Kiedy dostałam pracę w dużej firmie ubezpieczeniowej w stolicy, byłam bardzo szczęśliwa. W końcu zawsze marzyłam o przejściu do korporacji. Z moim stanowiskiem specjalisty od ubezpieczeń kluczowych klientów wiązała się nie tylko dobra pensja, ale też cały pakiet bonusów: począwszy od karnetu na siłownię, przez służbową komórkę, laptopa, a skończywszy na samochodzie bez limitu kilometrów, który dostałam już po kilku miesiącach pracy.
W zamian za to, moi szefowie wymagali ode mnie pełnego zaangażowania w pracę, przynoszenia firmie zysków i… perfekcyjnego wyglądu.
– Fryzura, makijaż, odpowiedni strój świadczą o firmie. Proszę o tym nie zapominać – powiedziała mi już na wstępie moja przełożona, jasno dając do zrozumienia, że nie wyobraża sobie, żeby ktoś zajmujący tak eksponowane stanowisko jak ja – odpowiednio o siebie nie dbał.
Nie to, że wcześniej przypominałam kopciucha. Zawsze zwracałam uwagę na to, co mam na sobie, a bez zrobionego makijażu i ułożonych włosów nie wyszłabym nawet do sklepu na rogu po bułki. Teraz jednak dokładałam jeszcze większych starań, żeby każdego dnia w firmie prezentować się nienagannie.
Do Warszawy przeprowadziłam się razem z moim chłopakiem, Michałem, z rodzinnych Gliwic, gdzie miałam swojego ulubionego fryzjera, zaufaną kosmetyczkę i ulubioną panią Monikę, u której raz w miesiącu robiłam sobie żelowe paznokcie.
Teraz w Warszawie od nowa musiałam szukać specjalistów, którzy zadbają o mój wygląd. Szybko znalazłam dobrego fryzjera, który miał salon w dużym centrum handlowym i przyjmował do późnych godzin wieczornych, co bardzo mi odpowiadało, bo bywało, że z biura wychodziłam ostatnia.
Zauważyłam, że ta praca mnie odpręża
Kosmetyczkę poleciła mi szefowa, z której usług korzystała od lat. Faktycznie dziewczyna była profesjonalistką, i bez kłopotów radziła sobie z moją wymagającą cerą. Najtrudniej było mi jednak znaleźć następczynię mojej Moniki. Kilka razy zrobiłam sobie manikiur w różnych gabinetach, ale nigdy nie byłam do końca zadowolona. Myślałam już nawet o zdjęciu żeli, ale w mojej pracy zadbane dłonie to wizytówka. Malowanie paznokci zwykłymi lakierami też brałam pod uwagę, ale obawiałam się, że nie wystarczy mi samozaparcia, żeby codziennie wieczorem pociągać je lakierem, a trzeba, bo taki manikiur jest bardzo nietrwały.
Aż pewnego dnia na jakiejś aukcji internetowej wpadł mi w oko zestaw do robienia żeli. Nie kosztował dużo, poza tym sprzedający zachwalał, że dzięki niemu własnoręcznie wykonanie paznokci to przysłowiowa bułka z masłem. „Może zamiast szukać specjalistów, powinnam sama się tym zająć” – pomyślałam. Postanowiłam spróbować i zamówiłam zestaw.
Teraz każdego wieczoru po stresującym dniu pracy w firmie, gdzie od rana do późnych godzin popołudniowych trwała walka o klienta, siadałam przy małym stoliku w kuchni i uczyłam się robić paznokcie. Szybko zauważyłam, że ta praca bardzo mnie odpręża. Wymyślałam manicure w rożnych kolorach, dużo czasu poświęcałam także na malowanie wzorów na żelu. Zapominałam wtedy o bożym świecie i bywało, że nad tym zajęciem zastawała mnie północ. Mój chłopak patrzył na to moje nowe hobby z uśmiechem.
Koleżanki z biura chwaliły moje umiejętności i bywało, że prosiły o zrobienie im podobnego manikiuru. Tak się wprawiłam w tym robieniu paznokci, że czasami w ciągu tygodnia miałam nawet kilka klientek, które przyjmowałam w swojej małej kuchni. Informacja o tym, że robię dobrze i tanio rozeszła się pocztą pantoflową, a ja miałam coraz więcej zleceń. Na szczęście bardzo lubiłam tę pracę i traktowałam ją jak relaks, i dobrą zabawę. Dlatego chętnie przyjmowałam kolejne panie.
Na dużą imprezę z okazji pięćdziesięciolecia istnienia na rynku naszej firmy, w której poza ludźmi aktualnie zatrudnionymi, mieli wziąć udział także byli pracownicy, zrobiłam sobie manikiur w kolorach tęczy. Ostatnio to był prawdziwy hit.
Tak właśnie poznałam Mirkę, która od niedawna była na emeryturze. Siedzieliśmy w grupie przy jednym stoliku i kurtuazyjnie rozmawialiśmy, kiedy zagaiła coś na temat mojego fantazyjnego manikiuru. Pochwaliłam się, że sama go zrobiłam i po cichu dodałam, że czasem wykonuję też żelowe paznokcie koleżankom z pracy.
Zaczęliśmy myśleć o powiększeniu rodziny
Powiedziała mi wtedy, że w dzisiejszych trudnych czasach dobrze mieć poza kierunkowym wykształceniem jeszcze jakąś umiejętność, na której, w razie czego, można zarobić. Cóż, nie mogłam nie przyznać jej racji. Dużo mówiła o pracy w ubezpieczeniach i w takich dużych korporacjach jak nasza, a ja wyczuwałam w jej słowach sporo goryczy. Nie kryła, że dla pracodawcy najważniejszy jest zysk… Sama została wysłana na wcześniejszą emeryturę, bo dla firmy nie była już tak atrakcyjna jak ktoś młody i pełen zapału.
– Pamiętaj o tym, że tyle znaczysz dla pracodawcy, ile pieniędzy jesteś w stanie mu przynieść – mówiła.
Doskonale zdawałam sobie sprawę, że w pracy cenili mnie, bo potrafiłam nawet najbardziej opornego klienta namówić na dobre ubezpieczenie. Dzisiaj byłam dla firmy sporo warta, ale co będzie jeśli nie będę już potrafiła pracować tak wydajnie? Może i mnie, tak jak Mirce, zaproponują kiedyś bez skrupułów wcześniejszą emeryturę. I co zrobię?
Wtedy dotarło do mnie, że z dnia na dzień mogę stracić nie tylko wszystkie przyznane mi bonusy, ale też swoje biuro i pensję. W ogóle mogę zostać zdegradowana i zamiast z wiekiem zyskiwać coraz więcej, znajdę się w punkcie wyjścia. Czy po to człowiek haruje jak wół przez całe życie? Historia Mirki dała mi do myślenia!
Zdałam sobie sprawę, jakimi regułami żądzą się korporacje, dla których człowiek jest tylko maszyną do zarabiania pieniędzy. Jasne, że po to zatrudnia się pracownika, żeby przynosił zysk. Ale jeśli zwalnia się dobrą i lojalną osobę z długim stażem tylko dlatego, że nie wygląda już tak atrakcyjnie jak ktoś młody, to chyba coś jest nie tak, prawda?
W tym czasie razem z moim chłopakiem Michałem coraz częściej mówiliśmy o dziecku, a ja zdawałam sobie sprawę, że po urodzeniu go nie tylko będę musiała szybko wrócić do pracy, żeby nie znaleźli kogoś na moje miejsce, ale też pracować tak jak dawniej, to znaczy wychodzić z biura dopiero wczesnym wieczorem. Sprawa była jasna. Dopóki pracowałam w ubezpieczeniach na takich szalonych zasadach, nie miałam co myśleć o powiększeniu rodziny. Ale czas leci, takiej decyzji nie można odkładać w nieskończoność.
Nie narzekam na brak klientek
Swoją decyzję o odejściu z firmy ubezpieczeniowej uzgodniłam najpierw z Michałem. Oboje chcieliśmy mieć normalny dom. On chciał, by jego kobieta po południu, a nie późnym wieczorem czekała na niego z obiadem. Oboje pochodzimy z tradycyjnych śląskich domów, i nie mamy nic przeciwko takiemu podziałowi ról. Przez wiele godzin rozmawialiśmy o tym, omawiając wszystkie za i przeciw. Na szczęście Michał jako informatyk zarabiał na tyle dobrze, że nie musieliśmy się obawiać o naszą przyszłość, nawet gdyby salon początkowo nie przynosił dochodów.
Decyzją tą jednak zszokowałam wszystkich dookoła. Moje współpracowniczki i współpracownicy nie mogli uwierzyć, że ktoś, kto ma takie stanowisko i tak dobre uposażenie, sam z tego wszystkiego rezygnuje. Mama i siostra zaklinały mnie na wszystkie świętości, żebym tego nie robiła, bo nigdzie nie znajdę takich warunków pracy. Ja jednak wiedziałam swoje. Nie chciałam poświęcić osobistego szczęścia w imię jakiejkolwiek pracy. Dla mnie odejście z firmy, by założyć własną działalność, wcale nie było trudnym wyborem.
– Chcę urodzić dziecko – powiedziałam bliskim. – Poza tym już teraz mam wystarczająco dużo stałych klientek, żeby nie narzekać na brak pracy. A ostatnio zauważyłam fajne ogłoszenie o wynajmie lokalu.
Kiedy parę tygodni później wieszałam szyld nad drzwiami mojego salonu, byłam bardzo szczęśliwa. Wyglądał dokładnie tak, jak chciałam. Nie narzekałam na brak klientek, bo nadal miałam konkurencyjne ceny, a praca ciągle była dla mnie radością. A co najważniejsze – będąc na swoim – nie musiałam się bać, że kiedyś zostanę wysłana na wcześniejszą emeryturę albo zwyczajnie zwolniona, bo przyjdą młodsi i ładniejsi.
Czytaj także:
„Żeby zarobić na drogie zachcianki, wziąłem udział w wyścigu szczurów. Zasuwam jak mały samochodzik i nie mam czasu na życie”
„Żeby zarobić na drogie zachcianki, wziąłem udział w wyścigu szczurów. Zasuwam jak mały samochodzik i nie mam czasu na życie”
„Korporacyjny wyścig szczurów zamienił mnie w zombie. Ciągły stres i deadline'y odebrały mi radość z życia”