„Wyjazd na emigrację za kasą nie był wart tego, co przeżyłam. Miłości rodziny nie odkupię na wypłatę w euro”

smutna kobieta fot. iStock, Iryna Melnyk
„Nie chcę mieszkać za granicą. Tu mam rodziców, przyjaciół, tu mi jest dobrze. Ale wiem, że wyjazd to jedyna szansa, by ratować moje małżeństwo”.
/ 20.06.2024 14:39
smutna kobieta fot. iStock, Iryna Melnyk

Historia mojego małżeństwa to historia wyjazdów i powrotów. Nie zawsze do końca przemyślanych, ale podyktowanych chęcią godnego życia, która czasami sprawia, że człowiek decyduje się mieszkać z dala od rodziny. Trudny to wybór między ukochanymi osobami a pieniędzmi. Ale miłości do garnka się nie włoży…

Kiedy po raz pierwszy podjęliśmy z mężem decyzję o wyjeździe za granicę, zrobiliśmy to wspólnie. Janek miał jechać pierwszy, aby „przygotować grunt”, a ja wraz z naszym półtorarocznym synkiem mieliśmy dołączyć do niego po kilku miesiącach. Tej decyzji żałowałam już od pierwszego dnia. Jeszcze nie minęło nawet kilka godzin od momentu, gdy mąż pomachał mi na pożegnanie, a już za nim tęskniłam. Nie umiałam być sama, to znaczy bez ukochanego. Nie po to człowiek się przecież pobiera, aby żyć osobno.

Po wyjeździe Janka przeprowadziłam się co prawda do swoich rodziców, ale to w żaden sposób nie łagodziło mojej tęsknoty za mężem. Owszem, miałam z kim pogadać, nie czułam się więc tak bardzo samotna, jednak każdego dnia myślałam o tym, ile z Jankiem tracimy, nie będąc razem. Żal ściskał mi serce, że mąż nie może widzieć swojego ukochanego synka, patrzeć jak się rozwija, uczy nowych rzeczy, coraz więcej mówi. A dzieci w tym wieku tak szybko się zmieniają!

Dlatego dzień, w którym Jasiek zadecydował, że powinniśmy już do niego dołączyć, stał się dla mnie prawdziwym świętem! Cieszyłam się, że nasza rodzina znowu będzie razem, pragnęłam tego jak niczego innego na świecie, a mimo to… W dniu wyjazdu w moich oczach znowu zakręciły się łzy tęsknoty.

Zdałam sobie bowiem sprawę, że ja, tak bardzo związana z rodzicami, nie będę mogła ich teraz widywać tak często, jak do tej pory. A w dodatku zabieram im ukochanego wnuka, jedynego i wymarzonego, do którego bardzo się przywiązali. Najbardziej żal mi było mojego ojca, bo on po prostu świata nie widział poza Filipkiem. Myśl o tym, że zwyczajnie pozbawiam go prawa do zabawy z chłopcem spędzała mi sen z powiek.

Moja rodzina jest w Polsce

Zastanawiałam się, czy aby na pewno mam do tego prawo? Tym bardziej, że scena pożegnania wnuka z dziadkami była naprawdę wzruszająca. Chyba po raz pierwszy w życiu widziałam, jak mój ojciec płacze, a Filipek zacisnął rączki na jego szyi i przez dłuższy czas nie mogłam go oderwać od dziadka. Potem synek pytał mnie wielokrotnie, dlaczego dziadziuś i babunia nie pojechali razem z nami. Widać było, że bardzo za nimi tęskni.

Przetłumaczyłam sobie jednak, że najważniejszą częścią rodziny jesteśmy my z Jankiem i nasz syn, a dziadkowie, chcąc nie chcąc, są na drugim miejscu. Musimy się więc najpierw troszczyć o siebie, a w tamtym okresie wyjazd za granicę wydawał się najrozsądniejszym wyborem. Tym bardziej, że materialnie powodziło nam się na obczyźnie o niebo lepiej niż w Polsce.

To były pierwsze, „złote” lata emigracji, kiedy w Irlandii zarabiało się nieporównywalnie większe pieniądze niż w naszym kraju. Janek dostał świetną pracę, mogliśmy więc sobie pozwolić na wynajęcie pięknego mieszkania i na to, abym początkowo nie pracowała, zanim Filip nie przyzwyczai się do nowego otoczenia. Może komuś to, co teraz powiem, będzie się wydawało dziwne, bo przecież los był dla nas wyjątkowo łaskawy, ale mimo finansowych sukcesów czułam się na emigracji naprawdę nieszczęśliwa.

Nie znałam języka, okolicy, ludzi. Mój mąż szedł na cały dzień do pracy, a ja zostawałam sama w czterech ścianach i nie miałam nawet do kogo gęby otworzyć. Wtedy nie mieliśmy jeszcze komputera, a zresztą nawet gdybyśmy go mieli, to moich rodziców nie było stać na taki sprzęt, zresztą oboje nie znają się na technicznych nowinkach, jak więc by mieli nauczyć się go obsługiwać? Dlatego czułam się szalenie samotna i powoli popadałam w depresję. Bez rodziny i koleżanek, z którymi w Polsce mogłam poplotkować...

No ale, czas leciał... Jestem zdolna i byłam zdeterminowana, w końcu więc jakoś powoli zaczęłam posługiwać się językiem obcym. Dużo oglądałam telewizji, słuchałam radia, zaprzyjaźniłam się także z sąsiadami, którzy okazali się przemiłymi ludźmi. Filipek poszedł do przedszkola, gdzie poznał inne dzieci. Oboje więc powoli próbowaliśmy się odnaleźć w nowym miejscu i wszystko zaczynało się jakoś układać.

Tylko przyjazdy do Polski rujnowały natychmiast cały mój spokój. Byłam tak szczęśliwa, widząc się z rodziną, że kiedy nadchodziła pora powrotu do Irlandii, czułam się, jakbym wracała do jakiegoś więzienia. „Głupia, nikt ci przecież nie każe, nie przystawia pistoletu do głowy! Robisz to, bo tam żyje ci się wygodniej, lepiej” – powtarzałam sobie.

Ale jednocześnie jakiś diabełek szeptał do mojego ucha: „Ale co to za życie? Wśród ludzi, którzy cię ani trochę nie obchodzą? Na pewno to właśnie z nimi chcesz świętować urodziny, imieniny, bawić się z różnych innych okazji, a nie ze swoimi najbliższymi?”. I wtedy czułam, jakby moje życie było zupełnie gdzie indziej…

A w Irlandii to było tylko coś takiego „życiopodobnego”. Egzystowanie w coraz to piękniejszych dekoracjach (zmieniliśmy mieszkanie na domek z ogródkiem), ale daleko od ludzi, których kochaliśmy. Nie pomogło nawet to, że podjęłam pracę. Te kilka godzin poza domem, wśród ludzi, powinno mnie trochę rozruszać, jednak tak się nie stało. Cały czas miałam wrażenie, że jestem niewłaściwym człowiekiem na niewłaściwym miejscu. Ba, nawet uważałam, że nasz pies szczeka po angielsku! Tak, kupiliśmy sobie psa i… to nie był na pewno „polski” pies. Tylko tutejszy.

Nie potrafiłam być szczęśliwa

Mąż to widział i chyba myślał, że mi się w głowie poprzewracało od tego dobrobytu. On bowiem idealnie odnalazł się w tutejszej rzeczywistości, jakby urodził się Irlandczykiem! Może dlatego, że nigdy nie był specjalnie związany ze swoimi rodzicami i siostrą? Od dawna nie mieszkał z nimi i sam się utrzymywał. Dlatego teraz mnie nie rozumiał...

I tak egzystowaliśmy na tej cholernej emigracji – ja pogrążona w depresji, z ciągłymi pretensjami o wszystko. On coraz bardziej na mnie wściekły, że haruje jak wół, a ja nie wiem, czego chcę. Nic więc dziwnego, że nasze małżeństwo zaczynało się sypać… Oboje z mężem mamy trudne charaktery i mocne temperamenty, więc w naszym związku zawsze „iskrzyło”.

Ale kiedyś potrafiliśmy błyskawicznie pogodzić się w sypialni i rano zawsze znajdowaliśmy rozwiązanie naszego problemu. Teraz sypialnia stała się miejscem, gdzie tylko spaliśmy, odwróceni do siebie plecami. Było coraz gorzej...

I wtedy zadzwoniła moja kuzynka z Polski, informując nas, że jest do kupienia niedroga działka, na której możemy postawić bliźniak. Działka niedaleko domu moich rodziców. To było jak zrządzenie losu! Jakby sam Pan Bóg pokazał nam z nieba palcem, co mamy robić! Udało mi się przekonać męża, że powinniśmy wracać do kraju.

– Zobaczysz, z naszymi oszczędnościami na pewno sobie poradzimy! Przecież nigdy nie chodziło nam o to, aby mieszkać za granicą, tylko aby zarobić i odłożyć gotówkę! – mówiłam Jankowi.

Posłuchał mnie. Powrót do kraju i budowa domu to było spełnienie moich marzeń. Wreszcie miałam rodzinę na wyciągnięcie ręki i godziwe warunki mieszkaniowe. Filip poszedł do polskiej szkoły, gdzie szybko się odnalazł. A my z mężem podjęliśmy decyzję o otworzeniu firmy.

Janek jest z zawodu hydraulikiem, więc za najrozsądniejsze uznaliśmy otwarcie sklepu z urządzeniami sanitarnymi. Tym bardziej, że przecież kilka lat temu panował w naszym kraju prawdziwy boom budowlany i wydawało się, że zrobimy interes życia, bo wszyscy będą urządzali kuchnie i łazienki. Mieliśmy świetny asortyment i bardzo przystępne ceny. W dodatku mąż jest naprawdę bardzo dobrym fachowcem i nikt nigdy nie miał zastrzeżeń do jego usług. I przez pierwszy rok było świetnie!

Zatrudniliśmy personel do sklepu i dwóch dodatkowych hydraulików, bo nie wyrabialiśmy się ze zleceniami. Pieniądze płynęły do kasy szerokim strumieniem i wydawało nam się, że tak już będzie zawsze. Nic bardziej mylnego!

Nagle okazało się, że to wszystko tylko ułuda, tekturowa fasada, która szybko zaczęła się sypać. Personel sklepu kradł, nieuczciwi hydraulicy albo brali zlecania „na lewo”, albo też kupowali urządzenia w innej hurtowni – tańszej, lecz oferującej towar zdecydowanie gorszej jakości, a różnicę w cenie, którą im zapłacił klient, brali sobie do kieszeni. Tymczasem potem klienci mieli oczywiście pretensje do nas, że wszystko się psuje, jest awaria za awarią. Traciliśmy twarz i pieniądze. To się nie mogło skończyć dobrze…

Na domiar złego Polski nie ominął ekonomiczny kryzys. Ludzie zaczęli oszczędzać, mniej budowali, a jeśli nawet, to bez specjalnego rozmachu. Już nie robili dwóch czy trzech łazienek w domu, tylko jedną, skromniejszą. To wszystko sprawiło, że sklepowa kasa zaczęła świecić pustkami, a ZUS domagał się niezapłaconych składek.

Byłam wtedy w drugiej ciąży, która okazała się zagrożona. Lekarz kategorycznie nakazał, abym jak najwięcej leżała. Czułam, że beze mnie mąż sobie sam nie poradzi z prowadzeniem firmy. Nie pomyliłam się, dokładne tak się stało. Musieliśmy zawiesić działalność, z trudem pospłacaliśmy długi i znowu, jak przed laty, zostaliśmy z niczym.

Janek był zdruzgotany. Wrócił na etat w swoim dawnym przedsiębiorstwie i jak dawniej ledwie wiązaliśmy koniec z końcem. Tylko że tym razem mieliśmy nie małe mieszkanko, lecz wielki dom na utrzymaniu i nie jedno dziecko, lecz już dwoje. To wielka różnica. Mąż cieszył się ogromnie z przyjścia na świat córeczki, ale coraz częściej zaczął także wspominać o tym, że ma obowiązek zapewnić rodzinie godziwy byt. A to będzie możliwe tylko wtedy, kiedy wyjedzie z kraju.

Miało być pięknie, ale...

Czułam, że go nie powstrzymam i faktycznie tak się stało. Pewnego dnia tonem nieznoszącym sprzeciwu zakomunikował mi, że wyjeżdża, bo dostał w Irlandii pracę w tym samym zakładzie, w którym był zatrudniony wcześniej. Czułam się zdruzgotana tym, że podjął taką decyzję beze mnie. Myślałam nawet o rozwodzie.

Ale po jakimś czasie pojęłam, że to wszystko, co stało się z naszą rodziną, to wyłącznie moja wina. To ja zmieniłam zdanie, a nie Janek, bo on od początku chciał mieszkać i pracować za granicą, To ja się tam źle czułam i namówiłam go na powrót do kraju, gdzie nie było dla przyszłości. Poza tym zauważyłam, że dzieciaki strasznie tęsknią za tatusiem.

Szczególnie Filip, który po prostu nie zaśnie, zanim nie porozmawia z tatą przez internet, a przynajmniej nie pocałuje na dobranoc jego zdjęcia, które stoi cały czas przy jego łóżku. A mała, kilkumiesięczna Monisia za chwilę zapomni o ojcu. A ja będę temu winna. Dlatego podjęłam decyzję o tym, aby utrzymać rodzinę. A jedyną receptą na udany związek jest w moim wypadku wyjazd za granicę, do męża.

Tym bardziej, że Janek nie może ukryć prawdziwego żalu, że nas przy nim nie ma. Tęskni i jeśli nawet tylko za dziećmi, a nie za mną, to jednak jest to doskonały punkt zaczepienia, aby odbudować nasze małżeństwo. Nadal bowiem zależy nam na tym samym – aby nasza rodzina miała się dobrze.

Dlatego znowu zostawię moich rodziców i pojadę za mężem na obczyznę. Ale chyba jednak nie sprzedam naszego domu. Na razie go tylko wynajmę. Muszę bowiem zostawić sobie taką furtkę, aby nie oszaleć za granicą. Muszę wiedzieć, że mam do czego wracać tutaj, w kraju. Nie chcę mieszkać za granicą. Tu mam rodziców, przyjaciół, tu mi jest dobrze. Ale wiem, że wyjazd to jedyna szansa, by ratować moje małżeństwo. 

Karolina, 37 lat

Czytaj także:
„Chciałem dać synowi firmę, działkę i pieniądze, ale się na mnie wypiął. Strzelił sobie życiowego samobója”
„Nasi sąsiedzi byli dorobkiewiczami, myślącymi, że wszystko im wolno. Grozili nam, a później słowa zamienili w czyny”
„Córka miała życie zaplanowane w tabelkach i wyliczone co do minuty. Nie miała w sobie ani krzty luzu i spontaniczności”

Redakcja poleca

REKLAMA