Z Andrzejem poznaliśmy się dość późno, bo oboje byliśmy już po trzydziestce. Wcześniej przez kilka lat spotykałam się z Tomkiem i to właśnie w tym związku pokładałam duże nadzieje. Okazało się jednak, że poważne plany na przyszłość miałam tylko ja. Mój chłopak, z którym mieszkałam od czasu studiów i dzieliłam codzienne obowiązki, po prostu wyjechał za granicę.
– Zrozum Justyna, to wielka szansa dla mnie. Nie mogę jej przepuścić. Tutaj nigdy nie zarobię tyle, co w Holandii – powiedział na pożegnanie i dodał, żebym na niego nie czekała, bo nasz związek i tak nie ma większego sensu.
Zostałam sama w wynajmowanym mieszkaniu, tuż przed swoimi trzydziestymi urodzinami. Na szczęście moja najlepsza przyjaciółka stanęła na wysokości zadania i nie dała mi się całkowicie załamać
– Sama wiesz, że już nie układało się wam od dłuższego czasu. Od dawna czekałaś na pierścionek, a on cały czas odwlekał zaręczyny. Nie byłabyś z nim szczęśliwa. Jeszcze poznasz kogoś, kto poważnie myśli o życiu i dla kogo będziesz najważniejsza na świecie – przekonywała Teresa.
Andrzeja poznałam na firmowej imprezie
Po jakimś czasie na firmowej imprezie wpadłam na Andrzeja, który był jednym z naszych klientów. Był kilka lat starszy ode mnie i poważnie myślał o życiu. Już podczas pierwszej randki powiedział, że marzy o rodzinie.
– Mam już dobra pracę, mieszkanie. Ale w moim życiu czegoś brakuje. Wracam wieczorem do pustego domu i zastanawiam się, po co to wszystko – powiedział z rozbrajającą szczerością, czym mnie bardzo ujął.
Szybko zamieszkaliśmy wspólnie, wzięliśmy ślub i zaszłam w ciążę. Teraz myślę, że zbyt szybko. Wtedy jednak wydawało mi się, że mam już niewiele czasu, żeby ułożyć sobie życie, dlatego nie chciałam bawić się w długie spotykanie z Andrzejem. I to był błąd.
Okazało się, że w ogóle się nie dogadujemy
Oboje mieliśmy swoje własne przyzwyczajenia i ciężko było się nam dotrzeć. Dopiero po ślubie zauważyłam, że mój mąż ma bardzo autorytarny charakter. Wszystko musiało być dokładnie tak, jak on to sobie wymyślił. W przeciwnym wypadku złościł się i wszczynał kłótnie albo wręcz na odwrót – po prostu przestawał odzywać się na kilka lun nawet kilkanaście dni.
Z czasem nauczyłam się postępowania z Andrzejem. Pozwoliłam mu decydować o wszystkich naszych domowych sprawach, a sama zajęłam się dziećmi: Agnieszką i o rok młodszym Bartkiem. Po urodzeniu dzieci odeszłam z pracy.
– Ja zarabiam wystarczająco dobrze, po co masz gonić z wywieszonym językiem pomiędzy biurem a domem. Zresztą, posada sekretarki to już nie na twoje lata. To zajęcie dobre dla młodych dziewczyn, na początek kariery. A nie dla poważnej żony i matki – tłumaczył mi, a ja ustąpiłam.
Na 20 lat utknęłam w domu
Początkowo bardzo tęskniłam za swoją firmą. Może i byłam tam tylko sekretarką, jak wciąż podkreślał Andrzej, i nie zarabiałam kokosów, ale naprawdę lubiłam to miejsce. To właśnie w moim sekretariacie tętniło życie. Wciąż ktoś przychodził, dzwonił, miał do załatwienia jakieś sprawy. Dzięki temu znałam wszystkie biurowe ploteczki i nigdy się nie nudziłam. A że kochałam ruch i byłam bardzo komunikatywna, posada ta była dla mnie wprost wymarzona.
A nagle utknęłam w domu z dwójką maluchów, które jeszcze niewiele rozumiały. Do tego wszystkie sprawy związane z naszą rodziną były na mojej głowie. Wciąż prałam, sprzątałam, gotowałam, robiłam zakupy, płaciłam rachunki, umawiałam lekarzy dla dzieci. Mąż zarabiał pieniądze i twierdził, że nie będzie zniżał się do babskich zajęć.
Wymagał codziennie świeżego, dwudaniowego obiadu na stole, odprasowanych koszul w szafie, czystych skarpetek w szufladzie i świętego spokoju. Gdy wracał z pracy, rozkładał się na kanapie w salonie i oglądał telewizję albo coś czytał. Na wszelkie sugestie wspólnego spędzania czasu, oganiał się ode mnie niczym od natrętnej muchy.
– No tak, siedzisz cały dzień w domu, nic nie robisz, to popołudniami chciałabyś biegać nie wiadomo gdzie. Nie widzisz, że ja jestem wykończony? – syczał i wracał do swoich ulubionych seriali kryminalnych, wiadomości albo kolejnego meczu.
Na propozycję wspólnego wyjścia na spacer z dzieciakami, reagował śmiechem.
– Daj spokój, nie będę przecież łaził po parku jak jakiś wariat. To niepoważne zajęcie. Możesz przecież przespacerować się w drodze z przedszkola.
I tak mniej więcej wyglądały nasze kolejne lata. Dzieci rosły, zaczynały mieć swoje własne sprawy, wolały spędzać czas z kolegami i koleżankami. Ja byłam jedynie od gotowania im obiadów, prania, obsługiwania i wożenia na dodatkowe zajęcia.
Mieliśmy niewiele wspólnego
Czy mąż zaprosił mnie kiedyś na romantyczną randkę? Nie pamiętam, ale chyba nie. Wspólne wyjścia do kina, teatru czy restauracji uważał za fanaberię. Owszem, sam wychodził. To znaczy najczęściej umawiał się z kolegami z pracy na piwo lub kręgle. Do restauracji i kawiarni chodził zwykle na spotkania z klientami. Żeby zabrać na romantyczną kolację własną żonę, jakoś nigdy nie pomyślał.
Wyjątkiem były rodzinne przyjęcia i firmowe imprezy. Wtedy miałam się wystroić i udawaliśmy przykładne małżeństwo. Andrzej nawet mnie adorował, tańczył ze mną i chwalił się wokół piękną żoną.
– Moja Justynka to prawdziwy skarb – często powtarzał w czasie wesel czy komunii jakimś ciotkom, wujkom, kuzynom. – Robi najlepsze leczo na świecie i jest świetną gospodynią – mrugał okiem.
Poza tymi okazjami niewiele mieliśmy wspólnego. Nawet nie wyjeżdżaliśmy na wspólne wakacje, bo Andrzej twierdził, że to strata czasu.
– Dzieciaki jeżdżą przecież na kolonie, obozy, szkolne wycieczki. Po co mamy wydawać pieniądze na jakieś absurdalne wczasy nad morzem? Poleżeć to ja mogę sobie na własnym podwórku – śmiał się.
Straciłam całą pewność siebie
W międzyczasie z bloku przenieśliśmy się do domu, który dla mnie miał być marzeń. Stał się jednak jeszcze gorszym więzieniem. W dawnym bloku przynajmniej miałam blisko przyjaciółkę. Teraz od Teresy dzieliło mnie ponad czterdzieści kilometrów i brak czasu. Tak, bo duży dom to również więcej obowiązków. Doszło mi sprzątanie dodatkowej powierzchni, mycie kolejnych okien, dbanie o ogród, palenie w piecu, koszenie trawy. To wszystko przecież było na mojej głowie.
– W końcu ty nie pracujesz, to możesz zająć się takimi drobiazgami – powtarzał mi mąż.
Życie z tym człowiekiem odebrało mi całą radość i beztroskę. Ciągłe powtarzanie, że jestem na jego utrzymaniu, brak wdzięczności i zamknięcie w domu sprawiło, że całkiem straciłam wiarę w siebie. W końcu zaczęłam wierzyć, że sama rzeczywiście sobie nie poradzę.
Wiadomość o śmierci męża przyjęłam ze spokojem
Pewnego dnia Andrzej jak zwykle wyjechał rano do pracy i już z niej nie wrócił.
– Pana Andrzeja zabrała karetka. Miał zawał, jest w szpitalu wojewódzkim – poinformowała mnie przez telefon jego sekretarka.
Gdy dotarłam na miejsce, okazało się, że mój mąż nie żyje. Agnieszka była wtedy na pierwszym roku studiów, Bartek przygotowywał się do matury, a ja zostałam wdową. Pogrzeb zorganizowałam mechanicznie. Po prostu potraktowałam to jak kolejne zadanie do wykonania. Nawet zrobiłam listę, na której wypisałam po kolei rzeczy do zrobienia. Zamówienie zakładu pogrzebowego, wybranie trumny, kupienie wieńca ode mnie i od dzieci, rezerwacja sali na stypę, obdzwonienie rodziny, zawiezienie garnituru, w którym pochowają Andrzeja.
W kościele patrzyłam na księdza wychwalającego mojego męża, ale jego słowa w ogóle do mnie nie docierały. Wszystkim wydawało się, że jestem pogrążoną w smutku wdową, dlatego z pobłażaniem traktowali to, że niemal nie odzywam się podczas stypy.
Ludzie widzą w mnie załamaną wdowę
Po pogrzebie zaczęła wpadać do mnie rodzina męża z pytaniami, jak sobie radzę. Kuzyni, kuzynki, jakieś ciotki, których nawet dobrze nie kojarzyłam. Wszyscy użalali się nad moim nieszczęściem. Podobnie nasi sąsiedzi i znajomi Andrzeja z pracy. Mąż był dość lubiany w okolicy, dlatego ludzie mi współczuli.
A ja… Ja wreszcie poczułam, że coś może się zmienić. Wiem, to brzmi okrutnie, ale śmiać mi się chciało na myśl o tych ich współczujących spojrzeniach w miejscowym sklepie, na poczcie, w przychodni, w kościele.
Po dwudziestu latach małżeństwa, w którym całkiem się zatraciłam, wreszcie poczułam, że teraz czas na mnie i jeszcze mam szansę, żeby coś zmienić. Córka studiuje i pracuje, syn właśnie wyjechał do W. i zaczął swoje wymarzone studia informatyczne. Mają rentę po ojcu, pokaźne oszczędności, które im zostawił, swoje drugie połówki, które będą ich wspierać na co dzień. Dadzą sobie radę.
W końcu robię coś dla siebie
Właśnie pakuję walizkę i wyjeżdżam z Teresą w góry. Tak, wiem, jak to szalenie brzmi, ale przyjaciółka, która od dawna jest rozwódką i też ma już dorosłe dzieci, zaproponowała mi wspólną pracę. Jej ciotka prowadzi pensjonat w okolicach Szklarskiej Poręby i już nie daje sobie rady sama.
– Janinka już ma swoje lata i zaproponowała mi przejęcie biznesu. Przez rok mam u niej popracować i zobaczyć, czy to coś dla mnie. Piszesz się na to? Jak wyjdzie, to biorę cię na swoją wspólniczkę – koleżanka, jako jedyna, doskonale wiedziała, że w tym małżeństwie wcale nie byłam tak szczęśliwa, jak wszystkim wokół się wydawało.
Nie wahałam się nawet chwili. W końcu jestem dobrze po pięćdziesiątce, od wielu lat nie pracowałam i na pewno teraz nie znajdę sobie dobrego zajęcia na miejscu. Ten wyjazd jest dla mnie niczym szansa od losu. Taka przygoda, która nie wiadomo jaki będzie mieć ciąg dalszy. Ale jestem dobrej myśli. Wreszcie czuję, że mogę być sobą i robić wszystko, na co tylko mam ochotę.
Justyna, 52 lata
Czytaj także: „Koledzy mnie wyśmiewają, bo żona pracuje, a ja zmieniam pieluchy dziecku. Nie wstydzę się, że jestem tatusiem na etat”
„Żona miała wypadek w drodze do kochanka. Jestem głupi, że od pół roku waruję przy jej łóżku i czekam, aż się obudzi”
„Szef traktował mnie gorzej, bo jestem kobietą. Żeby dostać awans, nie tylko w biurze musiałam pokazać, co potrafię”