyruszyć gdzieś w dalszą podróż.

– Co masz na myśli? Jakiś dłuższy wypad?

Na jej twarzy pojawił się uśmiech.

– W tamtym sezonie urlop spędziłam na Helu.

– Jechałaś rowerem?! – nie mogłem w to uwierzyć.

– Dokładnie – potwierdziła.

– Nie miałaś obaw? – zapytałem.

– Miałam – wyznała szczerze Marta. – Ale mimo wszystko ruszyłam w drogę, wykąpałam się w morzu i dotarłam z powrotem do domu. Cała wyprawa zajęła tydzień, ale podołałam temu wyzwaniu. No chodź, pora wracać.

– Daj mi jeszcze moment – poprosiłem.

Wtedy przezwyciężyłem strach, pochyliłem się ku niej i musnąłem jej usta swoimi. Odwzajemniła ten czuły gest…

Przemierzył lodowe pustkowia

Parę wieczorów po naszej ostatniej rozmowie Marta zaprosiła mnie, żebym poszedł z nią na jakąś imprezę. Dotarliśmy do sali, w której ustawiono sporo krzeseł w kilku rzędach. Sporo osób siedziało już na swoich miejscach, ale moja koleżanka wskazała dwa wolne siedziska tuż przed sceną. Podeszła do grupki znajomych, przywitała się i mnie im przedstawiła. Było widać, że jest mocno przejęta. Intrygowało mnie to coraz bardziej.

Potem na scenę wkroczył facet i zaczął snuć opowieść o swojej miłości do włóczęgi. Wspominał, jak zaczynał z pustymi kieszeniami, mając tylko zapał i wysłużony plecak. Przemierzył lodowe pustkowia Antarktydy i gęstwiny Amazonii. Ale wszystko zaczyna się od postanowienia, żeby postawić pierwsze kroki. Nie poddał się, choć ludzie wokół twierdzili, że to tylko mrzonki.

Przez niego i Martę zawarłem mnóstwo fascynujących znajomości z osobami, które pomimo niepełnosprawności rąk oddawały się pasji malarskiej, muzykowały czy skakały na spadochronie. Z ludźmi, którzy nie pogrążyli się w smutku, ale na nowo kreowali swoją rzeczywistość. Cieszyli się życiem i żyli pełną piersią, czego ja nigdy nie doświadczyłem, mimo że byłem w pełni zdrowy i sprawny fizycznie.

Moja relacja z Martą rozkwitała, a ja wprost nie mogłem ogarnąć umysłem swego szczęścia. Wciąż trudno mi w to uwierzyć, mimo że od roku jesteśmy parą. No cóż, pozbycie się wieloletnich nawyków to niełatwe zadanie.

Aktualnie szykujemy się do naszej debiutanckiej wycieczki na dwóch kółkach. Cel? Półwysep helski, a czemu by nie? A potem? Kto wie, może nawet Szwecja, to niedaleka przeprawa.

Stworzyłem bloga, gdzie relacjonuję nasze wypady rowerowe. Wrzucam fotki i opisuję przygody, które nas spotkały po drodze. Z każdym dniem przybywa nam fanów i miłych wpisów w komentarzach.

Oczywiście, gdzieś tam w zakamarkach umysłu, od czasu do czasu, pojawia się cichy szept, mówiący, że to nie wypali, że prędzej czy później coś pójdzie nie tak, jak to zwykle bywa, a zawód, jakiego wtedy doznam, będzie tak ogromny, że zamieni się w bezkresną rozpacz. Jednak opanowałem sposób, by ten szept zagłuszyć, aby móc radować się uczuciem i szczęściem, dopóki są obecne w moim życiu.

Paweł, 28 lat

Czytaj także:
„Wyjazd integracyjny do lasu zmienił wszystko. Nasze palce zetknęły się podczas grzybobrania”
„Tegoroczne grzybobranie było wyjątkowo owocne. Poza prawdziwkiem, do mojego koszyka wpadł też przystojny leśniczy”
„Pojechałam jako opiekunka na zieloną szkołę córki. Tamtej jednej nocy z nauczycielem matematyki nie zapomnę nigdy”

Redakcja poleca

REKLAMA