„Żona zrobiła z wyjazdu nad Bałtyk wyprawę stulecia. Od początku czułem, że ten urlop to pomyłka”

zmęczony mężczyzna na urlopie fot. Adobe Stock, Prostock-studio
Do Białogóry dojechaliśmy w podłych humorach, z dziećmi kompletnie padniętymi ze zmęczenia na tylnym siedzeniu
/ 18.08.2023 11:25
zmęczony mężczyzna na urlopie fot. Adobe Stock, Prostock-studio

Trzęsienie ziemi to naprawdę pestka w porównaniu z naszym pakowaniem się na wakacje. Żona jak zwykle chciała zabrać ze sobą pół szafy, a także wszystko, co jej akurat wpadło w ręce.
– To się naprawdę może przydać – przekonywała mnie od rana, ładując ciuchy na każdą pogodę dla nas i dla dzieci. Z ocieplanymi kurtkami włącznie, bo przecież z pogodą nad Bałtykiem nigdy nic nie wiadomo.

Potem przygotowała do upchania górę zabawek i gier, ponton, nadmuchiwane fotele, rolki i mały rowerek dla Dominiki.
– To może zostańmy w domu, skoro nie możemy przeżyć dwóch tygodni bez tego wszystkiego! – zbuntowałem się jak zwykle.
– Zobaczysz, jeszcze mi będziesz wdzięczny – uśmiechnęła się na to Marysia. – Kochanie, rusz się, zaraz trzeba jechać!

Ale nie cieszyłem się długo…

Nasz przyjazd do nadmorskiej Białogóry, do zaprzyjaźnionych od lat gospodarzy, niezmiennie wywoływał małą sensację. Gospodyni co roku śmiała się, że chyba wprowadzamy się do nich na stałe, a jej synowie posłusznie pomagali nam zanosić wszystkie toboły do wynajętego pokoju.

Jednak w domu musiałem nosić wszystko sam, co zwykle zajmowało mi jakieś dwie godziny.
Dziś więc kursowałem tak od szóstej rano między naszym trzecim piętrem (bez windy!) a parkingiem, zziajany do granic możliwości i bliski zawału.

„Dobrze, że pożyczyłem od Marcina bagażnik dachowy, to będzie trochę luźniej w aucie” – pomyślałem na pocieszenie.

Szybko zrozumiałem, że ambicją Marysi jest wykorzystanie KAŻDEGO skrawka wolnej powierzchni w aucie. Gdybym wpadł na pomysł wypożyczenia przyczepy, i tak żona załadowałaby po brzegi i ją, i samochód!

Ostatnie torby i wyjeżdżamy

Teraz uraczyła mnie chyba setką foliowych woreczków z sobie tylko znaną zawartością, które miałem zapakować na dach.  Czułem się jak drobny przemytnik z czasów socjalizmu, biegając niczym mrówka raz po raz na trasie mieszkanie – auto.
– Siłownia człowieka mniej wykańcza niż ten nasz wyjazd! – jęknąłem w pewnej chwili, ocierając pot z czoła.
Żona popatrzyła na mnie z nieskrywaną przyganą.
– No wiesz! Masz tylko zanieść bagaże do auta, a ja wszystko musiałam popakować, i to jeszcze z dwójką dzieci na głowie!

Kiedy już ułożyłem nasze toboły i bambetle tak przemyślnie, że udało mi się domknąć bagażnik dachowy oraz tylną klapę auta, zatarłem ręce i wyruszyłem po raz ostatni na górę.
– No, to teraz jeszcze szybka kawa i jedziemy! – zarządziłem.
Kwadrans później wszyscy zebraliśmy się przy drzwiach.
– A gdzie jest mój plecaczek? – zaczęła nagle rozglądać się Dominika.
– Miałaś go sama pilnować – przypomniała jej żona.
– Pilnowałam, ale go nie ma...
– To poszukaj!
Następne kilka minut Nika buszowała po całym domu.
– Nie ma – zameldowała, a jej usteczka wygięły się w podkówkę. – Położyłam go tutaj, przy drzwiach, a teraz zniknął! Ja bez plecaczka nie jadę!!!
– A jaki był ten plecaczek? – zaniepokoiłem się nagle.
– Różowy, z Barbie – wyjaśniła żona, patrząc na mnie uważnie.
– Mam wrażenie, że zapakowałem go już do auta – stwierdziłem ostrożnie. – Jest chyba z tyłu,
w bagażniku.
– Ale w nim jest Viola! Ona nie może jechać z walizkami! – tupnęła nogą córka w obronie swojej ulubionej lalki.
– Raz się może przejechać – zdecydowałem stanowczym tonem, ścigany upiorną wizją wypakowywania wszystkiego w poszukiwaniu plecaczka.
– Nieeee! – ryk Dominiki słychać było chyba na drugim końcu ulicy.
– Daj jej ten plecaczek, bo nas zamęczy – syknęła żona.
– No dobrze, poszukam go, ale schodzimy już wszyscy na dół – zakomenderowałem.

Nagle usłyszałem: puf, potem syk

Na parkingu stanąłem przed wypchanym bagażnikiem i złapałem się za głowę. Jak ja mam tutaj znaleźć ten cholerny plecak?!

Zanurkowałem raz między bambetle, potem drugi raz. Pogmerałem trochę i…
– Chyba mam! Ciągnę go za sprzączkę – wystękałem, wyczuwając w palcach coś metalowego.
– Tylko jej nie urwij!!! – jak kojot zawyła Dominika.
– Kiedy się o coś zaczepiła – sapnąłem, szarpiąc mocniej i…
Nagle rozległo się: pufff, a potem głośny syk. I cały bagażnik wypełnił się białym pyłem.
– Nic nie widzę! – krzyknąłem, cofając się gwałtownie.
– Tata bałwan! Tata bałwan! – zaczął się śmiać Sebastian.

Żona popatrzyła ze zgrozą najpierw na mnie, a potem na rzeczy w bagażniku. Wszystko pokryte było białym nalotem, łącznie ze mną.

– Rany! To nie była sprzączka od plecaczka. Odbezpieczyłem… samochodową gaśnicę – zrozumiałem po chwili.

To jeszcze nie był koniec atrakcji

Czyszczenie rzeczy i ponowne pakowanie zajęło nam następne dwie godziny, podczas których życzliwa sąsiadka zgodziła się popilnować dzieci.
– Może już dzisiaj nie pojedziemy? – popatrzyłem na prażące słońce. Dochodziła dwunasta.
– Nie ma mowy. Wieczorem chcę już chodzić po plaży – zaprotestowała żona.
– Ale ten dzień jest pechowy – usiłowałem ją przekonać.
– Co się źle zaczyna, to się dobrze kończy!

Co miałem robić? Wyruszyliśmy nad morze i nie odezwałem się nawet wtedy, gdy na rogatkach miasta przebiegł nam drogę czarny kot. A przecież każdy wie, że siedząc za kierownicą, nie można obrócić się przez prawe ramię, żeby splunąć.

Byliśmy już w połowie drogi do Gdańska, gdy wyprzedził mnie jakiś idiota, trąbiąc wniebogłosy.
– Czego? Mam przyspieszyć? Tak obładowany? – warknąłem.
Ale za chwilę minął mnie drugi samochód, mrugając dla odmiany światłami, a jego kierowca wyraźnie dawał mi znaki, ze mam stanąć na poboczu!
– Co się dzieje? Może opona? – zaniepokoiła się Marysia.
– Nie mam pojęcia! – zdenerwowałem się, wyhamowując.
Przede mną zatrzymało się kolejne auto i wysiadł z niego facet. Wymachiwał jakąś torebką.
– To pańskie? – zapytał, podchodząc do moich drzwi.
Wyglądała znajomo…
– Nasze! – wykrzyknęła żona.
– Tam na drodze leży tego więcej – facet machnął w kierunku, z którego przyjechaliśmy.
Opadła mi szczęka.
– Ale… – zacząłem.
– Otworzył się panu bagażnik dachowy i gubi pan rzeczy. – wyjaśnił facet.

Wyskoczyłem z auta jak oparzony

Bagażnik był otwarty i... ział pustką. Następne dwie godziny spędziliśmy z Marysią na spacerze wzdłuż szosy i zbieraniu z pobocza naszych rzeczy. Niektóre torebki były już rozjechane – prezentowały się nader żałośnie.

– Kochanie, przepraszam, chyba go dobrze nie zatrzasnąłem – kajałem się przed żoną, jak mogłem.
Marysia jednak nie odezwała się do mnie przez całą drogę.
Do Białogóry dojechaliśmy w podłych humorach, z dziećmi kompletnie padniętymi ze zmęczenia na tylnym siedzeniu.
– Zostaw! – syknęła Marysia, gdy wyładowałem już tylny bagażnik i chciałem się zabrać do dachowego – z tymi nieszczęsnymi resztkami foliowych torebek.
Posłusznie zostawiłem. I nie otworzyliśmy go aż do dnia powrotu do domu.

Nie mam pojęcia, co żona tam zapakowała, ale jak widać, miałem rację: zdecydowanie nie było nam to potrzebne przez całe wakacje!

Czytaj także:

„Pracuję w korporacji od rana do nocy, a i tak się boję, że mnie wygryzą. Jak w takich warunkach starać się o dziecko?”
„Nie przejmowałem się, że matka i babcia ledwo wiążą koniec z końcem, ja pracować nie zamierzałem. Było mi tak dobrze”
„Denerwowała mnie, bo nie chciała pracować po 12 godzin. Bez sentymentu kazałam wyrzucić na bruk samotną matkę”

Redakcja poleca

REKLAMA