Życie ponoć uczy mądrości, ale nie wszystkich. Powinnam wiedzieć, że w sprawach sercowych nikomu nie wolno doradzać. Żebym tak ugryzła się w język! Powinnam pozwolić jej samej zdecydować… Dlaczego się wtrąciłam? Tak bardzo wszyscy chcieliśmy, by w końcu założyła rodzinę i miała kogoś na stałe.
Martwiłam się o wnuczkę
Gdy mojej wnuczce stuknęła trzydziestka, wszyscy zaczęliśmy się trochę martwić. Nawet ona sama przebąkiwała, że nikogo sobie już pewnie nie znajdzie. Pocieszaliśmy ją, że prędzej czy później ktoś się trafi, trzeba tylko cierpliwie czekać. W miarę upływu czasu wygłaszaliśmy jednak te zapewnienia z coraz mniejszym przekonaniem.
– Babciu, o co chodzi z tymi wszystkimi facetami? Czy nie ma już żadnego normalnego? – Magda zadawała mi to pytanie za każdym razem, kiedy tylko rozmowa schodziła na jej życie uczuciowe.
– Masz po prostu pecha, dziecko. No tak! – przekonywałam. – Nie patrz tak na mnie. W miłości trzeba mieć trochę szczęścia – zapewniałam ją.
– Jeśli tak, to ja nie mam go za grosz. Za każdym razem trafia mi się jakiś wariat, leń albo babiarz.
Miała trochę racji. Opowiadała mi o swoich chłopakach i muszę przyznać, że część z nich naprawdę odbierała wiarę w mężczyzn.
Jeden podczas randki dzwonił do mamy, pytając, o której ma być w domu. Magda miała wtedy dwadzieścia osiem lat, a on był tylko rok od niej młodszy. Inny z kolei spotykał się jednocześnie z nią i dwoma innymi kobietami. Jeszcze kolejny był uzależniony od gier komputerowych i wolał spędzać wieczory przed komputerem niż z moją wnuczką.
Za bardzo wybrzydzała
Magda przesadzała jednak, mówiąc, że wszyscy jej chłopcy do niczego się nie nadawali. Było kilku takich, którzy nie mieli większych wad. Sympatyczni, przystojni, inteligentni, czasem zabawni i zakochani w niej po uszy. Tacy też się zdarzali. Dlaczego więc żaden z nich nie zagrzał miejsca u jej boku? Bo zawsze czegoś któremuś brakowało… To był też kłopot naszej jedynaczki. Tak naprawdę czekała na księcia z bajki.
– Madziu, a może ty powinnaś przestać tak w nich… przebierać? I tak kaprysić. Może trzeba by było któremuś z tych sympatyczniejszych dać jednak szanse i pobyć z nim dłużej. Przekonać się, czy to na pewno nie jest ten jedyny…
– Ale ja nie kapryszę, babciu. Dlaczego tak mówisz!? – natychmiast się denerwowała. – Po prostu chciałabym się naprawdę zakochać i nie zmuszać do miłości... Wy z mamą tak ich wszystkich lubicie, bo macie stracha, że ja naprawdę zostanę sama do końca. Naprawdę wolałybyście, żebym wyszła za mąż na siłę?
– Nie na siłę. Ale trzeba trochę cierpliwości. Uczucia mogą przyjść z czasem… – tłumaczyłam.
– Eee tam, takie gadanie!
Wiele jest teraz takich dziewcząt jak nasza Madzia. Naoglądały się komedii romantycznych i wierzą, że miłość powinna spaść na człowieka jak grom z jasnego nieba. Od razu powinna być wielka, namiętna i oczywiście od pierwszego wejrzenia.
Myślałam, że coś z tego będzie
Za naszych czasów było inaczej. Człowiek gotów był zaczekać, poznać drugą osobę. A teraz? Albo miłość na zabój, albo wcale! Przyszedł czas na Piotra. Chłopak od razu wzbudził w Magdzie duże emocje. Pracował w banku, do którego moja wnuczka przyszła pozałatwiać sprawy związane ze swoim kontem.
Ona też wpadła mu w oko, ale w czasie pracy nie ośmielił się zaproponować jej randki. Zrobił natomiast coś innego, przepisał numer jej telefonu z dokumentów bankowych i zadzwonił po godzinach. Przypomniał, kim jest, i zaprosił zaskoczoną wnuczkę na randkę. Zgodziła się, bo spodobała się jej brawura Piotra.
– Sporo ryzykował – zauważyła.
– Gdybym się okazała jakąś rozhisteryzowana klientką, mogłabym się na niego poskarżyć. Wyrzuciliby go pewnie z banku. Ale i tak spróbował. To miłe… – relacjonowała.
Znów jej coś nie pasowało
Piotr bardzo szybko przypadł nam wszystkim do gustu. Nie mogło być inaczej, skoro okazał się odpowiedzialny, cierpliwy, spokojny, poświęcony pracy i zaradny finansowo. A do tego wpatrzony w naszą Magdę jak w obrazek. Tak się szczęśliwie złożyło, że i jej przypadł do gustu.
Przez pierwsze pół roku wydawała się być naprawdę w nim zakochana. Wszyscy uwierzyliśmy w to uczucie i nabraliśmy przekonania, że to właśnie ten chłopak, który już zostanie w naszej rodzinie.
Niestety Magda znów nas rozczarowała. Kiedy minął okres zauroczenia, zaczęła swoją śpiewkę.
Pierwsza dowiedziała się moja córka – mama Magdy. Gdy Piotr przez trzy dni nie pojawiał się u nich w domu, zapytała, co się dzieje. Usłyszała od wnuczki, że muszą z Piotrem troszkę od siebie odpocząć.
– Wspólnie doszliśmy do takiego wniosku – oznajmiła wnuczka.
– Ale ja wiem, że to ona. Przecież ten chłopak świata poza nią nie widzi. Oj, mamo… Tak być nie może. W końcu jak znalazła sobie kogoś fajnego, to wydziwia – narzekała moja córka.
– A co ona mówi? – dopytywałam.
– Że jest za spokojny, że niczym jej już nie zaskakuje. No wiesz, tak jak na początku z tym telefonem z banku… – tłumaczyła mama Magdy.
– Naprawdę? – zdziwiłam się.
– No tak. Narzeka, że on jest za dorosły. Tak powiedziała, to są jej słowa: „dorosły”. Wyobrażasz to sobie? A jaki ma być, skoro to facet z trzydziestką na karku? No jaki?
Poprosił ją o rękę
Minęło kilka dni i Magda za Piotrem zatęskniła, więc z powrotem zaczął pojawiać się u nich w domu. Przez kilka tygodni był spokój, wydawało się, że kryzys zażegnany, ale potem znów jej się coś na parę dni odwidziało. Ten schemat powtórzył się w ciągu kolejnego roku jeszcze ze dwa albo trzy razy, a wtedy Piotr postawił wszystko na jedną kartę i któregoś dnia poprosił Magdę o rękę.
To był dopiero melodramat. Ona najpierw go odrzuciła, a potem – gdy się obraził i przestał do niej odzywać – znów zaczęła histeryzować, że go straciła. Dzwoniła do niego, przepraszała, zapewniała, że teraz będzie już inaczej, aż w końcu udało się go przekonać. Chłopak oświadczył się po raz drugi i tym razem został przyjęty. Minęły dwa miesiące narzeczeństwa, a moja rozkapryszona wnuczka znów zaczęła wydziwiać.
– To czego ty chcesz, dziewczyno? – zapytałam ją na pół roku przed zaplanowanym ślubem, gdy wyznała mi, że wcale nie jest pewna swoich uczuć. Przyznała w rozmowie ze mną, że wychodzi za Piotra ze strachu przed samotnością.
– Nie wiem, babciu. Boję się go stracić, bo jesteśmy już ze sobą tak długo. Jest dla mnie dobry, bo… bo to po prostu Piotr… Mój Piotr.
– Ale? – zapytałam.
– Ale największym problemem jest właśnie, że to on! Jest między nami jakoś tak zwyczajnie. Nic się nie dzieje. No wiesz, o czym mówię…
– Nie za bardzo wnusiu. Prawdziwa miłość to nie są te twoje komedie romantyczne. To właśnie normalność, spokój, zaufanie… Nie można żyć cały czas w zachwycie drugą osobą, bo by człowieka rozsadziło!
– Ja to rozumiem. Tylko co z tego, skoro czasem dostaję przy nim ataków paniki. Czuję, że brakuje mi powietrza, że się z nim zanudzę i z tej nudy go znienawidzę… – mówiła.
– Każdy się boi przed ślubem.
– Tak mówisz, bo ty dziadka kochałaś na zabój! Byliście idealną parą. I ja też bym tak chciała…
No i właśnie wtedy powinnam się ugryźć w język. Zamilknąć, pozostawić jej decyzję, nie wtrącać się już więcej do jej życia.
Opowiedziałam wnuczce swoją historię
Zamiast tego, postanowiłam wyznać jej prawdę o swoim małżeństwie i udowodnić, że miłości można się doczekać, po prostu będąc ze sobą. Wydawało mi się, że dobrze robię, bo uchronię wnuczkę przed staropanieństwem. Przekonam, że naprawdę warto z Piotrem spróbować.
– Posłuchaj, dziecko… – zaczęłam jeszcze dość niepewnie. – Gdy poznałam twojego dziadka, miałam niecałe dwadzieścia lat. W domu była nas sześcioro i się nie przelewało. Rodzice mieli malutkie gospodarstwo i chcieli wydać córki jak najszybciej za mąż. Tak się złożyło, że żony dla swojego syna potrzebował kolega ojca z miasta, przyjaciel rodziny z warsztatem stolarskim. Obaj uznali, że najlepiej będzie, jeśli nas ze sobą skojarzą. Bez przymusu, ale z wyraźną zachętą. Pamiętam ten dzień, kiedy twoja prababcia z pradziadkiem przyjechali do nas porozmawiać. Przywieźli ze sobą dziadka, który podobnie jak ja tymi swatami był bardzo zawstydzony.
W ten właśnie sposób opowiedziałam wnuczce, jak poznałam mojego męża. Jak nas rodzice ze sobą skojarzyli i jak miłość przyszła dopiero po ślubie. Bo podczas tych matrymonialnych podchodów, nic jeszcze do przyszłego męża nie czułam. Nie od razu stanęliśmy też przed ołtarzem.
To były inne czasy
Wizyty trwały przez jakieś trzy, cztery miesiące, w trakcie których mama z tatą namawiali mnie, żebym wyszła za Zbyszka. Bardzo chcieli, żeby to była moja decyzja. Przedstawiali go w jak najlepszym świetle, obiecywali wspaniałe życie w mieście, a ja… A ja się wahałam.
Chłopak był miły, kulturalny, grzeczny i przystojny, ale był też bardzo nieśmiały. Uczył się wtedy na stolarza w zakładzie ojca i w zasadzie jedyne, o czym rozmawialiśmy, to o jego pracy. Mimo to zgodziłam się wyjść za niego. Zapewniłam rodziców, że go przyjmę, jeśli się oświadczy, a oni przekazali to zapewnienie znajomym. No i tak naprawdę poznałam męża w pierwszym roku małżeństwa. Opatrzność chciała, że się w nim zakochałam.
Z tygodnia na tydzień czułam do niego coraz więcej. On też się w końcu otworzył i wtedy okazało się, że jednak do siebie pasujemy i możemy sobie dać coś więcej niż tylko poczucie bezpieczeństwa czy miłe słowo.
– Czy miałam szczęście, dziecko? Nie wiem. Czasami myślę sobie, że jeśli dwoje dobrych ludzi wystarczająco długo ze sobą przebywa, prędzej czy później pojawi się miłość.
– Babciu, czy ty mnie czasem nie okłamujesz? Skąd teraz nagle taka opowieść? – zapytała.
– Opowiadam ci prawdę, żebyś przemyślała sprawę z Piotrem i pochopnie go nie odrzuciła.
– To rozumiem, ale trochę ciężko mi teraz w to wyznanie uwierzyć.
– Nigdy bym cię, dziecko, nie oszukała. Taka jest prawda. Nie chwaliłam się nią, ponieważ to żaden powód do dumy. Ale teraz ta opowieść ma większe znaczenie. Chcę, żebyś przemyślała sprawę i wiedziała, że takie rzeczy się zdarzają. Bo mimo niepewnego początku, byliśmy szczęśliwym małżeństwem przez długie lata.
– To były inne czasy…
– Czasy tak, ale ludzie nie. Oni tak łatwo się nie zmieniają – przekonywałam wnuczkę.
Byłam przekonana, że przemawia przeze mnie czysta mądrość. Nie wiedziałam, jak bardzo się myliłam. Magda była ciekawa tej historii. Dopytywała mnie jeszcze o różne szczegóły, o moje emocje, wątpliwości, strach i wahania. A ja do wszystkiego się przyznałam. Bo tak rzeczywiście się czułam, wychodząc za Zbyszka. Prawie tak jak ona teraz.
Byłam zaniepokojona
Nie tylko ja przekonywałam ją do małżeństwa z Piotrem. Namawiali ją też córka i zięć. No i dziewczyna w końcu pękła. Popłynęła z prądem naszych podpowiedzi, oczekiwań, namów. Nie zdecydowała sama, to my zdecydowaliśmy za nią.
Co było potem? Chyba nie trudno odgadnąć. Magda wyszła za Piotra, a ja już na weselu zdałam sobie sprawę, że sprawy wcale nie muszą się potoczyć po naszej myśli. Siedziałam przy stoliku i patrzyłam na nich. Nie kłócili się, nie było żadnego skandalu, ale wnikliwy obserwator z łatwością mógł dostrzec, że on jej nazbyt nadskakuje, a ona zbyt często bywa jego nadgorliwością rozdrażniona.
Do domu pojechałam po północy i już wtedy byłam poważnie wystraszona. Pojawiła się obawa, co będzie, jeśli się nie uda, ich małżeństwo się rozpadnie, a moja wnuczka zostanie rozwódką. Nie pomyślałam, że scenariusz może być jeszcze gorszy. Że może pojawić się dziecko, zanim sprawa uczuć między nimi zostanie definitywnie wyjaśniona. A tak właśnie się stało. Magda zaszła w ciążę pół roku po ślubie.
Jeszcze przed rozwiązaniem układało się im w miarę nieźle. Ona potrzebowała opieki, a on chętnie nią się zajmował. Dopiero gdy urodziło się dziecko i zaczęły się trudności związane z zajmowaniem się maluchem, wszystko zaczęło się walić.
Ich relacje były coraz gorsze
Coraz częściej dobre uczucia zastępowała niechęć, a w końcu nienawiść. Aż w końcu doszło do rozwodu – z zaciekłą wojną o dziecko, z kłótniami i praniem wszystkich brudów przed ludźmi.
– Nie mogłam go pokochać, babciu – wyznała mi po wszystkim. – Nie potrafiłam myśleć o niczym innym, jak o tym, że to nie jest ten jedyny! Im dłużej ze sobą byliśmy, tym miałam większe poczucie straty. Tęsknoty za czymś, czego nie miałam…
– Rozumiem, dziecko – zapewniałam Magdę, spłoszona.
– Popełniłam największy błąd w życiu – powiedziała.
Już było po wszystkim, mieszkała z dzieckiem u rodziców.
– A wiesz, co jest najgorsze?
– Co, wnusiu? – zapytałam.
– Z dzieckiem będzie mi o wiele trudniej kogoś znaleźć. Teraz to już chyba mi się nie uda…
Nic nie powiedziałam. Nie potrafiłam wykrztusić z siebie słowa pocieszenia. Wiem, że powinnam, ale przypomniały mi się wszystkie rady, które jej dawałam. Niepotrzebna opowieść o mnie i o jej dziadku, którą się z nią podzieliłam. No i ścisnął mnie za serce taki żal, że mało co nie wybuchłam przy niej płaczem. Powstrzymałam się jednak, żeby nie przygnębiać jej jeszcze bardziej.
Opowiadam to wszystko, żeby uzmysłowić tym, którzy jeszcze sami tego na własnej skórze nie doświadczyli, że zmieniły się i czasy, i ludzie. Dzisiaj wszyscy marzą o prawdziwych uczuciach i wielkiej miłości. O tym jedynym! Dlatego nie są w stanie pokochać z czasem. Pragnienie jest tak silne, tak rozpalone, że nie sposób z nim wygrać. A wszelkie próby kończą się jedynie frustracją i poczuciem niespełnienia.
Wanda, 71 lat
Czytaj także: „Siostra była dumą rodziny, a ja zakałą. To nic, że odnoszę sukcesy, ona ma kancelarię i śpi na kasie”
„Moja żona zawsze raz w miesiącu wyjeżdżała do ośrodka SPA. Dopiero po latach odkryłem prawdziwy cel jej podróży”
„Po śmierci męża wszyscy mieli mnie za ponurą wdowę. Gdy on zmarł, w końcu poczułam, że żyję”