Jak do tej pory w moim życiu nic nie działo się ot tak, przez zwykły zbieg okoliczności. Każdą rzecz dokładnie wcześniej obmyślałam. Zawarcie związku małżeńskiego miało nastąpić dopiero po ukończeniu edukacji na uczelni wyższej, aby nic nie stanęło mi na przeszkodzie w uzyskaniu upragnionego dyplomu. Z kolei powiększenie rodziny planowałam, kiedy osiągnę już stabilną sytuację zawodową.
Urodzenie dziecka okazało się katorgą
Od dawna marzyłam o macierzyństwie, choć jednocześnie robiłam karierę zawodową. Kiedy w końcu nadszedł odpowiedni moment na dziecko, poczułam ogromną radość. Miałam w głowie wizje, jak to będzie, gdy mój maluszek przyjdzie na świat.
Byłam przekonana, że jego widok i dotyk wywołają we mnie wzruszenie i łzy szczęścia. Spodziewałam się, że od razu zaleje mnie fala bezgranicznej miłości. Wiedziałam to z opowieści koleżanek i scen oglądanych w filmach.
Okres ciąży był dla mnie naprawdę wymagający. Mimo że pilnowałam się z jedzeniem, i tak mocno przybrałam na wadze. Nogi miałam ciągle jak balony, kręgosłup rwał niesamowicie, a rosnący brzuszek utrudniał nawet proste czynności. Ostatnie dwa miesiące spędziłam w zasadzie na leżąco, błagając niebiosa o jak najszybsze rozwiązanie. Kiedy w końcu wybiła ta chwila, byłam pełna optymizmu.
Pomyślałam, że jeszcze przez parę godzin przetrwam tę udrękę, a potem czekają mnie już tylko same pozytywne emocje.
Mój poród trwał niemal 24 godziny, a nie jak się spodziewałam – zaledwie parę godzin. Mimo tego, że synek był naprawdę spory, lekarz prowadzący poród uparł się, że mam sobie poradzić z tym wyzwaniem samodzielnie, bez interwencji medycznej.
Po prostu nie miałam szczęścia – akurat wtedy w mediach rozpętała się burza wokół nieodpowiedzialnych kobiet, które rzekomo dla własnej wygody decydują się na cesarskie cięcie. Odniosłam wrażenie, że każda placówka medyczna starała się udowodnić, jak dzielnie przeciwstawia się temu narastającemu problemowi.
Strasznie się wówczas męczyłam, darłam się wniebogłosy i znosiłam niewyobrażalny ból, a akuszerka wciąż powtarzała, że to pestka, że każda kobieta musi przez to przebrnąć. Najchętniej bym ją udusiła gołymi rękami… Dopiero kiedy puls malucha osłabł, wreszcie postanowili zrobić mi cesarkę.
Pamiętam chwilę, gdy zobaczyłam syna
Zaraz po tym, jak skończyli mnie zszywać po porodzie, podali mi go. Zerknęłam na niego i od razu zrobiłam niezadowoloną minę. Wyglądał jakoś tak dziwnie – cały pofałdowany, trochę siny, z opuchniętą buzią. No po prostu nie był ładny! A do tego jeszcze głośno wrzeszczał.
Ten jego płacz strasznie mnie irytował. Byłam zdumiona i przerażona, bo uświadomiłam sobie, że wcale nie czuję do niego jakiejś ogromnej miłości, że nawet nie chce mi się go przytulać. Kompletnie nie rozumiałam, co się ze mną dzieje. Myślałam, że to będzie taki cudowny moment…
Pierwsze dni po porodzie wiązały się u mnie z nadzieją, że stan emocjonalny, w którym się znajduję, to jedynie tymczasowy spadek nastroju czy też zmęczenie.
Byłam pewna, że gdy już dojdę do siebie po niełatwym rozwiązaniu, wszystko ułoży się tak, jak to sobie wyobrażałam. Przecież zawsze miałam w sobie dużo siły, potrafiłam wziąć się w garść i mierzyć się z przeciwnościami losu. Tym razem jednak, pomimo szczerych chęci i włożonego wysiłku, nie byłam w stanie dać sobie rady.
Czas mijał, a moje rany powoli się zabliźniały, jednak wciąż nie byłam w stanie obdarzyć miłością własnego maleństwa. Nasz dom przeżywał istne oblężenie znajomych i rodziny. Wszyscy piali z zachwytu nad moim synkiem, składali gratulacje i dopytywali o moje samopoczucie oraz to, czy przepełnia mnie radość.
Potakiwałam, posyłałam uśmiechy, ale skrycie pragnęłam tylko jednego – żeby ktoś zabrał go jak najdalej ode mnie. Dlatego cieszyłam się z tych wizyt. Babki, ciotki i kumpele brały maluszka w ramiona, tuliły go i usypiały, a ja mogłam w końcu odetchnąć z ulgą.
Wreszcie chwila wytchnienia!
Po tych wizytach byłam zdana tylko na siebie w opiece nad synkiem. Mąż wychodził każdego dnia do roboty, zostawiając mi wszystko na głowie. To był koszmar! Mały był wymagający, często marudził i odmawiał jedzenia. A jak już coś zjadł, to cierpiał na kolki i musiałam go bez przerwy nosić.
Do tego ciągle płakał. Doprowadzało mnie to do szewskiej pasji. Zdarzały się momenty, kiedy zamykałam się w innym pokoju, zatykając uszy lub puszczając telewizor na cały regulator, byleby tylko nie słyszeć tego wrzasku.
Wtedy zadawałam sobie pytanie, w jaką kabałę się wpakowałam i czy to niemowlę było mi tak naprawdę potrzebne… Przecież wcześniej wiodłam idealne życie. Cieszyłam się poważaniem i uznaniem w robocie, imprezowałam, plotkowałam z koleżankami. Mogłam wygospodarować chwilę na wizytę u fryzjerki, kosmetyczki, na łażenie po galeriach handlowych. A jak jest teraz? Kursowałam od kuchni do salonu i łóżeczka syna.
Niejednokrotnie brakowało mi zapału, by cokolwiek na siebie włożyć. Przeważająca część moich ubrań i tak na mnie nie pasowała, ponieważ skóra na moim brzuchu zwisała niczym wielka torba, poza tym – po co miałabym się w ogóle ładnie ubierać? Na karmienie dziecka?
Dosłownie kipiałam ze złości. Ale nie na własne odbicie w lustrze, lecz na całą otaczającą mnie rzeczywistość. Miałam poczucie, że ktoś mnie perfidnie oszukał. Bo odkąd sięgam pamięcią, każdy dookoła ciągle gadał, że uczucie do własnego dziecka rodzi się samo, a bycie mamą to istna sielanka.
Ale dla mnie ta sytuacja stawała się prawdziwym horrorem! Gapiłam się na mojego synka i w ogóle nic nie czułam.
Czy coś ze mną nie tak?
Pewnie nie byłoby aż tak kiepsko, gdybym mogła na kogoś liczyć, mieć jakieś wsparcie. Jednak obie babcie wciąż były aktywne zawodowo i miały własne życie. Fakt, czasami wpadały na godzinę lub dwie, a w niedzielne popołudnia zabierały małego do siebie na parę godzin. To mi jednak stanowczo nie wystarczało. Kiedy chciałam poruszyć ten temat z mamą, zbywała mnie machnięciem ręki. Powiedziała, żebym skończyła się nad sobą rozczulać, bo jestem już 34-letnią kobietą, a nie nastolatką.
Jeśli chodzi o Piotra, to kiedy myśleliśmy o dziecku, zapewniał mnie, że weźmie na siebie część obowiązków związanych z opieką nad Kacprem. Deklarował, że będzie czuwał przy nim po nocach, zajmie się karmieniem i kąpaniem.
Ale gdy przyszło co do czego, to się wykręcił. Co więcej, uważał, że powinnam go zrozumieć, bo przecież on zarabia na naszą rodzinę, dba o dom i potrzebuje odpoczynku! A ja? Wciąż tylko przesiaduję w czterech ścianach… Typowa gadka facetów.
Szczerze mówiąc z chęcią bym się z nim zamieniła rolami.
Końcówka mojego macierzyńskiego zbliżała się nieubłaganie. Zdecydowałam, że najwyższy czas znaleźć nianię dla małego i ruszyć z powrotem do roboty. Mój mąż nie był zadowolony z tego pomysłu – uparcie twierdził, że żadna obca kobieta nie będzie się zajmować jego latoroślą. Postawiłam jednak na swoim.
Po pierwsze, marzyłam o tym, żeby w końcu wyrwać się z tych czterech ścian. Po drugie, liczyłam na to, że jak spędzę z dala od brzdąca tych kilka godzin dziennie, to w końcu poczuję, że mi go brakuje. Że go pokocham. Naprawdę mocno pragnęłam, żeby tak się stało!
Nareszcie wróciłam do pracy
Rozpierała mnie radość! Miałam ochotę wycałować swoje biurko i komputer! Koleżanki były zaskoczone moim spokojem i opanowaniem. Zaciekawiły się, czy nie brakuje mi synka i jak sobie poradziłam z rozstaniem.
Zrobiłam smutną minę i przyznałam, że to była dla mnie trudna decyzja. Ale cóż, takie życie. Kredyty same się nie spłacą, rachunki trzeba opłacić… No i dziecko utrzymać.
Koleżanki przytaknęły z empatią, komplementując moją odwagę. Życzyły mi dużo energii na nadchodzące wyzwania. Ale gdyby nie poruszyły tego wątku, to prawdopodobnie ani przez moment nie przyszedłby mi do głowy mój synek. Nie chciałam się jednak do tego przed nimi przyznawać. Obawiałam się, że mogłyby pomyśleć, iż jestem kiepską i niewrażliwą mamą.
Od tego momentu minęło pół roku, a moje nastawienie do synka w ogóle nie uległo zmianie. Wciąż nie mogę poczuć do niego prawdziwej miłości. Gdy Kacperek wyciąga do mnie swoje małe rączki, mam chęć go wyminąć i schować się sama w pokoju.
Powstrzymuję się jednak przed tym. Próbuję być jak najlepszą mamą. Przytulam malucha, spędzam z nim czas na zabawie. Ale robię to raczej z poczucia powinności niż z głębi serca. Teraz jest jeszcze malutki, lecz boję się, że gdy podrośnie, na pewno zorientuje się, że moje uczucia nie są autentyczne.
Zdarza się, że dumam nad tym, czy jestem taka dziwna, czy po prostu inne matki też przez to przechodzą. Jakoś nie miałam odwagi, by o tym komukolwiek wspomnieć. Strasznie się krępowałam. Ale pewnego razu zebrałam się na odwagę i napisałam post na jednej z grup dla mam. Kiedy następnego dnia tam zajrzałam, widziałam multum komentarzy. Większość z nich była pełna jadu – że jestem okropna, samolubna…
Więcej już o to nie spytam.
Karina, 34 lata
Czytaj także:
„Gdy ja goniłam w piętkę, mój mąż się świetnie bawił. W końcu zostawiłam go samego z dzieckiem i pojechałam na urlop”
„Nasza nieodpowiedzialna córka zostałam matką w wieku 18 lat. Podrzucała mi wnuka i leciała balować na mieście”
„Chciałam być matką, a nie męczennicą. Udawałam, że sobie radzę, a po kątach wyłam ze zmęczenia”