„Przyjaciółki się ode mnie odwróciły, bo zostałam singielką. Uznały, że jestem samotna, zdesperowana i łasa na ich mężów”

Kobieta, która straciła przyjaciół fot. Adobe Stock, Darren Baker
„Wyjście z żałoby zajęło mi dwa lata i za namową przyjaciółek wzięłam się w garść. Myślałam, że teraz już będzie z górki. Niestety nie. Kiedy przestalam płakać, znajomi się ode mnie odsuwali. Dopiero Patrycja wyjaśniła mi, że jako singielka jestem dla nich zagrożeniem”.
/ 04.10.2021 12:05
Kobieta, która straciła przyjaciół fot. Adobe Stock, Darren Baker

Śmierć mojego męża była dla mnie szokiem. Miałam niespełna 40 lat i nagle zostałam sama. Właściwie dopiero gdy lekarz powiedział mi, że mąż jest w ciężkim stanie, że nie wiadomo, czy przeżyje, zrozumiałam, jak bardzo go kocham. Bo wcześniej się nad tym nie zastanawiałam.

Żyliśmy jak żyje zapewne większość małżeństw. Czasem się kłóciliśmy, czasem wychodziliśmy razem na imprezy, planowaliśmy wakacje i pilnowaliśmy rachunków. Z upływem lat zniknęły uniesienia i zachwyty, została proza życia. I dopiero kiedy siedziałam w szpitalu przy łóżku poobijanego, połamanego Marka, dotarło do mnie, że ja jednak nadal go kocham. I że te wszystkie kłótnie były o nic, były nieważne. I że spędzaliśmy ostatnio tak mało czasu ze sobą.

Marek zmarł nad ranem, nie odzyskał przytomności. Potem lekarz mi powiedział, że w sumie dobrze się stało. Bo w wypadku, w którym brał udział, doznał licznych uszkodzeń organów i poważnych obrażeń, a śmierć skróciła jego cierpienie. Los oszczędził mu bólu i upokorzeń. Paradoksalnie te słowa nieco mnie uspokoiły. Bo chciałam, żeby żył, za wszelką cenę i dopiero lekarz mi uświadomił, że czasem trzeba pozwolić komuś odejść. Więc przez kilka kolejnych miesięcy próbowałam pozwolić Markowi odejść.

Nie było mi łatwo. Pomijając kwestie finansowe – teraz wszystko spoczęło na moich barkach. Ale musiałam pogodzić pracę i wychowanie dzieci, zawożenie ich na zajęcia, prowadzenie domu, chodzenie na zakupy i na wywiadówki… No i panować jakoś nad smutkiem i rozpaczą, które zapanowały w naszej rodzinie.

Dzieci – Ola miała wtedy 14 lat, Janek 16 – nie mogły przeboleć śmierci taty. Janek zamknął się w sobie, Ola całymi dniami płakała. Musiałam być silna, żeby ich jakoś wesprzeć.

Dwa lata zajął mi powrót do normalności!

Nie powiem, przyjaciele na początku bardzo mnie wspierali. Jak tylko dowiedzieli się o wypadku Marka, byli przy mnie. Przyjechali w nocy do szpitala, to oni zabrali mnie do domu. Pomogli załatwiać wszystkie formalności. Moja koleżanka, Marysia, zabrała Olę do siebie. Jej córka i moja przyjaźnią się, więc doszłyśmy do wniosku, że Ola łatwiej przejdzie przez te pierwsze dni z dala od zrozpaczonej matki. I to był chyba dobry pomysł.

Potem po pogrzebie, też mnie nie zostawili. Dzwonili codziennie, pytali, w czym pomóc, przyjeżdżali do mnie. Zawsze mogłam na nich liczyć, czy to w kwestii zakupów, czy zawiezienia dzieciaków na zajęcia. Po kilku miesiącach sami zaczęli mnie namawiać na jakieś wyjazdy i wyjścia. Pamiętam, jak Marysia przekonywała mnie, że muszę wrócić do życia.

– Jesteś jeszcze młoda, nie możesz zamknąć się w skorupie – mówiła. – Przed tobą kawał życia. W wakacje dzieciaki jadą na obóz, a ty będziesz w domu sama? Nie ma mowy! Jedziesz z nami na działkę.

Czasami dawałam się wyciągać na różne imprezy i weekendy. Na początku i tak miałam wrażenie, że wszystko dzieje się obok, bez mojego udziału. Nie wiem, o czym rozmawiałam, co robiłam. Jakoś tak po dwóch latach doszłam do siebie. Pewnego dnia na cmentarzu uświadomiłam sobie, że chcę żyć. Bolało nadal, nie mogłam się pogodzić z tak nagłym i szybkim odejściem Marka, ale byłam gotowa iść dalej z tym bagażem. Janek akurat dostał się na studia i wyjechał do Warszawy. Ola była w liceum i robiła się coraz bardziej dorosła i samodzielna, coraz częściej wybierała towarzystwo koleżanek, a nie moje. To też zmotywowało mnie do działania. Nie mogłam nadal siedzieć w czterech ścianach i rozpamiętywać wydarzenia z przeszłości. Musiałam wyjść do ludzi.

Na początku znajomi z radością przyjęli moją metamorfozę. Maryśka zaraz namówiła mnie na wizytę u fryzjera, a Kaśka i Monika zabrały mnie na zakupowe szaleństwo. Doradzały, co mam kupić i muszę przyznać, że w tym, co mi wybrały, wyglądałam naprawdę ekstra. Zwłaszcza, że ostatnio bardzo schudłam i wreszcie figura przestała być powodem moich kompleksów. Do tego nowa fryzura, odpowiednio dobrane ciuchy…

– No, Magda, teraz to jesteś prawdziwa laska – komentowały moje koleżanki, potwierdzając to, co sama widziałam.

Przyznam, że to wszystko dodało mi odwagi, pewności siebie. Z trudem i z wyrzutami sumienia zmieniłam czarne, żałobne rzeczy na kolorowe fatałaszki. Na początku pilnie obserwowałam reakcje ludzi – znajomych, sąsiadów – ale chyba tylko ja ciągle nie dawałam sobie pozwolenia na zapomnienie. Oni żyli dalej i nikt ode mnie nie wymagał umartwiania.

Myślałam, że teraz to już będzie z górki. Że najgorsze mam za sobą i skoro potrafiłam się otworzyć na innych, to inni mnie z radością przyjmą. I tu się rozczarowałam. Bo od kiedy przestałam popłakiwać i sama chętnie zaczęłam wychodzić na imprezy, znajomi nagle przestali mnie na nie zapraszać…

Na początku tego nie zauważyłam – wiadomo, nie każdy zawsze ma czas. Ale kiedy kolejny raz koleżanki odmówiły spotkania, podając jakieś dziwne powody i gdy dotarły do mnie informacje, że tu i tam odbyła się impreza, na którą nikt mnie nie zaprosił, zrobiło mi się przykro. Próbowałam oczywiście rozmawiać z dziewczynami, pytałam, czy zrobiłam coś nie tak, czy mają o coś pretensje.

– Coś ty, Magda, wymyślasz jakieś dziwne rzeczy – roześmiała się Marysia.

Ale w jej głosie wyczułam nieszczerość. Znałam ją przecież doskonale, wiedziałam, kiedy próbuje coś przede mną ukryć. I zupełnie nie wierzyłam w jej tłumaczenia, że po prostu o mnie wyjątkowo zapomniała.

Nie wiedziałam, o co chodzi. I pewnie długo żyłabym w nieświadomości, gdyby nie moja koleżanka z pracy. Nigdy nie byłyśmy ze sobą blisko, ale jakoś tak ostatnimi czasy więcej z nią rozmawiałam. Może dlatego, że nie miałam nikogo innego? Bo nagle odkryłam, że już nawet na plotki czy zwierzenia nie mam się z kim umówić! Pewnego piątkowego popołudnia, gdy po raz kolejny zadzwoniłam do Marysi i po raz kolejny usłyszałam, że niestety, weekend ma już zajęty, Patrycja, siedząca przy sąsiednim biurku, odwróciła się do mnie.

– Przepraszam, ale słyszałam, o czym rozmawiasz – powiedziała, uśmiechając się nieśmiało. – Jeżeli masz ochotę, to możemy razem gdzieś jutro wyskoczyć?

– Nie, to nie tak – poczułam, że się rumienię. Było mi wstyd, że słyszała, jak się napraszam znajomym, a jednocześnie czułam złość, że się wtrąca. – Po prostu moje przyjaciółki ostatnio są ciągle zajęte. Tydzień temu mówiły, że jutro powinny mieć czas, a dziś znowu się okazało, że coś im wypadło.

– No właśnie, dlatego proponuję – Patrycja przysunęła się bliżej. – Dostałam od dzieciaków zaproszenie do klubu, dla dwóch osób. I tej drugiej mi brakuje.

– A twój mąż?

– Jesteśmy rozwiedzeni. Od trzech lat.

– Przepraszam – zrobiło mi się głupio, że o tym nie wiedziałam.

– Nic nie szkodzi, nie chwaliłam się tym, bo i nie ma czym – wzruszyła ramionami. – To zresztą nieważne. Jak masz ochotę, to możemy iść razem. Mnie też będzie raźniej.

Ja jestem rywalką? Nie mogłam w to uwierzyć!

Poszłyśmy. Było super! Po raz pierwszy od bardzo dawna byłam gdzieś na mieście. Bo przecież nawet z Markiem nigdzie nie wychodziliśmy… Siedziałyśmy z Patrycją do rana i gadałyśmy. Chyba tak po trzecim drinku otworzyłam się i powiedziałam, co mnie boli. Nie była zaskoczona.

– Masz to samo co ja – powiedziała, kiwając głową. – Mój mąż nie był ideałem i kiedy się rozwodziłam, wszyscy mi kibicowali i mnie wspierali. Ale kilka miesięcy później, gdy już byłam sama, nagle koleżanki zaczęły się ode mnie odwracać. I wiesz co? Jedna z nim uświadomiła mi, o co chodzi. To było okrutne, ale jestem wdzięczna za tę prawdę.

– No? – ponagliłam ją, bo nagle zamilkła.

– A jak myślisz? – uśmiechnęła się do mnie smutno. – Jesteśmy samotne. Jeszcze dość młode, dość atrakcyjne i samotne. Czy ty wiesz, jakie stanowimy zagrożenie dla tych wszystkich mężatek?

– Żartujesz – odchyliłam się zdziwiona na krześle.

– Nie – pokręciła głową. – Nie żartuję. Taka jest prawda. Traktują mnie – i ciebie też – jak potencjalną rywalkę. Taki mąż, znudzony stadłem i awanturami, chętnie poszuka chwili zapomnienia i pocieszenia w ramionach innej kobiety. A my przecież też potrzebujemy ciepła i zrozumienia, prawda? To dlatego nigdzie cię nie zapraszają. Tak jak i mnie. Gdyby pośród naszych znajomych były samotne kobiety, to na pewno utrzymywałyby z tobą kontakt. Są takie?

Pokręciłam głowa. Nie, wszystkie moje koleżanki miały rodziny.

– No widzisz? Nie masz wyjścia, musisz się z tym pogodzić. Albo będziesz się wpychać na siłę tam, gdzie cię nie chcą, albo musisz sobie znaleźć nowe towarzystwo. Takie, w którym nie będziesz traktowana jak potencjalna rywalka.

Wróciłam do domu nad ranem, skołowana. Patrycja chyba miała rację. Bo jak inaczej wytłumaczyć to dziwne zachowanie Marysi czy Kaśki? Wszystko się zgadzało. Tylko że jakoś nie mogłam się pogodzić z myślą, że mają do mnie tak mało zaufania!

Czytaj także:
„Byłam >>tą drugą<< bo wierzyłam, że on kocha tylko mnie. Jego żona o wszystkim wiedziała, byłam tylko kolejną zabawką”
„Opiekujemy się wnuczką, bo nasz syn siedzi w więzieniu. Matka ją porzuciła, wyjechała zajmować się modelingiem”
„Mąż mnie upokarzał i wydzielał mi pieniądze. Okazało się, że oszczędza na kochankę, której wynajmuje mieszkanie”

Redakcja poleca

REKLAMA